Autor: Andrzej Bochacz

Jak skalkulować witraż?

Andrzej Bochacz

Metod kalkulacji jest wiele.

Zadaniem kalkulacji jest uzyskanie danych, na podstawie których można ocenić ekonomiczną efektywność wytworzenia określonego wyrobu. Kalkulacja ceny wyrobu finalnego określona jest przez łączny koszt użytych materiałów, wykonanych usług oraz narzutów uwzględniających dodatkowe składniki kosztów wytworzenia.

Ogólne zasady obliczania kalkulacji są wspólne dla większości sytuacji.

Należy wyliczyć koszty poniesione w procesie wytwarzania wyrobu. Składają się one z dwóch podstawowych grup:

  • koszty materiałów
  • koszty robocizny

Koszty materiałów – KM. W tej części liczymy koszty zużytych materiałów. Aby ułatwić sobie obliczenia uwzględniamy tzw. materiały grube, czyli szkło, cynę, profile ołowiane oraz taśmę. Pamiętajmy również o uwzględnieniu odpadów (nawet jeżeli uda się je kiedyś wykorzystać, to na tym etapie traktujemy je jako stratę). Wartość materiałów obliczamy w cenach zakupu.

Koszty robocizny – KR. Najprostszą metodą jest ocena własnych umiejętności oraz określenie oczekiwanego, miesięcznego wynagrodzenia. Wartość ta powinna być brutto, czyli zawierać w sobie podatek dochodowy oraz inne koszty pośrednie takie jak składki na ZUS. Średni godzinowy miesięczny wymiar etatu to 176 godzin. Zatem wynagrodzenie dzielone przez 176 daje w wyniku koszt stawki godzinowej. Wobec powyższego koszty robocizny, to iloczyn stawki godzinowej oraz czasu poświęconego na wykonanie pracy. Niezmiernie trudno jest uzyskać pełną wydajność, czyli realizować zadania nieprzerwanie przez osiem godzin w ciągu dnia. W związku z tym zalecam zastosować współczynnik korygujący, który ustali wydajność na poziomie np. 80%. Najłatwiej to zrobić poprzez skrócenie wymiaru etatu ze 176 godzin do 140 godzin (ok. 80%).

Koszty pośrednie – KP. To bardzo pojemny rozdział. Zacznijmy od tzw. materiałów statystycznych, czyli takich, dla których zmierzenie zużycia jest trudne – patyna, płyn lutowniczy, olej, środki do mycia, rękawiczki, szmatki, papier, ręczniki, brystol, flamastry, kredki, kalka maszynowa, woda, zużyta energia elektryczna, koszty najmu lub czynszu mniejszej lub większej powierzchni a nawet wypita herbata, czy kawa. Sumujemy wartości z miesiąca, kwartału lub dłuższego okresu czasu i dzielimy przez łączny czas spędzony w pracowni. W ten sposób obliczamy pierwszy koszt pośredni – KP1.

Wyposażenie, czyli narzędzia i urządzenia podlegają tzw. amortyzacji. Oceniamy przez jaki czas będziemy z nich korzystali i ponownie dzielimy tak, by uzyskać wartość dla jednej godziny. W ten sposób obliczamy drugi koszt pośredni – KP2.

Można także uwzględniać inne koszty pośrednie stosownie do indywidualnych warunków – KP3.

Przy kosztach zawsze należy pamiętać o ich rozsądnej minimalizacji, gdyż one właśnie stanowią główne źródło wzrostu ceny finalnej produktu.

Suma kosztów KP1, KP2 i KP3 tworzy łączne koszty pośrednie KP. Wygodnie obliczać te koszty w odniesieniu ich do jednej roboczogodziny.

Koszty pośrednie wyrobu, to iloczyn stawki godzinowej łącznych kosztów pośrednich oraz czasu poświęconego na wykonanie pracy.

Suma KM + KR + KP daje koszt podstawowy, do którego dodajemy oczekiwany zysk (np. dla 20% zysku wartością będzie to iloczyn kosztów i 20%).

Przykład.

Wykonaliśmy witraż o wielkości 30×40 cm poświęcając na to 15 godzin czasu. Jaka powinna być jego cena przy spodziewanym 20% zysku.

Koszty materiałów – KM

  • szkło – 0,3*0,4*1,2(strata szkła 20%) = 0,144 m2 * 250 zł (przeciętna cena) = 36 zł;
  • cyna 0,4kg * 80 zł (przeciętna cena) = 32 zł;
  • taśma 10mb (rolka 33mb – 30zł) = 10 zł;
  • ceownik stalowy do ramki (2mb – 5 zł) = 4 zł;
  • Razem KM – 82 zł

Koszty robocizny – KR

  • forma zatrudnienia – umowa zlecenie z 20% kosztami uzyskania przychodu;
  • oczekiwane wynagrodzenie netto – 3.600 zł;
  • oczekiwane wynagrodzenie brutto (składki na ZUS oraz zaliczka na podatek dochodowy) – 5.000 zł;
  • współczynnik wydajności – 80%;
  • stawka godzinowa 5000/140 = 35,70 zł;
  • Razem KR – 15 godzin * stawka 35,70 zł = 535,50 zł

Koszty pośrednie – KP

  • na materiały statystyczne wydaję miesięcznie   280 zł, czyli 280/140 = 2 zł;
  • koszt wyposażenia wynosi 5000 netto i przewiduję wykorzystywać je przez 3 lata, zatem 5000 / (3 lata * 12 miesięcy * 140 godzin) = 1 zł;
  • koszty inne szacuję na 0,50 zł;
  • Razem KP – 2 + 1 + 0,50 = 3,50;
  • Razem KP dla witraża – 3,50 * 15 = 52,50 zł

Koszt podstawowy – 82 + 535,50 + 52,50 = 670 zł

Zysk 20% = 670 *0,20 = 134 zł

Wartość łączna 804 zł

Barwy-szkla-2013-Jak-skalkulowac-witraz

Piec hartowniczy

Michał Sikora

W dwóch kolejnych artykułach przedstawię swoje doświadczenia związane z budową pieca hartowniczego. Jak sama nazwa wskazuje przeznaczeniem urządzenia jest rozgrzewanie elementów stanowych w celu dalszej obróbki termicznej.

Cel jaki sobie postawiłem, było wykonanie urządzenia, które pozwoli na uzyskiwanie temperatury do 1000oC.

Wszystkie informacje zamieszczone w artykułach są prezentacją urządzenia, które wykonałem na podstawie własnej wiedzy zdobytej z książek i innych możliwych źródeł informacji. Piec wykonany został   amatorsko. Podczas realizacji podobnych urządzeń, koniecznie należy przestrzegać zasad obsługi urządzeń elektrycznych oraz BHP i wykonywać je pod ścisłym nadzorem osób posiadających stosowne uprawnienia (SEP). Opisany piec został   wykonany na moje własne potrzeby i nie biorę odpowiedzialności za efekty realizacji podobnych urządzeń.

Z uwagi na uzyskiwane temperatury, modyfikując wymiary pieca, możliwe jest wykorzystanie go do wypalania ceramiki lub zdobienia szkła. Należy jedynie pamiętać o zachowaniu całkowitej pojemności komory grzewczej.

Wymiary wewnętrzne komory grzewczej wynoszą 15x25x50cm. Dzięki temu pojemość robocza prezentowanego pieca wynosi prawie 20 l.

Materiały niezbędne przy montażu pieca:

  • Płyty z włókna ceramicznego, twarde, gr. 50 mm, 50 cm szer. 100cm dł.;
  • Włóknina ceramiczna, gr. 50mm;
  • Klej – Piecolep;
  • Drut oporowy Kanthal 0,6mm;
  • Trochę stali w postaci kątowników, kawałków blachy;
  • Blacha aluminiowa ryflowana 2mm;
  • Śrubki, nakrętki i itp.;
  • Przepusty ceramiczne;
  • Termopara;
  • Sterownik temperatury.

Sprzęt potrzebny do montażu:

  • Maska przeciwpyłowa, praca bez niej jest niezbyt przyjemna i zdrowa;
  • Dość długa piła lub brzeszczot do ciecia twardej płyty
  • Nóż do ciecie włókniny;
  • Pędzel lub szpachelka do kleju;
  • Wiertarka;
  • Spawarka;
  • Ręczna frezarka górnowrzecionowa (nie jest konieczna, gdy kupujemy gotowe moduły grzewcze lub grzałki np. do pieca kaflowego).

Z pierwszej płyty docinamy ścianki komory grzejnej :

Boczne – 15 cm wysokości, 50 cm długości

Górna i dolna – 35 cm szerokości, 50 cm długości.

Z tych wymiarów akurat schodzi jedna cała płyta na ściany.

Następnie docinamy tylną ściankę i przednią pełniącą rolę drzwi :

Wymiary : 35 szerokości i 25 cm wysokości.

Rozkładamy włókninę, mierzymy, rozrysujemy i tniemy, starałem się, aby miejsca łączeń były przykryte przez następną warstwę.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-8

Oto wszystkie warstwy włókniny

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-9

Bardzo istotną sprawa jest stabilne umieszczenie komory grzejnej. Spód komory pieca jest umieszczony nie na włókninie a na twardej płycie a ona dopiero jest umieszczona na włókninie, w której są dwie twarde wstawki.

Teraz zabieramy się za wykonanie kanałów w bocznych płytach na spirale grzejne. Przede wszystkim należy rozrysować kanały. Następnie przy użyciu frezarki górnowrzecionowej wycinamy kanały.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-13

Gotowa komora.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-14

Sklejamy komorę grzejną i wiercimy otwory na termoparę i wyjścia spirali.

Wykonanie obudowy rozpoczynamy od zespawania z kątowników szkieletu obudowy. Następnie docinamy kawałki blachy, aby zapierały się o ścianki kątowników. Dwie ścianki wykonałem jako przykręcane wkrętami z zewnątrz. Ułatwia to układanie warstw i właściwe ułożenie komory. W tylnej ścianie wiercimy otwory na termoparę i ceramiczne przepusty izolujące drut oporowy od blachy. W przednich częściach kątowników wywierciłem otwory i od środka wspawałem nakrętki. Posłużą potem do przykręcenia blachy z drzwiami.

Przepusty oraz termopara.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-19

Po zakończeniu przygotowań rozpocząłem montaż.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-20

Piec gotowy po ułożeniu warstw i skręceniu blach.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-21

A tak wygląda wnętrze komory po zakończeniu pierwszego etapu montażu.

Następnie zamówiłem spirale grzejne. Przy zaprojektowanej pojemności pieca oraz warstwie izolacyjnej odpowiednie są dwie grzałki o mocy 1kW każda. To daje w sumie moc całkowitą 2kW. Dzięki temu wystarczy jednofazowa instalacja elektryczna. Instalacje elektryczną omówię szczegółowo w drugim artykule. Zamówione spirale grzejne rozciągnąłem do długości zgodnej z wyfrezowanymi kanałami.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-24

Spirale wkładamy w wyfrezowane rowki, dobrze jak spirale mają odpowiednią średnicę, aby wchodziły lekko na wcisk.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-25

Końcówki rozciągniętych spirali przeciągamy przez otwory wewnątrz komory, aby wyszły przez ceramiczne przepusty.

Na tym etapie należy zachować najwyższą ostrożność oraz rozwagę. Przepusty muszą wystawać, co najmniej kilka milimetrów ponad powierzchnię aluminiowej blachy. W późniejszym etapie znajdzie się w tym miejscu skrzynka elektryczna.

Musimy mieć absolutną pewność, że w żadnym miejscu przewody nie będą stykały się z metalową obudową. Należy także zwrócić uwagę, aby proste odcinki drutu spirali grzejnej były, co najmniej dwukrotnie grubsze. Wykonywane jest to najczęściej przez skręcenie podwójnego drutu na tym odcinku. To gwarantuje, że drut na tym odcinku nie będzie się rozgrzewał.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-26

Równie ważnym elementem są drzwi oraz ściana   przednia, do których będą przymocowane. Po wywierceniu otworów, przyspawałem zawiasy oraz ucho do zamknięcia.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-27

Następnie przykręciłem przednią ścianę do przyspawanych wcześniej do ramy nakrętek.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-28

Do zespawanego szkieletu drzwi przykręciłem blachę ryflowaną.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-29

Wewnątrz drzwi ułożyłem dwie warstwy miękkiej włókniny i dociąłem kawałek płyty, tak aby wchodził on ruchomo. Ta płyta będzie dociskana przez drzwi i „mechanizm zamykający”

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-30

Powyżej widoczny jest zastosowany przeze mnie mechanizm zamykania pieca.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-31

Skrzynka elektryczna na tylnej ścianie pieca.

Przed próbnym uruchomieniem pieca należy upewnić się, że klej stosowany podczas montażu związał oraz wysechł. Podczas próbnego uruchomienia pieca należy zachować szczególną ostrożność. Należy to zrobić w bezpiecznym pomieszczeniu, w którym jest dobra wentylacja. Podczas pierwszych uruchomień będą się wypalały ze stosowanych materiałów różne zanieczyszczenia, co może powodować nawet lekkie dymienie. Jeżeli jednak będziemy stosowali do montażu czystych, pozbawionych tłuszczy, farb oraz smarów materiałów, to jedynym efektem ubocznym powinien być jedynie zauważalny zapach.

Piec hartowniczy jest przeznaczony do konkretnych zadań i przedmioty w nim umieszczane będą przebywały stosunkowo krótko. W związku z tym drzwiczki będą otwierane często.

Na początku artykułu wspomniałem, że przeznaczeniem urządzenia może być również wypalanie ceramiki lub szkła. W tych przypadkach wyroby wypalane znajdują się wewnątrz pieca wiele godzin. Do zdobienia ceramiki oraz szkła stosowane są farby z różnego rodzaju substancjami wiążącymi, które podczas wypału ulegają spaleniu. W związku z tym uważam, że bardzo dobrym pomysłem byłoby umieszczenie na ścianie tylnej, u góry jeszcze jednej tulei z przepustu ceramicznego. Jej zadaniem byłoby spełnianie funkcji „kominka”, który odprowadzałby niepożądane spaliny. Mała średnica wewnętrzna przepustu nie będzie miała wpływu na istotne straty ciepła a uchroni użytkownika od przykrych niespodzianek. Naturalnie w opisanym przypadku wskazane jest umieszczenie nad „kominkiem” odpowiedniego małego, metalowego okapu, w celu odprowadzenia spalin na zewnątrz budynku.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-34

Witraże Reginy Rychłowskiej-Molińskiej

Bernadeta Stano

Niewielki, jednonawowy kościół w Porąbce koło Żywca, z szarego, miejscowego kamienia, pozornie nie odbiega od standardów małomiasteczkowej świątyni. Kryje jednak w sobie tajemnicę światła zaklętego w szkle – cykl dziesięciu witraży autorstwa Reginy Rychłowskiej-Molińskiej.

Kościół, do którego zaproszono projektantkę w 1971 roku, wzniesiono w pierwszym dziesięcioleciu ubiegłego wieku. Budowę rozpoczęto 14 lipca 1904 roku pod kierunkiem budowniczego i architekta pana Karola Koma, Izraelity z Bielska, oraz pod dozorem baumführera Franciszka Feltke. Przy poświęcaniu kamienia węgielnego powstającej świątyni, nadano miano Narodzenia NMP. Na uroczystość poświęcenia kościoła raczyła przybyć Jej Cesarska i KrólBarwy-szkla-2013-Witraze-Reginyewska Wysokość Arcyksiężna Maryja Theresa z damami dworu.

Przez wiele lat trwało wyposażanie wnętrza. Ukoronowaniem dzieła była powtórna konsekracja   świątyni, której dokonał 8 września 1995 roku, ks. bp Tadeusz Rakoczy – ordynariusz diecezji bielsko-żywieckiej.

Do tych najważniejszych dat w historii kościoła należałoby dodać także te, odnoszące się do montowania kolejnych witraży: lata 1971-1984. Mają one bowiem decydujące znaczenie dla współczesnego wyglądu i atmosfery świątyni. Dzięki nim, wypunktowane kolorowym światłem ożywają marmurowe posadzki, pastelowa polichromia, a nawet zwykłe ławki i boazeria. Podziały wnętrza stają się czytelniejsze. Witraże wykonano w technice mieszanej. Obok oszklenia mozaikowego, polegającego na zestawieniu, za pomocą linii ołowiowych, szkieł płaskich i gomółek, wprowadzono detale malowane emaliami.

Dla projektantki realizacja ta stanowi ważny etap jej twórczego rozwoju. Tutaj bowiem nie tylko decydowała o formie przedstawienia kompozycji i kolorystyce szkieł·, ale także o wyborze tematu całego cyklu oraz poszczególnych scen. Owocem tych działań jest dziewięć witraży, figuralno-symbolicznych w ostrołukowych oknach (sześć w nawie, trzy węższe   w prezbiterium) i jedna abstrakcyjna rozeta nad chórem.

Barwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-2Na wschodniej ścianie znalazły się sceny radosne z życia Marii: Zwiastowanie, Nawiedzenie i Boże Narodzenie.
Na zachodniej – połączenie tematyki zaczerpniętej z bolesnych i chwalebnych tajemnic Różańca: Matka Boska Bolesna pod krzyżem, Wniebowzięcie i Ukoronowanie Marii.

Ikonografia tych obrazów nie stanowi zagadki. Repertuar nie odbiega od tego, który najczęściej spotykamy w podobnych scenach: Maria zatopiona w modlitwie w dole okna i przybywający z lilią w dłoni Anioł; Elżbieta połączona z Marią powitalnym uściskiem, Józef i Maria towarzyszący malutkiemu Jezusowi, czy Maria unoszona przez anioły do Nieba. Bogatsza wydaje się być scena pod krzyżem, gdzie pod stopami Matki Bożej o gorejącym sercu, spoczywa siedem     mieczy (obrazują te chwile z życia Chrystusa, które zgodnie z proroctwem Symeona, sprawiły Jej największy ból). Również wyobrażenie aktu koronacyjnego zawiera więcej szczegółów ikonograficznych, zgodnych z opisem wizji św. Jana: niewiasta obleczona w stonce, a księżyc pod nogami, a na głowie korona z gwiazd dwunastu.

Prezbiterium projektantka zarezerwowała dla   wyobrażeń symbolicznych. Za ołtarzem, którego kształt planowano wówczas zmienić, umieściła symbol Przesłania Ducha Świętego. Błękitna barwa okna jest kolorem nieba, symbolem spraw niebieskich, a przedeBarwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-3 wszystkim Chrystusa głoszącego prawdę Ducha Świętego, oświecającego lud boży. Widoczny Duch Święty wysyła w kierunku gwiazd (symbolizujących   Kościół Powszechny) sześć prawd, kierowanych do Najświętszej Marii Panny oraz wiernych za pośred-nictwem Chrystusa – siedem płomieni spływających z rąk, poprzez krzyż, na gwiazdy. Sąsiednie witraże to symboliczne znaki Pokoju w Chrystusie (drzewo połączone z literami alfa i omega) oraz Eucharystii (kosz z chlebami. ryby, kłosy, winogrona, kielich i hostia). Artystka uwzględniła w scenach tylko te elementy, które uznała za naprawdę konieczne. Zarówno sylwetki, jak i fragmenty przyrody, chociaż poddane upraszczającej geometryzacji, są łatwe do odczytania.

W witrażach porąbczańskich zadziwia wirtuozeria środków artystycznych. Kompozycję dziewięciu szklanych obrazów podporządkowano kształtowi ostrołukowych okien.

Rysunek rozety przypomina ośmiopłatkowy kwiat. W pozostałych oknach dominuje kierunek wertykalny. Wyznacza go przede wszystkim wstęgowo rozwiązane otoczenie figur (płomienie, ułożone ze szkieł w ciepłych lub zimnych kombinacjach). Płomienie wzbijają się w przestworza lub spływają miękko ku dołowi, w zależności od charakteru przedstawień (wydarzenia zwykle rozgrywają się w dwu strefach – pomiędzy niebem a ziemią). Gdy epizod ma miejsce w jednej przestrzeni, zostają zastąpione bardziej regularnymi pasami, które sztywnieją i zaczynają naśladować elementy architektury (na przykład w scenie Nawiedzenia czy witrażach prezbiterium). W przedstawieniu Koronacji Marii wstęga przybiera formę mandorli, a łukowato wygięte linie ołowiowe, otaczają sylwetkę Królowej.

Barwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-4W te falujące płaszczyzny bardzo umiejętnie wkomponowane zostały kontrastujące z nimi barwą, stosunkowo niewielkie, figury. Ich wewnętrzna struktura, utkana z nieregularnych kawałków szkła, minimalnie bardziej zagęszczona od tego co ją otacza, drga wyszukanymi odcieniami błękitu i zieleni. Płynny rysunek tła, wyznaczony siecią ołowianych linii, przenika na szaty postaci, podkreślając łagodną, ciepłą atmosferę większości scen.

Podobnie rozwiązana została dekoracyjna rozeta. Jej karminowy kolor promieniuje ciepłem (drobne, żółtopomarańczowe ornamenty). Nawet tam, gdzie oczekiwalibyśmy dramatu, panuje raczej zaduma i cicha boleść. Nie zmienia tego nawet gorąca tonacja szklanych obrazów, dominująca w całym kościele: od słonecznej żółci, poprzez żarzące się pomarańcze, aż do purpurowych czerwieni. Towarzyszą im fale morskich błękitów rozedrgane plamami granatu, szarości i soczystych zieleni. Te strugi świateł: ciepłych – ziemskich i chłodnych – niebiańskich, przeplatają się ze sobą, niby żagle nadęte podmuchami wiatru.

W ostatniej (zgodnie z kolejnością biblijną) scenie, we Wniebowzięciu, artystka posłużyła się tonacją pastelową.

Przez różowe, słomkowe, ledwie muśnięte zielenią mleczne szkła przenika dużo światła. W innych kompozycjach jasne akcenty zarezerwowano jedynie dla elementów (drzewo krzyża czy hostia). Pastelowy układ barw uzupełniają wyraźne kontrapunkty. W scenie Bożego Narodzenia są to plamy zieleni narzucone na wibrującą materię złocistego tła. Podobnie działają, choć nie tylko na zasadzie kontrastu koloru, lecz przede wszystkim kształtu i faktury, szkła gomółkowe. Jest to bardzo charakterystyczna dla projektantki technika   dekoracyjna. Kolorowymi, lekko wypukłymi gomółkami wzbogaciła barwną materię szkieł płaskich, dodając poszczególnym scenom przestrzenności. Sposób ich „wtrącenia” odbiega zasadniczo od tego, który praktykowano w budowlach średniowiecznych. Gomółki Rychłowskiej-Molińskiej, bo z tą projektantką najczęściej kojarzą się współcześnie, wypunktowują powierzchnię szklanego obrazu, ożywiając jego materię.

Modelunek rąk, twarzy czy ciała Chrystusa, a także łuski ryb czy ziarna w kłosach delikatnie uzupełniono konturą, co nie ma jednak większego wpływu na finalny kształt dzieła.

Cykl witraży w kościele w Porąbce zaliczyć można do ciekawszych dokonań polskiej sztuki witrażowej ostatnich dziesięcioleci. Należy on do grupy realizacji o syntetycznym rysunku, charakteryzujących się dywanowym rozwarstwieniem tła. Klasyczna kompozycja większości scen pozwala umiejscawiać je w kontekście dorobku pokoleń malarzy realistów, płynna linia sugeruje inspiracje secesją, gorąca kolorystyka przypomina o blasku ikon.

zdjęcia: Stanisław Maliński

Paryskie witraże

Andrzej Bochacz

Na przełomie stycznia i lutego spędziłem dziesięć dni w Paryżu. Pomysł wycieczki marzeń pojawił się nagle jesienią i został zrealizowany z ułańską fantazją i żelazną konsekwencją.

Począwszy od bieżącego numeru „Barw Szkła”, będę opowiadał o wspaniałych witrażowych spotkaniach podczas tej wyprawy. Opowiem o Paryżu widzianym oczami miłośników witraży. Zafascynowana sztuką grupa przyjaciół postanowiła wyłamać się turystycznym schematom i wybrać nowe paryskie ścieżki.

Rozpoczynamy od Montmorency, podparyskiej miejscowości wypoczynkowej. To tutaj po upadku powstania listopadowego w 1830 r. znalazło schronienie wielu znanych Polaków. Przyciągnął ich z pewnością związek tego miasta z Janem Jakubem Rousseau. (Montmorency oddalone jest od centrum Paryża o około 30 km. a dojazd jest bardzo wygodny. Z dworca kolejowego Gare du Nord należy jechać koleją podmiejską SNCF w kierunku Ermont – Eaubonne i wysiąść na stacji Enghien-les-Bains (podróż trwa kwadrans). Na dworcu należy wsiąść do autobusu jadącego w kierunku Saint – Valery).

Montmorency było jednym z ulubionych miejsc przechadzek Adama Mickiewicza oraz Juliana Ursyna Niemcewicza, po śmierci którego w roku 1841, polska emigracja rozpoczęła pielgrzymki do tego miasteczka. Wcześniej odbywały się tam już msze dla uczczenia pamięci wszystkich poległych na emigracji. Od 1843 roku staraniem Towarzystwa Literackiego – Polskiego zostały ustanowione trzy msze doroczne za śp. Niemcewicza, gen. Karola Kniaziewicza i za dusze „zmarłych na wygnaniu”. Pierwsze dwie miały być celebrowane co roku, naprzemiennie, 21 i 9 maja (w rocznice zgonu Niemcewicza 21 V 1841 r. i Kniaziewicza 9 V 1842 r.), trzecia miała odbywać się 7 września (data kapitulacji Warszawy 7 IX 1831 r.), jednak ostatecznie przeniesiono ją na 10 października (rocznica bitwy pod Maciejowicami 10 X 1794 r.). Popularność zdobyły jednak tylko pielgrzymki majowe, a to za sprawą sławy i szacunku dla wspominanych wyżej osób oraz dzięki prasie emigracyjnej, która o niej przypominała.

Uroczystość rozpoczyna się od żałobnej mszy świętej za wszystkich Polaków zmarłych na wygnaniu, z patriotycznym kazaniem po francusku i hymnem „Boże, coś Polskę”, po czym pochód ze sztandarami przechodzi przez miasto, od kościoła na cmentarz, aby złożyć kwiaty na grobach zasłużonych i wziąć udział w kweście na konserwację nagrobków.

Cmentarz Les Champeaux w Montmorency jest największym polskim cmentarzem we Francji. Polska nekropolia nazywana jest „Panteonem polskiej emigracji”. Od XIX wieku, pochowano kilkuset Polaków. Na murze cmentarnym widnieje trzydzieści tablic, stanowiących upamiętnienie udziału polskich wojskowych w walkach II wojny światowej, a także polskie ofiary hitleryzmu i komunizmu. W zbiorowej mogile spoczywa tutaj poeta Cyprian Kamil Norwid, który zmarł w 1883 roku. W 2001 roku, urnę z ziemią z grobu przeniesiono do Krypty Wieszczów Narodowych na   Wawelu. Adama Mickiewicza pochowano tutaj w roku 1856. W 1890 roku jego szczątki zostały przeniesione do Krypty Wieszczów Narodowych na Wawelu. Ponadto, Cmentarz Les Champeaux w Montmorency stanowi miejsce spoczynku dla: malarki, Olgi Boznańskiej, poety, bajkopisarza Antoniego Goreckiego, rzeźbiarza Cypriana Godebskiego, powieściopisarza Juliana Ursyna Niemcewicza, czy   generała wojsk polskich w powstaniu styczniowym Władysława Zamoyskiego.

Na cmentarzu w wielu grobowcach zainstalowane są witraże. Zwyczaj ten w Polsce niemal nie występuje. We Francji jest powszechny i przeznaczę mu oddzielny odcinek mojej relacji.

Jednak celem naszej eskapady była kolegiata p.w. św. Marcina. Zbudowana została w latach 1515 -1563 w stylu gotyku płonącego na miejscu   wcześniejszej budowli z XII w. Aż do rewolucji

francuskiej była miejscem pochówku książąt de Montmorency i została od 1630 przekształcona częściowo w kościół parafialny. Opiekę nad parafią sprawują oo. pallotyni. Znajduje się tutaj rzeźba epitafijna polskich emigrantów – Juliana Ursyna Niemcewicza i Karola Ottona Kniaziewicza dłuta Władysława Oleszczyńskiego z 1848 roku. W kolegiacie pochowano również Adama Jerzego Czartoryskiego (przywódca Wielkiej Emigracji) oraz Annę Zofię z Sapiehów Czartoryską (żona Adama Czartryskiego). Prochy obojga przeniesiono w 1865 roku do Sieniawy na Podkarpaciu, gdzie zostały złożone w rodowej krypcie.

W kościele zainstalowane są dwadzieścia dwa witraże. Powstawały sukcesywnie w okresie od XVI do XX wieku. Dwanaście spośród nich wykonano między 1524 a 1545 na chór i apsydę, zanim rozpoczęto budowę nawy głównej. Fundatorami witraży byli członkowie książęcej rodziny lub krewnych Montmorency. Dzieła są o bardzo wysokiej wartości   artystycznej i uważane są za jedne z najważniejszych osiągnięć francuskiego renesansu w tej dziedzinie sztuki.

Witraże w kolegiacie są również galerią portretów członków rodu Montmorency i ich rodzin. Postaci występują w powiązaniu ze scenami ewangelicznymi lub żywotami świętych.

Po kilku godzinach zwiedzania Montmorency oraz doświadczania minionych czasów zasłużyliśmy na odpoczynek w słynnej gospodzie pod Białym Koniem. Było to miejsce spotkań sławnych ludzi w okresie restauracji (przywrócenia monarchii Burbonów). Szyld został namalowany przez sławnych artystów: Isabeya i Gérarda, którzy w ten sposób spłacili długi, zaciągnięte w gospodzie.

Wielka i czysta

Włodzimierz Kalicki

TRZY OKNA NA BOŻY ŚWIAT Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta-2

Ciemny kościół

Z końcem lat osiemdziesiątych rozpoczęło się wielkie czyszczenie Bazyliki Mariackiej w Krakowie. Konserwatorów zabytków zaniepokoił wygląd najstarszych, XIV-wiecznych witraży. Ich bajeczne ongiś barwy zgasły, znikły. Między kamiennymi obramieniami gotyckich okien tkwiły matowe, czarne tafle upstrzone białymi plamami.

Prezydent wiedeńskiego urzędu ds. zabytków, gdy ujrzał wtedy mariackie witraże, złapał się za głowę i hiobowym głosem zapowiedział, że najdalej za dwadzieścia lat rozpadną się w proch.

Trzeba je było ratować natychmiast, za wszelką cenę – mówi prof. Lech Kalinowski, najwybitniejszy w Polsce znawca średniowiecznych witraży.

Wykonali je między 1360 a 1390 r. witreator Mikołaj, witreator Jan, witreator Piotr. Ich imiona pozostały w starych kościelnych aktach. Średniowieczni witreatorzy nie sygnowali stworzonych przez siebie dzieł. Po prostu wypełnili 11 wysmukłych, wysokich na 18 m gotyckich okien bazyliki wedle wzorów dostarczonych przez nieznanego twórcę. Przeszklenie okien przezroczystymi taflami było wtedy droższe od ułożenia witraża z barwnego szkła łączonego ołowiem w misterne sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Zapewne więc witreatorzy nie uważali się za wielkich artystów.

Z biegiem czasu witraże ciemniały. Proboszczowie bazyliki już w XVIII wieku przemyśliwali o wymianie prastarych witraży na nowsze szkło przezroczyste. Chcieli rozjaśnić świątynię.

Co w saskich czasach umyślono, wykonano na początku XIX w. Około 1810 r., na polecenie ówczesnego proboszcza, robotnicy poczęli stare, pociemniałe witraże wyrywać z obsad i rzucać na bruk. Z pietyzmem za to montowali w ich miejsce tafle szkła przezroczystego, czyli, jak mówią twórcy witraży, białego.

Już wtedy jednak w Krakowie nie brakło ludzi świadomych, że duch ich miasta po uszy tkwi w przeszłości. Krakowianie podnieśli larum i najlepiej zachowane sceny, na chybił trafił, nie dbając o ich logiczny porządek, zmontowano w trzech oknach.

Pół wieku później miłośnik sztuki baron Edward Rastawiecki wpadł na pomysł wykonania rysunkowej i akwarelowej dokumentacji ocalałych witraży. Ale jak, skoro niektóre z nich znajdowały się ponad 20 metrów nad posadzką kościoła?

Na szczęście Wit Stwosz, by wciągnąć na ołtarz swe ciężkie, grubo większe od człowieka figury, zbudował na kościelnym strychu potężny kołowrót. Po zmontowaniu ołtarza pozostawił go na wieczne czasy. Przez ten Stwoszowy kołowrót na polecenie barona   Rastawieckiego przerzucono linę, do liny uwiązano wiklinowy kosz, do kosza wsadzono zaś kartony, pędzle, farby i Ludwika Łepkowskiego, malarza. „Był to trud nie lada, skoro trzeba było przez pół roku prawie wisieć w koszu u sklepienia kościoła Najświętszej Marii Panny” – zanotował po skończeniu pracy brat Ludwika, Józef. Gdy kosz z malarzem po raz ostatni opuszczono na posadzkę, baron wypłacił Łepkowskiemu 416 reńskich talarów, jego akwarele zaś polecił porządnie oprawić.

Dziś ręcznie spisana księga z oryginałami akwarel stoi sobie na podłodze, za szafą, w gabinecie prof. Kalinowskiego.

– Jeśli konserwatorzy chcą odnawiać witraże, muszą zajrzeć do tej księgi – powiada zadowolony profesor.

Konserwatorzy chcą odnawiać witraże, ale nie chcą ich wstawiać w brudne mury.

I tak z mycia okien robi się mycie bazyliki.

W gips się obrócisz

Leszek Heine jest spadkobiercą witreatorów Mikołaja, Jana i Piotra. W pracowni w swoim podkrakowskim domu wypala szkło w piecu. Przycina dziesiątki barwnych płytek i układa z nich przejrzyste obrazy. Jak średniowieczni mistrzowie, ciągnie na ręcznej maszynie ołowiany szpros do łączenia szkieł. Niewiele zmieniło się w tej pracy od 600 lat. Parę nowinek technicznych. I mecenas.

Dziś proboszczowie rzadko zamawiają witraże, zamiast nich czynią to ludzie, którzy ostatnio zrozumieli, że muszą mieszkać w rezydencjach. Basen i kort w nowej willi już nie wystarczają. Teraz witraże!

Olbrzymi wybuch atomowy na klatce schodowej, przez dwa piętra.

Wielki samuraj.

W ostateczności – kwietna secesja.

Ale Leszek Heine zaniedbuje zamówienia. Ignoruje nawet życzenie żony, by zestawić witraże w ich domu. Nad drzwiami do pokoi duże, puste miejsca. Dwa lata temu czas poczęły zabierać mu witraże Mikołaja, Jana, Piotra.

Ale zanim Leszek Heine zaczął z pomocą akwarel Łepkowskiego odczytywać sześćsetletnie witraże, specjalista od konserwacji szkła Paweł Karaszkiewicz musiał zbadać, dlaczego chorują.

Otóż chorują od wilgoci. Najgorszym wrogiem szkła, prócz kamienia jakiegoś łobuza, jest wilgoć. Suche szkło odporne jest na działanie nawet bardzo zjadliwych substancji. Szkło wystawione na działanie wody ginie podwójnie szybko – najdosłowniej zżera je wilgoć, dodatkowo niszczą je chemikalia, na przykład te znajdujące się w powietrzu.

Średniowieczne szkło jest szczególnie wrażliwe na wilgoć. Prawie wszystkie jego odmiany zawierają dużo potasu i wapnia, mało natomiast krzemionki. Takie szkło bardzo łatwo wchodzi w reakcje chemiczne z wodą i koroduje.

Koroduje podobnie jak metal, tylko reakcje chemiczne są inne – mówi Karaszkiewicz. Gdy zbadał szkła z bazyliki, okazało się, że czarna skorupa pokrywająca witraże od zewnątrz jest brudnym gipsem. Szkło witraży zawierało około 10 proc. wapnia. Wilgoć z powietrza przez stulecia wymywała jony wapnia ku powierzchni szybek, tam zaś czekał już na nie dwutlenek siarki, coraz obficiej emitowany w powietrze przez krakowski przemysł. Dwutlenek siarki reagował z wapniem i powstawała w ten sposób gruba nawet na milimetr warstwa gipsu.

To jednak nie wszystkie tajemnice starego szkła mariackich witraży.

Pod warstwą wytrąconego gipsu znajduje się   bowiem warstwa szkła, z której ongiś wilgoć wymyła ku powierzchni jony wapnia. Właściwie warstwa ta nie jest już szkłem, składa się niemal wyłącznie z czystej krzemionki. Białą, czasem żółtą, matową warstewkę konserwatorzy nazywają żelem, choć wilgotnej galarety w niczym nie przypomina; jest suchą, twardą powłoką.

Średniowieczne szkło żyje, starzeje się, choruje. Może też być leczone.

Paweł Karaszkiewicz zaordynował szkłom witraży kurację tak delikatną, jak tylko możliwe. Wspólnie z Leszkiem Heine subtelnie, miękkimi pędzelkami z włókna szklanego, usuwają brud i gips. Jeśli trzeba gips rozmiękczyć, używają do tego czystej wody, a nie typowych konserwatorskich mikstur. Usuwają gips, pozostawiają jednak warstwę żelową, którą traktują jak naturalną patynę. Jej ruszać nie chcą, bo samo powstanie warstwy gipsu spowodowało, że szkło jest cieńsze o ponad milimetr.

Jest cieńsze, zatem barwy figur są jaśniejsze. Warstwa żelowa jest żółtawa, co także zmienia kolorystykę – mówi Leszek Heine.

Jakkolwiek by patrzeć, nie da się już dokładnie odtworzyć barw nadanych witrażom przez średniowiecznych witreatorów. Jak stwierdzić, jaka była paleta sprzed sześciu wieków? Zresztą uzyskanie identycznych odcieni byłoby dziś niemożliwe – uważają obaj krakowscy konserwatorzy.

Technologia średniowiecznych mistrzów szklarskich kryje wciąż tajemnice. Nie sposób dokładnie zrekonstruować składu szkliwa, sposobu jego wytopu.

Przekonali się o tym naukowcy, gdy usiłowali zbadać technologię produkcji bardzo rzadkiej odmiany XII-wiecznego angielskiego szkła witrażowego. Intensywnie niebieskie, z malutkimi, osobliwymi kropeczkami, bez skazy i uszkodzeń przetrwało siedem wieków angielskich deszczów, mgły, wiatrów. Wojskowi umyślili sobie, że poznanie tajemnic tego szkła pozwoliłoby opracować recepturę szkła doskonale odpornego na działanie wilgoci i chemikaliów, w które można by wtapiać radioaktywne odpadki. Taki karykaturalny bursztyn cywilizacji przemysłowej można by bezkarnie wyrzucić do morza.

Ale nic z tego; nie udało się wydrzeć tajemnicy średniowiecznego mistrza.

By witraże oczyścić, trzeba je wyjąć z kamiennych obramień. Leszek Heine bierze tafle pod pachę i maszeruje piechotą do zaparkowanego parę uliczek dalej samochodu. Maszerując modli się, by nie zawadzić butem o jakiś kamyk. Prośby o szczęśliwe doniesienie witraży do samochodu kierować może wyłącznie do Pana Boga; straż miejska nieodmiennie odmawia mu prawa podjechania samochodem pod bramę bazyliki. Porządek panuje w mieście Krakowie.

Duch rozzłoszczony

Gdy stare szkło szczęśliwie dotrze do pracowni pana Heinego, gospodarz podświetla je, odrysowuje na papierze, czyści.

– Dopiero wtedy wychodzi piękny rysunek, niewiarygodna pewność ręki tamtych malarzy na szkle – mówi Leszek Heine.

Oglądamy wspólnie fragment 600-letniej grupy figuralnej. Na Najświętszą Rodzinę spoziera z góry osobliwy stwór, coś jakby skrzyżowanie wielkiej mątwy z orłem, w dodatku mątwy wyposażonej w nos Cyrana de Bergerac. Ki diabeł?

– Toż to żaden diabeł, to Duch Święty! – obrusza się Leszek Heine.

Rysunek niby prosty, toporny, a przecież dawny mistrz nie wiadomo jak, najprostszą kreską, tchnął w wizerunek Ducha Świętego uczucie. Duch spoziera na ziemski padół czegoś bardzo rozzłoszczony, tak rozzłoszczony, aż nam dziś po plecach ciarki idą.

Średniowieczne płytki szkła, nawet najbardziej zniszczone, zostają na swoim miejscu. Gdy jednak szkło pochodzące z późniejszych napraw witraży jest bardzo zdewastowane, pan Heine dorabia nowe. Wypala je w elektrycznym piecu, przyciemnia, patynuje, maluje nawet z jednej strony na biało, by imitować warstwę prastarego żelu i resztek powłoki gipsowej.

Z szybkami witraży jest dokładnie tak, jak z pistoletami. Gdy się je rozłoży, to przy najstaranniejszym nawet składaniu zawsze zostanie na stole jakaś część. Zatem Leszek Heine zachowuje starą, pochodzącą jeszcze z XIX-wiecznych konserwacji siatkę ołowianych szprosów wszędzie tam, gdzie jeszcze porządnie się trzymają. Nowe odlewa ze specjalnie oczyszczonego ołowiu, ale najchętniej wytapiałby je z XIX-wiecznych ołowianych rur wodociągowych, wyrywanych podczas remontów krakowskich kamienic.

– Doskonały ołów, o niebo lepszy od współcześnie wytapianego w hutach – powiada.

Odnowione mariackie witraże nie trafiają już w stare obramienia okien bazyliki. Specjalna rama, w której są osadzone, wysunięta jest kilka centymetrów do wnętrza kościoła. W dawnych otworach montowana jest druga, przezroczysta szyba. Chronić ma ona stare szkło od wiatru i deszczu, mrozu i słońca. W szczelinie między obu taflami wytwarza się delikatny prąd powietrza, który osusza powierzchnię witraży. Zewnętrzne szkło chroni też stare witraże przed przemarzaniem.

A że z zewnątrz widać tylko białe szkło?

– Przed konserwacją było widać tylko brud.

MURY NIE RUNĄ

Pod psią łapą

Jak wyglądał Kościół Mariacki przez pierwsze dwieście, trzysta lat?

Gdy w 1257 r. Bolesław Wstydliwy wydał przywilej lokacyjny miasta Krakowa na prawie magdeburskim, pierwszym dziełem krakowskiego wójta było wytyczenie czworoboku rynku i siatki okalających go ulic. Kościoła Mariackiego przy rynku już nie było i jeszcze nie było.

Nie było już kościoła romańskiego, rozmiarami niewiele różniącego się od dzisiejszej bazyliki, wzniesionego w latach 1221-1222 z fundacji biskupa Ivona Odrowąża. Zniszczyli go Tatarzy w czasie najazdu w 1241 roku.

Nie było jeszcze kościoła gotyckiego, wzniesionego w latach 1290-1300 na gruzach romańskiego, pośród okalającego go cmentarza parafialnego. Na dobrą sprawę budowę zakończono dopiero w latach 1355 -1365. Wszystkie późniejsze przebudowy w istocie niewiele zmieniły wygląd bazyliki. Przez stulecia, tak jak u schyłku XIV wieku, nad jednym z największych w średniowiecznej Europie rynków dominowała świątynia potężna i piękna.

Piękna proporcjami, bogactwem rzeźb i barwą. My znamy mroczną, czarną niemal bryłę bazyliki, ale przed wiekami czerwonej gotyckiej cegły, jasnych detali kamieniarskich i rzeźb nie pokrywała gruba warstwa cywilizacyjnego szlamu.

Wszyscy eksperci od konserwacji zabytków byli zgodni: ceglane mury bazyliki trzeba oczyścić. Ale jak? Gdy czyszczono je przed stu laty, posłużono się techniką, która dziś konserwatorów przyprawia o palpitację serca. Otóż średniowieczne cegły szorowano na zmianę kwasem siarkowym i kwasem solnym. Konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków PKZ SA uznali, że w czasach realnego socjalizmu bazylika dość wymoczyła się w kwaśnych siarkowych deszczach. Mury postanowiono wykąpać w gorącej, ale czystej wodzie. Na wąskie rusztowania sięgające dachu wciągnięto agregaty Kaerchera, bardzo podobne do tych, jakimi myje się podwozia samochodów.

– Myły cegłę wybornie, ale zużywały mnóstwo wody – opowiada Barbara Kryształowicz, nadzorująca konserwację zewnętrznych murów i rzeźb bazyliki.

Dziś cegłę czyści się w bardziej wyrafinowany sposób. Agregat CEPE miesza drobniutki piasek z parą wodną i tą mieszanką pod ciśnieniem biczuje stary mur. Biczowanie odziera go z brudu i tajemnic.

Tajemnica pierwsza to stan średniowiecznej cegły. Przez ostatnie 20 lat krakowianie lamentowali, i słusznie, nad skażeniem powietrza w swym mieście. Jeszcze przed dziesięciu laty poziom dwutlenku siarki   w powietrzu dwukrotnie przekraczał i tak liberalne polskie normy. „Na 618 pomiarów zawartości fluorowodorów w atmosferze aglomeracji krakowskiej w 161 przypadkach ustalono, że ich stężenie przekracza dopuszczalną normę. Na ogół naruszano normę na całego. W połowie przypadków – o ponad 100 procent” – pisała w 1978 r. w reportażu o marnym losie krakowskich zabytków Małgorzata Szejnert. Siarka niszczyła płuca i kamienie, fluor niszczył kości i szkło. Średniowieczna cegła w tyglu wyrafinowanych trucizn, jakim było krakowskie powietrze, trwała jednak niewzruszenie.

– Jestem zszokowana doskonałym stanem muru bazyliki – mówi Barbara Kryształowicz. – Niewiele jest ubytków, nie zdarzają się cegły zlasowane.

Tajemnica wtóra murów bazyliki – to łapa psa. Po odczyszczeniu jednej z cegieł robotnicy odkryli odcisk psiej łapy. Przetrwał w doskonałym stanie 700 lat. Czy na mokrej, nie wysuszonej cegle psiak stanął przypadkiem, czy średniowieczny robotnik albo majster jego łapę odcisnął specjalnie – tego nie wiemy. Może któryś z budowniczych chciał – tfu, na psa urok – odegnać od kościoła złe moce?

Tajemnicę zabrał ze sobą średniowieczny pies. Ale nie kształt swej łapy – konserwatorzy pieczołowicie odlali ją w sztucznym kamieniu.

Kamień jak wino

Siedem wieków liczą sobie wszystkie rzeźbione wsporniki, rozmieszczone po dwa między każdym przęsłem, i zespoły rzeźb w kluczach, czyli u szczytów, gotyckich okien. XIX-wieczni mistrzowie wyrzeźbili je z wapienia jurajskiego ze złoża w Krzemionkach. To kamień bardzo mało porowaty, niezwykle twardy. Obrabiać go było bardzo trudno, ale za to średniowieczni kamieniarze mieli nadzieję, że dzieła w nim zaklęte przetrwają wieki.

Nie zawiedli się.

– Stan wapienia jurajskiego jest, jak na zanieczyszczenia powietrza w Krakowie, po prostu rewelacyjny – mówi pani Kryształowicz. Zniszczenia są nieznaczne. Ot, rozmyta przez deszcz twarz, gdzieniegdzie niewielkie pęknięcie.

W latach 80. XIX w. komitet parafialny powierzył Pawłowi Popielowi dzieło odnowienia bazyliki. Wtedy właśnie, i w trakcie następnego remontu na przełomie wieków, wymieniono bardzo już zniszczone średniowieczne zwieńczenia szkarp w formie skomplikowanych, bogato rzeźbionych świątynek. Zrobiono z nich kopie. Oryginalne zwieńczenia miały trafić do muzeum, ale gdzieś się zgubiły. Kopie wykuto w dolomicie z Libiąża. Był tani, miękki, łatwy w obróbce, ale wyrzeźbione w nim detale już w 1930 r. nadawały się do kapitalnego remontu lub wymiany.

Wspinaczka chybotliwymi drabinkami pod sam okap dachu trwa niemal kwadrans. Z wysokości 30 m widok jest niezrównany. Wejście główne i wejście przez kruchtę działają jak pompy ssące. Z tłumu przechodniów co chwila odrywa się po kilka malutkich postaci i znika   w środku. Tylko na moment, gdy rozlega się głos trąbki, wszyscy nieruchomieją w dziwnych, somnambulicznych pozach.

Za moimi plecami też kipi życie.

– Niech pan opuści rękawy i nie opiera się o mury – przestrzega Barbara Kryształowicz.

Tu, u szczytu, włóczą się po murze krwiopijcze pobrzeżki, ohydne pasożyty gołębi, roznosiciele tuzina chorób. Jest i gołąb z desperacją wysiadujący jajo w gnieździe uwitym z drutu i gwoździ na malutkim występie rzeźby. Konserwatorzy na każdym skrawku oczyszczonej z brudu, płaskiej powierzchni przyklejają mnóstwo długich metalowych szpilek, rzeźby owijają mocną metalową siatką. Na nic to. Gołębie wciskają się każdą szczeliną, gniazda zakładają na każdym płaskim występie wielkości choćby męskiej dłoni. Obok gniazda z bliska widać dowód ludzkiej chciwości i pobłażliwości Pana Boga. Jeden z gzymsowych bloków tylko udaje kamień. To po prostu drewniana podróbka. Wedle zaś XIX-wiecznych rachunków wszystkie uzupełnienia gzymsów rzemieślnicy robili z drogiego kamienia.

Gęby brzydkie i gęby ładne

Widziane z bliska rzeźby z najwyższych partii   murów zaskakują swą topornością, brakiem proporcji, małpimi rękami.

– Rzeźbiono je tak, by piękne i harmonijne były dla widza z dołu – mówi Barbara Kryształowicz.

Z dołu lepiej widać, ale nie zawsze. Póki nie było rusztowań, historycy sztuki oglądali rzeźby na murach bazyliki przez teleobiektywy. Niezbyt uważnie. Uczeni roztrząsali w swych dziełach sens scen, których trudno się na murach dopatrzyć. Na przykład dopiero z bliska widać, że dama z lustrem w dłoni tak naprawdę wygląda na młodzieńca oganiającego się od pokus.

Dopiero wysoko, pod gzymsem, widać, czym oddychają mieszkańcy Krakowa. Kamień pokryty jest czarną, bardzo twardą, kalafiorowatą naroślą grubości ponad 10 milimetrów. Te zanieczyszczenia i złogi wytrącone z powietrza, zmieszane z rozpadającym się kamieniem, wyrosły w ciągu raptem kilkudziesięciu lat. Ofiarą peerelowskiej atmosfery padły przede wszystkim zwieńczenia szkarp, odtwarzane w latach 30. Rozmyte, popękane na kamienne kęsy wielkości sporego psa, w każdej chwili mogłyby runąć w dół, na tłum turystów, gdyby nie oplatające je siatki ochronne.

Pracownicy PKZ agregatem parowo-piaskowym czyszczą cegłę i ciosy kamienne z kalafiorowatych narośli, montują dorzeźbiane fragmenty sterczyn. Najwięcej kłopotu mają z oryginalnymi, średniowiecznymi rzeźbami z wapienia jurajskiego. Kamień nie skruszał, wytrzymał dziesięciolecia kąpieli w chemikaliach lecących z nieba, ale nasiąkł najrozmaitszymi paskudztwami. Trudno w to uwierzyć – składa się teraz w 4 proc. z rozmaitych soli, które wżarły się w jego strukturę przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Rzeźby nie ryby, jeśli mają przetrwać dłużej, solone być nie mogą. Trzeba je więc po wielekroć oklejać wilgotnymi bibułkami i glinkami, które pomału wysysają z nich sole.

Konserwatorzy postanowili jak najmniej ingerować w substancję oryginalnych, średniowiecznych rzeźb. Z jednym jednak wyjątkiem. Nie spodobały się im dwie gęby.

– To były okropne, płaskie gęby – mówi pani Kryształowicz. – Okropne nie w sensie ludzkim, lecz   czysto rzeźbiarskim. Konserwatorzy jednogłośnie uznali, że dorobiono je nieudolnie w czasie którejś z dawnych konserwacji. Jednogłośnie też zdecydowali brzydkie gęby wymienić na twarze ładne. W glinie wymodelowano głowy estetyczne, z ducha gotyckie, i historycy sztuki komisyjnie urodę ich zatwierdzili. W kamieniu odkuł je rzeźbiarz Stanisław Fundament, po czym średniowieczna dama i aniołek otrzymały zafundowane przez krakowskie PKZ SA nowe, miłe oblicza.

GWIAZDY WRACAJĄ NA NIEBOSKŁON

Hulajgród w kościele

Odnowić bazylikę od środka… Pięknie. Tylko jak sięgnąć stropu na wysokości 28 metrów? Wymyślenie rusztowania, które idealnie pasowałoby do wnętrza bazyliki, nie jest proste.

Na dodatek proboszcz, ks. infułat Bronisław   Fidelus, zażądał takiego rusztowania, które nie utrudniłoby odprawiania mszy, a turystom nie przesłoniło ołtarza. Tradycyjne rusztowania, na których rozpoczęto rewaloryzację polichromii matejkowskich, musiały zniknąć z prezbiterium.

Do przetargu stanęły PKZ SA z Krakowa i Pracownia Projektowa Mostostalu Kraków.

Pracownie Konserwacji Zabytków ostatecznie przegrały – zaproponowały wypełnienie kościoła gęstwą tradycyjnych rusztowań. Tylko w środku świątyni miał pozostać niezbyt wielki tunel dla wiernych i turystów. Przez co najmniej dwa lata ołtarz Wita Stwosza byłby niedostępny dla zwiedzających.

Inżynier Jacek Kamiński z Mostostalu wymyślił coś w rodzaju wielopoziomowej wieży na kółkach, wysokiej na niemal 30 m siostry średniowiecznego hulajgrodu służącego do zdobywania wyniosłych twierdz. Wieża stanąć miała na wysokich nogach z kratownic, które nie przesłaniały wnętrza świątyni, zwłaszcza zaś ołtarza. Każda noga miała się kończyć przegubowym wahaczem osadzonym na dwóch stalowych kołach, ważącym dwie tony. W miarę postępu robót wieżę przesuwałoby się wzdłuż bazyliki, dobudowując górne piętra z lekkich konstrukcji tak, by dostosować się do geometrii ścian. Na wszystkich poziomach przewidziano po kilka umywalek z bieżącą wodą i dodatkowe oświetlenie.

Obecność gigantycznej wieży w bazylice skłonni wytrzymać byli nawet księża – nie było jednak pewne, czy wytrzymają ją stropy podziemi. Pod posadzką Kościoła Mariackiego rozciągają się dawne krypty grobowe. Wieża z pełnym wyposażeniem ważyć powinna ponad 50 ton. Na jedno koło przypadało obciążenie ponad 6 ton. Zawalenie się podziemi mogło pociągnąć katastrofalne skutki dla konstrukcji całego kościoła.

Najlepsi krakowscy znawcy od wytrzymałości konstrukcji budowlanych z Politechniki Krakowskiej zstąpili do krypt. Mierzyli i liczyli, liczyli i mierzyli, aż wreszcie zgodnie wydali werdykt: stropy wytrzymają.

Wtedy Mostostal zbudował elementy konstrukcji. Na posadzce kościoła najpierw zbudowano drugą, drewnianą, podłogę zaprojektowaną tak, by równomiernie rozkładała obciążenia. Potem robotnicy zaczęli skręcać śrubami części wieży – we wnętrzu bazyliki nie można było przecież spawać. Nie można było też wprowadzić do świątyni dźwigu montażowego ani żadnych urządzeń mechanicznych. Robotnicy ręcznie budowali kolejne poziomy wieży. Kolejne fragmenty konstrukcji wnosili coraz wyżej na rękach, wciągali żeglarskimi wielokrążkami i kołowrotem Wita Stwosza, tkwiącym wciąż na strychu.

– To naprawdę wyglądało jak budowa wieży Babel – opowiada projektant inż. Kamiński.

Wszystkie użyte do budowy deski były odkażane i impregnowane, by nie zawlec w pobliże ołtarza pasożytów drewna.

W podziemiach przez cały czas budowy przesiadywali naukowcy w chirurgicznych maskach i gumowych rękawicach. Bali się kruszenia stropów, bali się i „śmierci z krypty”, ataku nieznanych, grobowych mikrobów sprzed stuleci. Największy autorytet w dziedzinie wytrzymałości konstrukcji, profesor Ciesielski zadecydował, że ugięcie stropów o trzy milimetry będzie powodem do wszczęcia alarmu. Nie ugięły się jednak.

Wieża rosła.

Księża odprawiali msze.

Turyści gapili się na ołtarz.

Inżynier Kamiński bał się.

– Nieprawda, że konstruktor sprawdzi dwa razy obliczenia i już jest spokojny. Zawsze jest ryzyko, że czegoś nie przewidzi. I zawsze jest strach – mówi.

Strach w bazylice był strachem wielkim. Nie ustąpił nawet wtedy, gdy wieża sięgnęła stropu prezbiterium. Ostatecznym sprawdzianem obliczeń wytrzymałościowych miało być wprawienie wieży w ruch. W czasie próby generalnej hulajgród ruszył pomalutku w stronę nawy głównej. Przesunęło go raptem dwóch robotników. Siłę ich rąk zwielokrotniły łańcuchowe przeciągarki.

Przejechał niespełna dwa metry. Stanął. Stropy katakumb nawet nie drgnęły. Inżynier Kamiński zaczął sypiać po nocach.

Matejko, ty nie maluj z fantazyą, ty maluj na porządnym tynku!

Wielkie stalowe nogi ruchomej wieży ksiądz infułat Fidelus polecił owinąć sztucznymi zielonymi pnączami. Tak ozdobiony konserwatorski hulajgród na pierwszy rzut oka wygląda jak dodatkowa dekoracja prezbiterium. Tylko stukanie dobiegające gdzieś z wysoka przypomina, że nad głowami parafian i turystów tkwi wielki, czteronogi intruz ze stali.

Konserwatorzy dzieł sztuki pracują nieustannie, także w czasie mszy. Na czas nabożeństw zostawiają sobie ciche zajęcia.

– Kościół funkcjonuje normalnie. Z pracującymi na górze nie ma żadnych kłopotów, naprawdę w niczym nam nie przeszkadzają. Sami świetnie wiedzą, co wypada, a co nie, bo chyba wszyscy z nich to ludzie wierzący – mówi ks. infułat Fidelus, który zresztą zaraz zastrzega się, że kwestia wiary robotników i konserwatorów go nie interesuje. Interesuje go tylko, czy swą pracę robią dobrze.

Nic się w Krakowie nie zmieniło od czasu, gdy Janowi Styce, malującemu Boga na klęczkach, ale kiepsko, poirytowany Pan Bóg objawił się i rzekł:

– Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!

Profesor Józef Nykiel nadzorujący konserwację polichromii w prezbiterium bazyliki dałby wiele, by w latach 90. zeszłego stulecia dobry Pan Bóg zechciał objawić się także Janowi Matejce i napomniał mistrza, by malował na porządnie przygotowanych tynkach.

W 1889 r. Matejko zgłosił się do organizującego generalny remont Bazyliki Mariackiej Pawła Popiela i, jak zapisał przed stu laty Popiel, „oświadczył gotowość kierowania sprawą malowania”.

A malować trzeba było koniecznie. Już w XVIII w. z pierwotnych, średniowiecznych polichromii zostały bure resztki. Gotyku podówczas nie kochano i lekką ręką zdecydowano wystrój kościoła zmienić na barokowy. Nowe malowidła przypadły mieszkańcom Krakowa do gustu, aliści ząb czasu zgryzł je jeszcze szybciej niż polichromie średniowieczne. Przed stu laty wyglądały już nader niechlujnie. Wtedy na rusztowania w prezbiterium wstąpił mistrz Matejko.

Dobry Pan Bóg milczał, gdy Matejko „krępowany trwożliwością komitetu parafialnego o koszta, miarkował swoją fantazyą”. Co i szkoda, bo Matejkowskie polichromie w bazylice do najbardziej fantazyjnych dzieł mistrza zaliczyć trudno.

Prawdziwą katastrofą okazało się milczenie Pana Boga w trakcie przygotowywania ścian pod pędzel Matejki.

Rzemieślnicy miast oczyścić tynk z malowideł barokowych, pozacierali je tylko wapnem z piaskiem. Nie baczyli, że zacierki te pokrył kurz i brud i pomazali je warstwą pobiały wapiennej. Nie dość, że ściany prezbiterium pobielili bardziej niechlujnie, niż robią to skacowani tynkarze ze spółdzielni mieszkaniowych, to swe fuszerki usiłowali nieudolnie ukryć. W wielu miejscach pobiałę wapienną kładli bardzo grubo, tak grubo, że nie zdołała związać się ze ścianą. Pobiała położona na czystym tynku karbonatyzuje, czyli powoduje wytrącenie się twardego, trwałego węglanu wapnia. Pobiała położona na podłożu niewłaściwym, na przykład na desce, wysycha, kruszeje, odpada.

Taki los czekał malowidła na źle przygotowanych tynkach bazyliki. Ale cóż, Matejko znał się na malarstwie olejnym, nie ściennym, co gorsza – pomocnikom najwyraźniej ufał. Zaś Pan Bóg, jako się rzekło, patrzył na szwindle rzemieślników i nie grzmiał.

No i kłopoty zaczęły się już kilkanaście lat po ukończeniu remontu. Matejkowskie polichromie pękały, łuszczyły się, odpadały. Ratowano je rozpylając na nie odchudzone mleko. Pomagało, ale na krótko.

Przed przystąpieniem do rewaloryzacji wnętrza bazyliki krakowscy konserwatorzy musieli podjąć decyzję, czy ratować sypiące się malowidła Matejki i pomagających mu później Wyspiańskiego i Mehoffera czy raczej odtworzyć pierwotny, gotycki wystrój ścian nawy i prezbiterium.

Dla profesora Nykiela wyboru nie było:

– Zostaje Matejko! Ja jestem nie tylko konserwatorem, ale i artystą wrażliwym na piękno. Uważam, że to jest jedna z najciekawszych w tamtej epoce realizacji wnętrza gotyckiego. Matejko skrupulatnie, z wyczuciem, nawiązał do kolorystyki i nastroju zdobnictwa gotyckiego.

Konserwatorzy ratują więc z dzieła Matejki to, co ocalało. Usuwają odpadające malowidła z poprzednich renowacji i na porządnie już przygotowanych tynkach rekonstruują Matejkowskie polichromie. W miejscach szczególnie narażonych na działanie wilgoci, kurzu, kopciu ze świec, na przykład w apsydzie prezbiterium, rekonstruować muszą niemal 90 proc. polichromii. Zrekonstruowany fragment malowideł zadziwia szczególną, dziwną aurą ciszy i spokoju, odsuwającą od patrzącego zgiełk codzienności.

– Tak miało być – cieszy się prof. Nykiel.

Nieśmiertelna lipa

W bazylice remontuje się i odnawia dziś niemal wszystko. Tylko skarb najcenniejszy i najdelikatniejszy zarazem, Ołtarz Mariacki Wita Stwosza, rzeźbiony w klocach lipowego drewna, stoi nie niepokojony pośród rusztowań.

W zeszłym roku profesorowie Józef Nykiel i Marian Paciorek dokonali oględzin ołtarza i stwierdzili, że dzieło Wita Stwosza wystarczy po zakończeniu renowacji wnętrza kościoła doimpregnować, gdzieniegdzie uzupełnić ubytki złoceń. No i odkurzyć. Figury mają się bardzo dobrze.

Dla konserwatorów znających losy ołtarza jest to prawdziwy cud.

W 1442 roku zawaliło się sklepienie prezbiterium Kościoła Mariackiego miażdżąc główny ołtarz. Sklepienie odbudował majster Cipser z Kazimierza, rzeźbienie nowego ołtarza powierzono Szwabowi Witowi Stwoszowi. Pierwsza renowacja dzieła miała miejsce już w marcu 1533 roku. Wtedy to, w zalutowanej metalowej puszce nad ołtarzem, znaleziono sfałszowany akt erekcyjny ołtarza, w którym napisano, iż powstał on wyłącznie ze składek mieszczan niemieckich, zaś żaden Polak budowy nie wspomógł. Fałszerstwem tym niemieccy mieszczanie w Krakowie usiłowali utrzymać sięgające średniowiecza prawo głoszenia kazań w Kościele Mariackim wyłącznie po niemiecku. Wiele nie zwojowali – parę lat później kazania głoszono już po polsku.

Czarne chmury zawisły nad ołtarzem w 1760 r. Archiprezbiter Kościoła Mariackiego, ksiądz infułat Jacek Łopacki przebudował wnętrze świątyni w stylu barokowym. Ostatnim akordem unowocześnienia kościoła miała być wymiana ołtarza Stwosza na ołtarz barokowy. Ksiądz Łopacki zamówił nawet u architekta Fontany projekt, a w swym testamencie legował na budowę ołtarza znaczną sumę 20 tys. złotych polskich. Ołtarz Stwosza uratowała rychła katastrofa Polski – w zamęcie rozbiorów nikt nie miał głowy do jego wymiany. Nikt też jednak nie miał głowy, by o dzieło Stwosza zadbać. Lipowe drewno żarły kołatki, w każde święto kościelne, ślub i pogrzeb przybijano do bezcennych rzeźb zdobne tkaniny.

W 1795 r. ołtarz pomalował mistrz malarski Karol Wochowski. Pracę tę nazwał „może już ostatnią” – nie wierzył w przetrwanie dzieła Wita Stwosza.

Mylił się. Dzięki gruntownym renowacjom w latach 1866-1871 i 1932-1933 ołtarz w całkiem niezłej formie dotrwał do sierpnia 1939 roku. W przeddzień wojny prof. Karol Estreicher zorganizował ewakuację najważniejszych figur ołtarza. Zapakowano je w drewniane skrzynie i przeniesiono na wiślaną barkę. Ewakuację sfinansował na prośbę Estreichera zarząd prywatnej kopalni Jaworzno. W nocy 28 sierpnia barka z 30 skrzyniami ruszyła Wisłą do Sandomierza. Nad ranem 1 września ostrzelał ją niemiecki samolot. Żaden z pocisków na szczęście nie dosięgnął drewnianych figur.

Skrzynie schowane w Sandomierzu Niemcy znaleźli i zrabowali. Wkrótce potem rozmontowali resztę ołtarza i całość ukryli w tajnym schronie w Norymberdze. Po wojnie na trop skarbu wpadł mjr Emeryk Czapski z armii Andersa. W kwietniu 1946 roku skrzynie pod opieką prof. Estreichera wróciły z Norymbergi do Krakowa. Ale nie do kościoła Mariackiego. Władze, po przeprowadzeniu konserwacji, nie oddały ołtarza kościołowi, lecz schowały go na Wawelu. Dopiero w 1957 roku wrócił na swoje miejsce.

Wszystkie te peregrynacje, wstrząsy, zmiany temperatur i wilgotności lipowe drewno rzeźb zniosło bardzo dobrze. I świetnie znosi ciężkie próby, jakim   poddawane jest każdego dnia, od sześciu wieków.

– Mikroklimat w bazylice jest bardzo nieciekawy – wyjaśnia prof. Józef Nykiel.

Badania zmian temperatury i wilgotności wnętrza kościoła wykazały, że figury ołtarza nieustannie przechodzą drogę przez mękę. Przed wstawieniem podwójnych okien chroniących stare witraże bywało, że w ciągu srogiej zimy woda zamarzała rano na posadzce. W zimowe dni wierni i turyści nanoszą do wnętrza na swych butach mnóstwo śniegu. Wzmaga to wilgotność powietrza. W lecie z kolei nagrzane mury oddając ciepło wysuszają powietrze.

Ołtarz jest jak żywa istota. Wchłania i oddaje wilgoć, oddycha. Przez wieki zdołał przystosować się do zmian kościelnego mikroklimatu. Przystosował się tak dobrze, że konserwatorzy wzdragają się przed nagłym zapewnieniem mu komfortu.

– Szok mógłby mu zaszkodzić – mówi Paweł Karaszkiewicz. – Lepiej niech wszystko zostanie po staremu.

MÓDL SIĘ I NAPRAWIAJ

Najważniejszy jest człowiek 

Troszkę komfortu jednak rzeźbom Stwoszowym się należy. Co zrobić z największymi wrogami ołtarza – ludźmi? Turyści nie są dopuszczani w bezpośrednie sąsiedztwo ołtarza, ale wnoszą do wnętrza wilgoć na swej odzieży. Wilgoć wydychają. Wchodząc do kościoła działają jak łopatki turbiny – wtłaczają przez drzwi powietrze z zewnątrz, pełne kurzu i chemicznych skażeń.

Parafianie przestali być problemem. Kościół Mariacki jest nadal parafialny, tu regularnie odprawia się msze, udziela ślubów, żegna zmarłych. Ale parafian jest coraz mniej. Ostatnio już tylko 3200, przeważnie starych. Centrum Krakowa wymiera, pustoszeje. Czynsze są tak wysokie, że kto żyw, mieszkanie w obrębie Plant wynajmuje na biuro i wyprowadza się dalej od centrum.

Ubywa modlących się, przybywa zwiedzających. Szacuje się, że rocznie odwiedza Kraków około 3 mln turystów. Zajrzenie do bazyliki, rzucenie okiem na ołtarz – to rutynowy punkt programu wielu z nich. Ilu zwiedzających przekracza co roku progi bazyliki, nie wie dokładnie nikt, także ksiądz infułat Fidelus. Zależnie od rozmówcy szacunki wahają się od stu do kilkuset tysięcy, a nawet do ponad miliona.

Czy natłok turystów zagraża już Ołtarzowi Mariackiemu, średniowiecznym witrażom?

Ksiądz infułat uważa, że nie. Często jeździ do zaprzyjaźnionych księży z katedry w Kolonii, pyta, patrzy, porównuje.

– Na ograniczanie dostępu do bazyliki jeszcze nie czas   – mówi.

Ksiądz nie boi się też tego, co spływa z nieba. Jeszcze w połowie lat 80. Kraków był jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie.

Huta aluminium w Skawinie podsyłała toksyczne związki fluoru. Krakowska Polfa, produkując witaminę C, emitowała nieprzebrane bogactwo rzadkich trucizn. Huta Lenina oraz 1300 krakowskich kotłowni i 120 tys. węglowych pieców w mieszkaniach solidarnie pracowały na rekordowe stężenie w powietrzu związków siarki.

Ale to już przeszłość.

Wiele fabryk ograniczyło produkcję wskutek recesji.

W pozostałych zlikwidowano najuciążliwszą produkcję, m.in. aluminium i witaminy C.Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta

Do każdego zlikwidowanego prywatnego pieca węglowego władze miasta dopłacają 200 złotych. Niedużo, ale dymiących kominów nad Krakowem jednak ubywa.

– W ciągu ostatnich siedmiu lat zmniejszyliśmy o dwie trzecie emisję zanieczyszczeń przez krakowskie zakłady przemysłowe. Poziom skażenia powietrza w Rynku nie przekracza połowy poziomu skażeń sprzed dziesięciu lat – mówi dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Wojewódzkiego Jerzy Wertz.

Nie będzie tak, że zanim konserwatorzy oczyszczą bazylikę od strony Rynku, mury prezbiterium zdążą pokryć się czarnym, stwardniałym szlamem.

Powtórka z średniowiecza

Konserwatorzy spieszą się. Chcą skończyć prace do roku 2000.

Do zrobienia zostało tymczasem niemało. Prócz głównych przedsięwzięć – uratowania witraży, odnowienia murów zewnętrznych, polichromii, zabezpieczenia ołtarza, dokończenia prowadzonej przez konserwatorkę Wiesławę Stefańską renowacji kaplic – trzeba zlikwidować wilgoć pnącą się od fundamentów nawy ku górze wewnętrznych ścian.

– Dotrzymanie terminu zależy tylko od dostatecznej ilości pieniędzy – mówią w Społecznym Komitecie Odnowy Zabytków Krakowa.

Remont finansuje w głównej mierze Narodowy Fundusz Rewaloryzacji Zabytków Krakowa. W tym roku rewaloryzacja pochłonie 18 mld starych złotych, całość prac kosztować ma jeszcze dobrze ponad 200 mld starych złotych. Parafia NMP utrzymuje ze sprzedaży biletów turystom czterdziestu pracowników i to, co     pozostaje, dokłada do remontu, ale nie są to sumy wielkie. Ksiądz infułat ma nadzieję, że wkrótce dotrą większe darowizny z Zachodu.

Wtedy, marzą konserwatorzy, skończy się remont i skończy się praktyka czekania z konserwacją, aż zniszczenia staną się nieodwracalne. Marzą o rozbudowie ofiarowanego przez American Express Foundation komputerowego systemu analizowania   mikroklimatu kościoła i stanu najważniejszych zabytków, marzą nie o wielkiej kampanii rewaloryzacji, lecz solidnej, niezauważalnej opiece nad średniowiecznym skarbem Krakowa.

– Jeśli wszystko się uda, w roku 2000 bazylika zajaśnieje blaskiem, jakiego w Krakowie nie widziano od stuleci – mówi prof. Nykiel.

I taka ma już pozostać – wielka, jasna, piękna.

Gazeta Wyborcza – 26/07/1996

Szkło z Murano

Jolanta Nowaczyk

Murano to malutka włoska wysepka położona na lagunie w bliskim sąsiedztwie Wenecji – obecnie pomiędzy tymi dwoma miastami można przeprawić się autobusem wodnym w zaledwie 17 minut. W czasach, kiedy osiedlali się tu pierwsi szklarze, Murano było miniaturą Wenecji. W XV wieku wyspa ta stała się jednym z ulubionych miejsc rekreacyjnych bogatych Wenecjan, którzy chwalili świeże powietrze w upalne lato. Budowano wille i pałacyki z ogrodami – głównie służące do zabaw i wypoczynku. Pod koniec XVI wieku Murano liczyło 7000 mieszkańców, z czego aż 3000 było bezpośrednio związanych z produkcją szkła. Zarejestrowane były trzydzieści cztery huty szkła. Dziś kojarzy się głównie z pojęciem „szkło z Murano”, popularnie nazywane „szkłem weneckim”.

To właśnie rzemieślnicy zamieszkujący Wenecję i Murano od VIII wieku zaczęli udoskonalić produkcję szkła. Z obawy przed pożarem i zniszczeniem miasta, władze Republiki Weneckiej w 1291 roku przeniosły wszystkie budynki wytwórni na wysepkę. Jednak już kilkadziesiąt lat wcześniej działał w Wenecji cech szklarzy, który ustanowił przepisy regulujące zasady pracy w hutach, a także sprzedaży wyrobów szklanych.

Każda huta w Murano posiadała własną nazwę i emblemat, który był umieszczony nad drzwiami warsztatów, na blankietach rachunków, na opakowaniach, a czasem także na wyrobach.

Szklarze weneccy stanowili szanowaną grupę społeczną – co ciekawe, od XIV wieku posiadali prawo noszenia mieczy, a co więcej, posiadali także immunitet sądowy wobec władz Republiki Weneckiej, mieli także społeczne przyzwolenie na koligacenie się z zamożnymi rodami weneckimi. W zamian za te przywileje i prawa, mieli jeden obowiązek: pozostanie na terytorium republiki i zakaz jej opuszczania. Jednak nakaz ten był nieraz łamany, przez co szkło weneckie zawędrowało do różnych innych europejskich krajów.

Wiadomo jest, że wyrabiano wtedy m.in odważniki, kielichy czy butelki do win i oliw, proste modele lamp, butelki czy puchary. Tak więc z początku była to sztuka stricte użytkowa. Ponadto w zwyczaju było umieszczanie na szyjce butelek niebieskich opasek i stempel Wenecji. Co więcej, władze miasta dbały o wykonanie wyrobów szklanych i przeprowadzały ich kontrole – być może m.in. dlatego charakteryzowały się wysoką jakością. Na przełomie XII i XIII wieku wynaleziono szkło twarde i przezroczyste. Ten wynalazek miał znaczący wpływ na ówczesny świat:

rozwijała się optyka, także pojawiły się pierwsze okulary. W tym czasie wytapiano głównie szklane paciorki używane później do produkcji biżuterii czy różańców. Właśnie te szklane koraliki, o średnicy mniej więcej 1 mm, rozsławiły Wenecję pod nazwą Conterie. Był to okres, kiedy hutnicy skupili się głównie w parafii San Stefano. Huty szkła były usytuowane po obu stronach kanału, który przecinał plac San Stefano z południa na północ. Mimo tego, że w XIX wieku kościół ów został rozebrany, plac wciąż był miejscem zebrań szklarzy. Pod koniec wieku XV na wyspie Murano wynaleziono pierwsze całkowicie przezroczyste szkło – cristallo – sodowo-wapniowe. Oprócz tego, stworzono kilka nowych odmian szkła barwnego – np. szkło calzedonia (wierne odzwierciedlenie chalcedonu) . Na przełomie XV i XVI wieku zaczęto   używać chyba najbardziej rozpoznawalną technikę, znaną już w starożytności: millefiori. Nazwa pochodzi od włoskich słów „mille” (tysiąc) oraz” „fiori” (kwiaty). Natomiast już na początku XVI wieku rozpoczęto produkcje mlecznego, białego szkła („lattimo”) oraz szkła filigranowe goz nietransparentnymi nićmi wtopionymi w przezroczyste szkło. Mimo, że hutnicy początkowo wzorowali się na złotnictwie, szybko jednak osiągnęli indywidualny styl szklarski umiejętnie wykorzystując plastyczność materiału. To właśnie na przełomie XV i XVI miał miejsce rozwój luksusowego szkła z Wenecji.

Produkcja szkła od początku rozwijała się dynamicznie, zaś już pod koniec XV wieku szkło weneckie było obecne na wszystkich rynkach europejskich. Przez wieki tajemnica sztuki szklarskiej była chroniona przez tych, którzy mogli jej dostąpić – za jej zdradzenie groziło obcięcie rąk, zaś córki mistrzów mogły wychodzić tylko za obywateli Wenecji. Szkło z Murano uzyskało największą sławę w dobie renesansu – nastąpił rozwój eksportu do innych krajów Europy. W latach 30. XVI wieku zaczęły powstawać pierwsze włoskie huty poza Italią: licząca się w Innsbrucku, a także w Monachiium, Wiedniu, Dessau czy Norymberdze. We Francji włoscy hutnicy skupili się w miejscowości Nevers. Natomiast w Niderlandach jako jedna z pierwszych włoskich hut powstała w Antwerpii w 1559 roku, choć szczyt kondycji włoskiego szkła w tej części Europy przypada na dominację hutników w mieście Liege, gdzie działali bracia Bonhomme od 1638 roku. W Niderlandach włoskie szkło przybrało bardziej fantazyjne kształty i charakteryzowało się dużą różnorodnością form. Jednak porównując z Francją, było ono najbardziej zbliżone do oryginalnych hutników z Murano. Natomiast do Anglii włoscy szklarze dotarli w połowie XVI wieku – głównie pracowali w Londynie, nie stosowano barwnego szkła ani fantazyjnych kształtów.

„Wchodzi się na wąską wodną ulicę z chodnikami po każdej stronie wzniesionymi na 3 lub 4 stopy ponad kanałem, tworzącymi molo między wodą i drzwiami domów. Domy są przeważnie niskie, ale z masywnymi drzwiami i oknami z marmuru lub istryjskiego kamienia… zamieszkane teraz wyłącznie przez ubogich… widać tu więcej życia niż w Wenecji: kobiety siedzą na progach domów i zajęte są robotą na drutach, a różni pracownicy hut szkła prószą szklanym pyłem na chodniki”. Tak nad rzeką Rio de Verieri opisał ówczesny obraz życia angielski krytyk i pisarz, John Ruskin, który w latach 1849 – 1850 mieszkał w Wenecji przygotowując „Kamienie weneckie”. Doświadczył on niezwykłego odrodzenia tradycyjnych technik z Murano, które nastąpiło wraz ze wzrostem zapotrzebowaniem na barwne szkło w północnej Europie. Wtedy też potomkowie znanych i cenionych rodzin z Murano, w 1830 roku rozpoczęli powrót do osiągnięć swoich przodków. Najlepszym tego przykładem jest Domenico Bussolin, który wyprodukował jako pierwszy filigranowe szkło, Lorenzo Radi otrzymał wspomniane już szkło calcedonio, a w połowie dziewiętnastego wieku Pietro Bigaglia wyprodukował awenturynowe i wielobarwne szkło. Jednak najważniejszym przełomowym momentem z tego okresu było wybudowanie własnego szklarskiego pieca w Palazzo Mula przez Antonio Salviatiego. Wykorzystał swój kapitał, zatrudnił hutników i rozpoczął handlową produkcję zdobionego szkła. Oto od tego momentu szkło z Murano pojawiało się na największych, międzynarodowych wystawach. Rozpoczęto je eksportować. Rozpoczęto je rozsławiać.

Dziś z tradycją sztuki szklarskiej Murano można zapoznać się w wyjątkowym muzeum sztuki szklarskiej – Museo Vetrario w Pałacu Giustinian – oczywiście na wyspie Murano we Włoszech. Można w nim obejrzeć przykłady wielu technik, form, a także wynalazków i narzędzi, przede wszystkim z naciskiem na czasy renesansu.

Czym jest szkło z Murano dziś? Początkowo     termin odnosił się tylko i wyłącznie do wyrobów ze szkła, które wykonano na wyspie Murano. Dziś jednak, często „szkłem z Murano” nazywa się każde rękodzieło, które ma taki styl i rodzaj zdobnictwa, jak te właśnie słynne wyroby z włoskiej wyspy. Jednak część historycznych marek zachowało się do dzisiaj, a są to: Venini, Salviati, FerroMurano, Berengo Studio. Są to zazwyczaj firmy, które łączą wielosetletnie doświadczenie z nowoczesnym designem. Dziś wybitne okazy szkła weneckiego i szkła w stylu weneckim osiągają wyjątkowo wysokie ceny w handlu dziełami sztuki, jednak warto pamiętać o często zapomnianych i niedocenianych wyrobach użytkowego szkła stołowe, którego szlachetne formy są przykładem dobrego i solidnego wzornictwa.

Bibliografia:
Filarska B., „Szkło piękne i użyteczne”, Warszawa 1973
Drahotova O., „Szkło europejskie”, Warszawa 1984

Odnowienie witraży sakralnych w kościołach Galicji Wschodniej po I wojnie światowej. Tendencje w sztuce sakralnej

Jurij Smirnow

Barwy-szkla-2013-Odnowienie-witrazy-sakralnych
Fragment witraża Stefana Matejko w oknie kościoła w Drohobyczu

I wojna światowa gwałtownie przerwała intensywny rozwój witrażownictwa we Lwowie. Najbliższe dziesięciolecie ujawniło, że minęła również moda na witraże. „Złota doba” witraży odeszła konsekwentnie w przeszłość i już nigdy nie wróciły czasy „secesyjnego szaleństwa”. Z pierwszych dni wojny obszar Galicji Wschodniej okazał się miejscem ostrych walk armii austriackiej i rosyjskiej. Praktycznie zaprzestano nowe budownictwo, a wraz z nim i zdobienie gmachów. Znaczna część miejscowych lwowskich zakładów witrażowniczych zawiesiły swoją działalność. Nawet najbardziej znany warsztat „Pierwsza lwowska fabryka witraży Leona Appla” zwinął produkcję witraży i szyb trawionych i już nieczynny w 1921 roku został wykupiony przez krakowski „Zakład witraży, oszkleń i mozaiki S.G. Żeleński”. Leon Appel zaprzestał produkcję witraży i szyb trawionych nie z powodu własnych problemów finansowych, lecz uważając, że witrażownictwo w nowych okolicznościach nie może gwarantować stałych dochodów. On i nadal był właścicielem znacznej nieruchomości i założył nową firmę „Zakłady handlowo-przemysłowe dla optyki i mechaniki”.

W „Skorowidzach” powojennych nie znajdujemy też popularnych przed wojną warsztatów J. Staubera,   H. Schapiry, F. Niedzielskiego lub R. Springmanna. Skromne fundusze rządu wiedeńskiego przeznaczone w latach 1916-1918 na odbudowę gospodarki Galicji nie mogły poprawić sytuację. Upadek Austro-Węgier, wojna polsko-ukraińska (1918-1919) i wojna polsko-bolszewicka (1920) przyniosły pełny zastój w budownictwie i rozwoju sztuk zdobniczych. Hiperinflacja początku lat 20. była również ciężkim wypróbowaniem dla gospodarki jak i dla sztuki stosowanej. Dopiero około roku 1924 nastąpiła tak długo oczekiwana stabilizacja.

Barwy-szkla-2013-Odnowienie-witrazy-sakralnych-2
Fragment witraża Stefana Matejko w oknie kościoła w Drohobyczu

Katolickie duchowieństwo Lwowa i Galicji Wschodniej dążyło do jak najszybszej odbudowy uszkodzonych świątyń oraz przy pierwszej możliwości kontynuacji planów budownictwa sakralnego przerwanych wybuchem wojny w 1914 roku. Takiego podejścia nie zauważamy w budownictwie świeckim, zarówno w odbudowie gmachów użyteczności publicznej, jak i kamienic czynszowych lub will prywatnych. W rezultacie prawie powszechnie zleceniodawcą nowych witraży występuje kler katolicki. Bezwzględna przewaga w tym okresie czasu zamówień sakralnych była charakterystyczną cechą ruchu ku powojennemu odrodzeniu sztuki witrażowej w Galicji Wschodniej. Otóż na rynku zamówień powtórzyła się sytuacja z drugiej połowy XIX wieku, lecz w innych okolicznościach historycznych. Władze kościelne zadbały w pierwszej kolejności o wykonanie kopii witraży zniszczonych w czasie wojny. Na rynku wschodnio-galicyjskim dominował Krakowski Zakład Żeleńskiego, który kontynuował swoją działalność nie zważając na inflację i ostry deficyt odpowiednich gatunków szkła. W archiwum firmy krakowskiej znajdowały się projekty, kreślenia techniczne i inna dokumentacja zniszczonych lub uszkodzonych witraży. Z tego więc powodu kopie wykonywano taniej, szybko, lecz na wysokim poziomie artystycznym. Przykładem może służyć wykonane kopii witraży w okna kościołów w Kamionce Strumiłowej (1921 r.) i w Tarnopolu (1924-1929). Obydwie świątynie zostały wybudowane przed I wojną światową według projektów Teodora Teofila Talowskiego znanego architekta lwowskiego, profesora Politechniki Lwowskiej. Witraże w okna kościoła p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii w Kamionce Strumiłowej zamówiono już w czasie budowy (1910-1913). Komitet parafialny zwrócił się w tej sprawie do Krakowskiego Zakładu Witraży S.G. Żeleński. W 1913 roku wykonano witraże przedstawiające Matkę Boską z Lourdes ofiarowany przez Karola i Zofię Poznańskich, Chrystusa w Ogrojcu (fundacja Izydora i Anny Cieśnickich) i Świętych Wojciecha i Stanisława, który fundował miejscowy   wikary ks. Stanisław Popkiewicz. Na witrażach umieszczono również napisy upamiętniające fundatorów. W nawach bocznych wykonano tylko oszklenie ze szkieł barwnych.

W czasie I wojny światowej w 1915 roku kościół był poważnie uszkodzony: spłonęła wieża, podziurawiono dach, zniszczono posadzkę, uszkodzono sklepienie. Wybito również wszystkie witraże. Już w 1921 roku Zakład Witraży S.G. Żeleński wykonał   kopie przedwojennych witraży fundowane przez  ks. S. Popkiewicza i rodzinę Poznańskich. Ks. Józef Solski mieszkający w Stanach Zjednoczonych ufundował witraż „Święci Jan Kanty i Jan z Dukli”, a rodzina Wisłockich – witraż z przedstawieniem Matki Boskiej Ostrobramskiej i św. Kazimierza. W 1932 roku kontynuowano prace nad ozdobieniem witrażami okien świątyni. Karol Poznański ufundował kolejny witraż „Najświętszego Serca Jezusa” ku pamięci syna poległego w walkach I wojny światowej. Autorem projektu był prawdopodobnie Zygmunt Wierusz Kowalski. W 1939 roku w Zakładzie S.G. Żeleński zamówiono witraż „Serce Matki Boskiej”. Projekt wykonał Jan Śliwiński. Już wykonany w szkle witraż pracownia krakowska nie zdążyła przywieźć do Kamionki Strumiłowej z powodu wybuchu II wojny światowej. W 1946 r. kościół został zamknięty. Długie lata władze miejscowe wykorzystywali obiekt jako magazyn, później umieszczono tu sklep meblowy. W tym okresie czasu zniszczono znaczną część wyposażenia, również witraże. W oknach zostały tylko ich części górne w maswerkach.

Barwy-szkla-2013-Odnowienie-witrazy-sakralnych-3
Ołtarz w kościele w Kamiace Strumillowych z resztkami witraży w oknach.

Zniszczenia wojenne na terenach Galicji Wschodniej były nieporównywalnie większe niż we Lwowie, może dlatego ruch odbudowy kościołów na prowincji był bardziej ożywiony niż we wschodnio-galicyjskiej stolicy. Już w 1918 roku wstawiono witraże w okna kościoła parafialnego w Gródku Jagiellońskim, o czym miejscowy ksiądz Moczarowski dziękował Izie Żeleńskiej: „Wielmożna Pani. Jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystkie okna witrażowe do tutejszego kościoła bardzo starannie wykonane”. List datowano   24 października 1918, a już 1 listopada rozpoczęły się walki polsko-ukraińskie o to miasteczko. W 1939 roku zatwierdzono plany rozbudowy tegoż kościoła autorstwa znanego architekta lwowskiego Bronisława Wiktora. Wyposażenie dobudowanej części nawy głównej trwało już za czasów okupacji niemieckiej. W okna nowowybudowanej nawy w 1944 roku wstawiono witraże, wykonane na firmie S.G. Żeleński, o czym świadczy zapis: „30.IV przywieziono z Krakowa witraże do nowej części nawy głównej”.

W tymże 1918 roku wstawiono witraże w okna kościoła parafialnego p.w. Św. Bartłomieja Apostoła w miejscowości Okniany na Podolu niedaleko Tłumacza. Zamówione w Zakładzie S.G. Żeleńskiego witraże przedstawiały Matkę Boską Ostrobramską, św. Stanisława Kostkę, Matkę Boską Częstochowską i św. Michała. W okna kościelne witraże osadził monter tegoż zakładu, który przyjechał z Krakowa. Proboszcz Franciszek Perenc pisał: „Witraże wykonane bardzo ładnie, zostały przyjęte przez fundatorów i parafian z nieopisaną radością i całkowitym zadowoleniem.”

W zabytkowym XVI-wiecznym kościele p.w. św. Marcina w Felsztynie w latach 1918-1919 umieszczono dwa witraże przedstawiające Chrystusa Dobrego Pasterza oraz Niepokalane Poczęcie Najświętszej Marii Panny. W 1921 roku pracownia Żeleńskich wykonała trzeci witraż dla tego kościoła, który przedstawiał patrona świątyni św. Marcina. Autorem projektu był artysta-malarz Wojciech Durek z Krakowa. Witraż przedstawiał świętego Marcina w tle panoramy starego Felsztyna, siedziby znanego magnackiego rodu Herburtów. Jak pisał proboszcz ks. Józef Watulewicz, „obraz ujęty w scenerii na tle średniowiecznych baszt i budowli, jako pomników naszych, z przymieszką nowych prądów, przedstawia się jak najpiękniejsza rzeźba prawdziwie plastyczna.” Wstawienie nowych witraży było tylko jedną z prac konserwatorskich prowadzonych w kościele felsztyńskim pod nadzorem Tadeusza Szydłowskiego i Kazimierza Wyczyńskiego, a w latach 20. architekta Wincenty Witolda Rawskiego ze Lwowa.

Barwy-szkla-2013-Odnowienie-witrazy-sakralnych-4
Pozostałość witraży w oknie kościoła w Kamiace Strumillowych

W 1919 roku zakład Żeleńskich wykonał witraże w okna kościoła w Laszkach niedaleko Lwowa. Stare witraże były „kompletnie zniszczone wskutek działań wojennych” . W 1920 roku wstawiono nowe witraże   produkcji Zakładu Żeleńskich w okna kościoła w Wolance obok Truskawca. Kanonik Wojciech Karaś w podziękowaniu pisał: „Już mam wewnątrz kościół co do oszklenia w zupełnym porządku. Wygląda w skutek okien witrażowych rzeczywiście bardzo pięknych, od najwcześniejszego ranka do późnego zmroku wieczornego w każdej niemal godzinie inaczej, a zawsze wspaniale, uroczyście, poważnie, zależnie od kierunku słońca i od kolorów oraz cieni rzucanych przez okna do wnętrza kościoła. Robota okien wszystkich pod względem artystycznym i technicznym rzeczywiście bardzo piękna, sumienna, godna uznania, co stwierdzili wszyscy tutejsi robotnicy i inteligencja, oraz obcy np. goście z Truskawca zwiedzający Wolankę, i zaspakajająca nawet najwybredniejszy gust.” W kościele parafialnym w Zawadzie w tymże 1920 roku wstawiono jeden witraż wykonany w zakładzie Żeleńskich według projektu Wojciecha Durka. Ks. Kanonik Kopernicki pisał w podziękowaniu, „sam witraż przy dwu monachijskich najlepiej reklamuje firmę Pani Dobrodziejki (Izy Żeleńskiej) jak na to zasługuje.” W 1921 roku Zakład Żeleńskich wykonał nowe witraże w okna kościoła (kaplicy publicznej) w Pniowie obok Nadwórnej. W latach 1920-1921 zespół witraży figuralnych i geometrycznych t.z. „dywanowych” ozdobił okna kościoła parafialnego p.w. św. Anny w Tłumaczu. Prawdopodobnie kartony były również opracowane w Krakowie. Ustalono, że jeden witraż „Bł. Władysław z Gielniowa” projektował Stefan Matejko. Inne witraże przedstawiały „Św. Annę”, „Matkę Boską Ostrobramską” i „Widzenie św. Małgorzaty Marii Alacogne”.

W 1928 roku pracownia Żeleńskich wykonała pięć witraży do nowozbudowanej kaplicy p.w. Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej w Pniatynie koło Przemyślan. Zespół witraży ozdobił również w okna kościoła w Kochawinie, sanktuarium cudownego obrazu M.B. Kochawińskiej. Witraże prawdopodobnie wykonano w latach 1928-1929 w czasie kolejnych remontów świątyni i wykonania nowej polichromii. Autor projektów nie jest znany, lecz mógł być nim artysta-malarz Julian Krupski, który wykonał polichromię.

Historyk sztuki Danuta Czapczyńska pisze, że artysta-malarz Jan Śliwiński (1908-1893), w latach 1933-1944 pracownik Zakładu Witraży S.G. Żeleńskiego, projektował witraże do kilkudziesięciu kościołów prowincjonalnych. Wśród nich na interesującym nas terenie do kościołów w Mostach Wielkich (1935 r.) i Nadwórnej (1936 r). Nie wspominają jednak o tych witrażach opisy kościołów, umieszczone w „Materiałach…” pod redakcją prof. Jana Ostrowskiego.

Podejście do stylu i tematyki witraży w kołach kościelnych było tradycyjne, zachowawcze, preferowano kompozycje figuralne, ostrożnie przyjmowano próby stylizacji. Charakterystycznym pod tym względem było wykonanie zespołu z pięciu witraży w kościele parafialnym w Samborze (1923-1924), gdzie odrzucono nowoczesną propozycję Kazimierza Sichulskiego, zaś „…projekt części figuralnych wzięto z fresków Tadeusza Popiela, jakie są w katedrze przemyskiej.” Kompozycje witrażowe przedstawiały wydarzenia z życia św. Jana Chrzciciela patrona kościoła samborskiego.

Istnieje poważny problem w identyfikacji witraży i ułożenia wyczerpującej ich listy na terenach Galicji Wschodniej. Współczesna lista realizacji krakowskiego Zakładu Witraży S.G. Żeleński wymienia 62 miejscowości na terenie Galicji Wschodniej. Bez wnikliwej kwerendy w archiwum i sprawdzania stanu zachowania na miejscu, nie przedstawia się możliwym ocenić dorobek krakowskiej firmy. Tym bardziej, że większość świątyń była w latach powojennych zamknięta, zdewastowana, zaś część z nich całkiem zniszczono. Na miejscu brakuje dokumentacji. Nie zachowało się też wyczerpująco dużo informacji o twórczości artystów-malarzy, projektantów witraży, zwłaszcza tych „nie z wyższej półki”. Przykładem może służyć twórczość Kazimierza Jana Smuczaka, ucznia Jana Henryka Rosena. K. Smuczak osobiście ułożył listę wszystkich swoich prac artystycznych, która zachowała się w rodzinie. Na liście znajdują się cztery wykonane przez niego i realizowane we szkle kartony, o których nie wspominają żadne inne źródła. Są to: witraż „Hołd pasterzy” w kościele w Tarnorudzie koło Skałata, „Św. Jerzy” w kościele w Biskupicach (Biskowicach?) koło Sambora, dwa witraże ornamentalne w kościele O.O. Zmartwychwstańców we Lwowie i witraż „Apostołowie” w kościele św. Elżbiety. Biorąc pod uwagę wyżej napisane, można zrobić wniosek, że informacja o witrażach wschodnio-galicyjskich jest na razie nie tylko nie kompletna, ale też nie systematyzowana. Mamy raczej sprawę z wiadomościami na marginesie przy opisach architektury i wyposażenia obiektów sakralnych lub przy omówieniu twórczości artystów-malarzy. Przy czym twórczość rzeszy malarzy owego okresu czasu nie doczekała się jeszcze monografii lub choćby poważnych artykułów naukowych. Na razie, udało się uzyskać wiadomości o kilkudziesięciu witrażach i ich autorach, co pozwala mówić o tendencjach, również w porównaniu z ogólnym kierunkiem rozwoju witrażownictwa w Polsce. Oczywistym jest natomiast ogromne znaczenie krakowskiego Zakładu Witraży S.G. Żeleński dla witrażownictwa w Galicji Wschodniej. W pierwszym powojennym dziesięcioleciu i do 1939 roku pracownia krakowska bezkonkurencyjnie panowała na tym rynku. Praktycznie nie jest znany żaden witraż innych firm witrażowych. Galicja Wschodnia stanowiła bardzo ważny teren dla firmy Żeleńskich. Po pierwsze, zniszczenia wojenne były tu znacznie większe niż w Galicji Zachodniej. Ten fakt potęgował nowe zamówienia. Po drugie, w pierwszych latach niepodległości pracownia krakowska nie zdążyła jeszcze rozpowszechnić swój wpływ na obszar całej Rzeczypospolitej. Dlatego w owym okresie czasu witraże wykonane dla Galicji Wschodniej i Lwowa stanowiły bardzo znaczącą część dorobku firmy, niestety prawie całkiem zniszczonego w czasie II wojny światowej i w latach powojennych.

Poznaj „Oblicza szkła”

„Oblicza szkła” to wystawa prezentująca twórczość sześciu artystów związanych z powstałą w 1957 r. Pracownią Witrażu na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu: Andrzeja Kałuckiego, Justyny Bieńkowskiej – Werbickiej, Pauliny Kaczor-Paczkowskiej, Anny Koli, Anny Wójcickiej oraz Łukasza Wodyńskiego.

Za pomocą witraży, obrazów, instalacji i rzeźb autorzy zachwycają grą światła z niezwykłą materią, jaką jest szkło.
Otwarcie wystawy odbyło się 1 marca 2013 r. w salach Gmachu Głównego Muzeum przy ul. Wodnej 3/5.

Mecenasem wystawy jest Grupa ENERGA

Andrzej Kałucki

Urodził się 12 maja 1957 roku w Krapkowicach (woj. opolskie). W latach 1972-77 uczęszczał do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Opolu. W ramach praktyk w PLSP miał dwuletni   kontrakt z Pracownią Witraży Jakuba Cubera z Głogówka. Ten staż pozwolił mu na realizację pierwszego artystycznego dyplomu z zakresu witrażownictwa.

Studia artystyczne rozpoczął w 1978 roku w filii Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie (Instytut Pedagogiczno-Artystyczny). Od 1980 roku studia kontynuował na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W ramach studiów przez dwa lata brał udział w zajęciach Pracowni Witraży prowadzonej przez Konstantego Łyskowskiego.
Studia na Wydziale Sztuk Pięknych ukończył w 1985 roku. Otrzymał dyplom  magistra sztuki z wyróżnieniem, z zakresu grafiki w pracowni wypukłodruku u prof. Ryszarda Krzywki. W tym roku również wygrał konkurs na stanowisko asystenta w Pracowni Witraży. W roku akademickim 1985/86 otrzymał jednoroczne stypendium Ministra Kultury i Sztuki.

Od 1985 roku pracował jako asystent w Pracowni Witrażowniczej Wydziału Sztuk Pięknych UMK. W roku 1997 jako pierwszy w Polsce obronił przewód kwalifikacyjny na adiunkta I stopnia z zakresu witrażownictwa na Wydziale Ceramiki i Szkła ASP we Wrocławiu. Na wyżej wymienionym Wydziale w roku 2008 obronił przewód habilitacyjny w zakresie szkła unikatowego.

Paulina Kaczor-Paczkowska 

Urodziła się 13 czerwca 1980 roku w Grudziądzu. Studia z zakresu rzeźby rozpoczęła w 1999 roku  na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W latach 2000 -2003 studiowała w pracowni prof. Józefa Szczypki. Po ukończeniu czwartego roku studiów wyjechała na rok do Stanów Zjednoczonych (2003/2004), gdzie m. in. kształciła się pod kierunkiem Patrici Quilichini w Kennesaw State University. Dyplom uzyskała w 2005 roku. Promotorem pracy dyplomowej był ad. II stopnia Andrzej Borcz. Otrzymała wyróżnienie w zakresie rzeźby, pt. „Strefa przeźroczystej przestrzeni”, oraz medal im. prof. Tymona Niesiołowskiego za najlepszy dyplom w roku akademickim 2004/2005. Od listopada 2005 członkini Związku Polskich Artystów Plastyków. W 2006 roku rozpoczęła Studia Doktoranckie z zakresu Sztuk Plastycznych na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Obecnie pracuje w Zespole Szkół Budowlanych i Plastycznych jako wykładowca rzeźby.
Prace wykonuje z tradycyjnych materiałów rzeźbiarskich, takich jak glina, kamień, drewno, a także z żywic syntetycznych. Najbardziej jednak fascynuje ją szkło. Prace wykonane z tafli szklanych mają być procesem uświadamiającym, że materiał ten nie jest tylko tworzywem powszechnego użytku, ale również znakomitym materiałem rzeźbiarskim. Ukazują one istnienie przestrzeni szkła zarówno tej realnej, jak  i iluzyjnej. Pozwalają widzowi na rzecz niemożliwą, na wejrzenie do wnętrza rzeźby.

Anna Kola

Studiowała na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, na kierunku artystyczno–pedagogicznym. Uzyskała dyplom w 1997 roku nagrodzony Medalem im. prof. Barwy-szkla-2013-Poznaj-oblicza-szklaTymona Niesiołowskiego, w Pracowni Projektowania Graficznego. Od 1997 roku jest zatrudniona w Zakładzie Plastyki Intermedialnej Wydziału Sztuk Pięknych UMK.   W 2005 roku otrzymała tytuł doktora w dziedzinie sztuk plastycznych, dyscyplina grafika. Należy do  Związku Polskich Artystów Plastyków  (od 1998 r.) oraz Związku Polskich Artystów Fotografików (od 2008 r.).

Zajmuje się fotografią, grafiką, witrażem, szkłem artystycznym. Jest autorką szesnastu wystaw indywidualnych. Brała udział w ponad sześćdziesięciu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą.

Anna Wójcicka

Urodzona w 1982 roku w Toruniu. Absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Dyplom uzyskała w 2006 r. – specjalność: malarstwo sztalugowe – pod kierunkiem prof. Lecha Wolskiego, specjalizacja: malarstwo w architekturze, witraż- pod kierunkiem prof. Kazimierza Rocheckiego. W roku 2010 ukończyła studia doktoranckie z zakresu sztuk plastycznych na macierzystej uczelni, tytuł doktora sztuki uzyskała w 2012 roku. Obecnie pracuje w pracowni witrażu Wydziału Sztuk Pięknych UMK na stanowisku referent techniczny.

Zajmuje się witrażem i szkłem artystycznym. Jest autorką kilkunastu realizacji stałych w obiektach architektury publicznej i prywatnej, trzech wystaw indywidualnych oraz kilkunastu zbiorowych.

Łukasz Wodyński

Urodził się w Bydgoszczy. W 2010 r. obronił dyplom z wyróżnieniem na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu w pracowni prof. Piotra Klugowskiego. Jeden z założycieli Fundacji Rozwoju i Aktywności Twórczej „Les Artes”.

Tworzy wykorzystując zarówno media malarskie, rysunkowe jak i techniki multimedialne. Realizuje także  LIVE ACTS (projekty interdyscyplinarne stanowiące syntezę teatru, performance oraz sztuk wizualnych). Skupia się wokół człowieka i jego egzystencji.
Jego prace były prezentowane min. w Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, CK Teatr w Grudziądzu, TORUŃSKIEJ HALI POMP i wielu innych.

Justyna Bieńkowska-Werbicka 

Urodziła się w 1987 r. w Płocku. W 2011 r. obroniła z wyróżnieniem dyplom z malarstwa na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, w pracowni prof. Mieczysława Ziomka. Studiowała również w L’ecole Superieure Des Arts Saint- Luc Liege w Belgii (styczeń -czerwiec 2010). Oprócz uprawiania malarstwa sztalugowego zajmuje się malarstwem w architekturze oraz szkłem. Od roku prowadzi autorską pracownię szkła. Bierze udział w Aukcjach Młodej Sztuki organizowanych przez Dom Aukcyjny Desa Unicum, Polswiss Art oraz Sopocki Dom Aukcyjny. W styczniu 2011 roku otrzymała Stypendium Artystyczne Marszałka Województwa Kujawsko -Pomorskiego, a w listopadzie tego roku Nagrodę Spółek Grupy Fiat za pracę dyplomową.

Brała udział w kilkunastu zbiorowych wystawach malarstwa w kraju i za granicą oraz w wystawach indywidualnych.

Wystawa mistrza witraży w Berdyczowie

Jerzy Sokalski (Polskie Radio Berdyczów)

Barwy-szkla-2013-Wystawa-mistrzaW Sali św.Teresy (dolny kościół) karmelitańskiego Sanktuarium Matki Bożej Berdyczowskiej została otwarta wystawa witraży legendarnego polskiego grafika i malarza – profesora Adama Stalony-Dobrzańskiego „Stworzenie   światła”.

W ceremonii uroczystego otwarcia wzięli udział Generalny konsul RP w Winnicy Krzysztof Świderek, biskup pomocniczy diecezji Kijowsko-żytomierskiej Witalij Skomarowski, kustosz parafii pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętrzej Marji Panny ojciec Piotr Hewelt, przedstawiciele władz miejskich i rejonowych.

Wystawę przedstawił wnuk wybitnego polskiego malarza – Jan Pawlicki. Zebrani mieli możliwość też obejrzeć film, poświęcony sztuce tworzenia witraży przez mistrza – Adama Stalony-Dobrzańskiego, który ozdobił 50 świątyń w Polsce. Jego sakralne witraży – to hymn radości, wielka symfonia chrześcijańskiej miłości.

W wywiadzie dla Polskiego Radia Berdyczów Jan Pawlicki podkreślił: „Przywiozłem Państwu wyjątkową wystawę witraży genialnego polskiego malarza urodzonego na Ukrainie, zmarłego w Krakowie, profesora Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych Adama Stalony-Dobrzańskiego. Wystawa ta była główną polską wystawą w Kijowie w zeszłym roku z okazji prezydencji Polski w Unii Europejskiej. Jej wartość określili sami Ukraińcy, wpisując ją jaką główną wystawę wielkiego jubileuszu tysiąclecia soboru Sofii Kijowskiej. Witrażowe dzieła prof. Dobrzańskiego należą do arcydzieł sztuki światowej. Mogą stanąć śmiało obok dzieł Wita Stwosza, Teofana Greka. Również mogą korespondować z najnowszymi zdobyczami sztuki – działami Picassa, Malewicza, Kandyńskiego. Artysta połączył bowiem tradycją i nowoczesność oraz kanony sztuki Wschodu i Zachodu Europy”.

Dodajmy, że wystawa w Berdyczowie będzie czynna do końca stycznia 2013 r. Następnie na nią czekają Winnica, a potem nawet Paryż!

Barwy-szkla-2012-Stapajac-po-szkle-5

Wystawa „Pejzaż szkłem malowany – witraże Władysława Trebuni-Tutki na fotografiach Jerzego Z.Kosiuczenko”

Barwy-szkla-2013-Pejzaz-szklem-malowanyWernisaż wystawy odbył się 28 grudnia w ramach cyklu Świąteczne Spotkania z Folklorem”

Wernisaż zgromadził rodzinę zmarłego Władysława oraz przyjaciół i znajomych oraz sympatyków działalności autora fotografii – Jerzego Z. Kosiuczenko. Dyrektor GOKR Kościelisko Małgorzata Karpiel-Bzdyk  przybliżyła sylwetkę autora fotografii i wspominała związki jakie łączyły Kościelisko z Władysławem Trebunią -Tutką, o którego twórczości plastycznej mówił Prezes Związku Polskich  Artystów Plastyków okręg zakopiański, Pan Jerzy Gruszczyński. O swoim tacie opowiadał także Krzysztof Trebunia -Tutka.

Sam autor fotografii – Jerzy Kosiuczenko opowiedział o przyjaźni z nestorem rodu Trebuniów Tutków i o pracy nad dokumentacją jego twórczości plastycznej, w tym zdjęć witraży prezentowanych na wystawie.

Współorganizatorem wernisażu była Podhalańska Lokalna Grupa Działania oraz PROlab , zaś patronat nad wystawą objął  Związek Polskich  Artystów Plastyków okręg zakopiański .