Kategoria: Rocznik 2013

„Świat ze szklanych klisz. Wieliczka w fotografii Władysława Gargula” 28 czerwca – 29 września 2013 r.

Muzeum w kopalni soli

Muzeum Żup Krakowskich Wieliczka zaprasza na wystawę „Świat ze szklanych klisz. Wieliczka w fotografii Władysława Gargula”, która prezentuje kilkadziesiątBarwy-szkla-2013-Swiat-ze-szklanych wielkoformatowych fotografii W. Gargula obrazujących kopalnię soli z jej bogatą infrastrukturą naziemną, górników, dawną trasę turystyczną, stare wyrobiska oraz prace górnicze z I poł. XX w. Stanowią one niewielki procent bogatej, liczącej ponad 700 obiektów, kolekcji fotografii, widokówek, negatywów szklanych (w liczbie 278) – pamiątek po działalności wielicko-bocheńskiego fotografa W. Gargula znajdujących się w zbiorach wielickiego muzeum.

Urodzony w Bochni W. Gargul (1883-1946) w wieku 20 lat otworzył swój pierwszy, samodzielny zakład fotograficzny. Zasłynął jako fotograf i wynalazca, wprowadzając na rynek fotograficzny zatrzask elektryczny do aparatu fotograficznego, fonometr do regulacji czasu naświetlania oraz przyrząd do szybkiego kopiowania kart bromosrebrnych. Otworzył zakłady fotograficzne w Zakopanym, Brzesku i Wiedniu po czym, przyciągnięty zapewne atrakcyjnością wielickiej kopalni, uruchomił początkowo sezonowy, a od 1918 r. stały zakład fotograficzny w Wieliczce. Od tego momentu trwale wpisał się w grono osób tworzących fotograficzną dokumentację Wieliczki z jej najcenniejszym zabytkiem jakim jest kopalnia soli.

Najstarsze „wielickie” fotografie W. Gargula pochodzą z ok. 1912 r. Jednak najintensywniejszy okres jego działalności fotograficznej w Wieliczce przypada na okres międzywojenny. Pozostawił po sobie liczną grupę negatywów szklanych i fotografii dokumentujących przeszłość Wieliczki, w tym działalność organizacji społeczno-kulturalnych takich jak Towarzystwo Śpiewacze „Lutnia”, Koło Dramatyczne czy Klub Rowerzystów i Motorzystów, a także bogaty zbiór pamiątkowej fotografii wykonywanej na tle szybu Daniłowicza turystom zwiedzającym kopalnię soli.

Wystawa „Świat ze szklanych klisz. Wieliczka w fotografii Władysława Gargula” jest jak stary album fotograficzny. Pozwala na chwile zadumy i refleksji nad zmiennością rzeczy.

Można ją oglądać w Muzeum na III poziomie kopalni w dniach 28.06-29.09.2013.

Muzeum Żup Krakowskich Wieliczka
Zamkowa 8
32-020 Wieliczka
www.muzeum.wieliczka.pl
m.bogucka@muzeum.wieliczka.pl

Barwy-szkla-2012-Stapajac-po-szkle-5

Trejola w Grand Hotel Łodzi.

Sympatyczka „Barw Szkła”, gorliwa witrażystka, niezaprzeczalny talent w pokazywaniu kobiecych spojrzeń a jednocześnie niezwykle miła i ujmująca osoba.

Jolanta Trela zaprosiła nas na swoją kolejna wystawę. Tym razem w Grand Hotel w Łodzi. Jest to miejsce szacowne oraz prestiżowe.

Podczas wernisażu w sali było tłoczno, gwarnie oraz artystycznie twórczo.

Wystawę można oglądać, aż do 8 lipca br.

Drodzy Czytelnicy 2/2013

Andrzej Bochacz

Drugi numer internetowej wersji „Barw Szkła” niesie znowu garść cennych informacji. Wśród nich jest istotna nowość – „Barwy Szkła” (Online) zostały zarejestrowane w międzynarodowym systemie ISSN informacji o wydawnictwach ciągłych (tak brzmi pełna nazwa).

Na okładce pojawił się zatem biały prostokąt z kodem kreskowym i symbolem ISSN 2300-5262.

W Legionowie dużo się działo w minionych tygodniach. Zakończył się konkurs na projekty witraży „Polska Aleja”.

Komisji konkursowej przewodniczyła Pani prof. dr hab. arch. Krystyna Pawłowska. Wraz z Panią profesor projekty oceniali Pani Danuta Czapczyńska-Kleszczyńska, Pan Dawid Zborowski oraz autor tego wstępu.

Na konkurs wpłynęło 61 projektów witraży.

Fundatorami nagród byli: Urząd Miasta Legionowo, Miejski Ośrodek Kultury w Legionowie, Starostwo Powiatowe w Legionowie, Kawiarnia Coffeetown w Legionowie oraz Polskie Muzy

Laureatami konkursu są następujące osoby:

Miejsce I (notebook HP Pavilion) Zuzanna Sawicka z Legionowa – projekt M.Kopernik

Miejsce II (tablet MODECOM) Nela Maniewska z Nieporętu – projekt M.Curie-Skłodowska

Miejsce III (aparat fotograficzny NIKON) Monika Joanna z Serocka – projekt H.Sienkiewicz

Miejsce IV (drukarka HP Officejet Pro) Adrianna Korszeń z Chotomowa – projekt Jan III Sobieski

Miejsce V (dysk zewnętrzny Segeate) Karolina Piasecka z Chotomowa – projekt F.Kowalska

Wyróżnienia (pamięci USB 16GB): Dominika Szmyt, Czarek Doktór, Dorota Hepner, Monika Makowska, Jagoda Stawicka, Marta Wichary, Krzysztof Kubuj, Barwy-szkla-2013-Drodzy-czytelnicy-2Zuzanna Derlacz, Katarzyna Sobolewska, Maja Majewska, Maja Michałowska, Zuzanna Grabowska, Karolina Krupa, Oliwia Sawicka, Monika Juchnicka.

W bieżącym numerze znajdziecie Państwo wiele interesujących opracowań.

Jurij Smirnow zaprasza nas do Lwowa i przenosi do XIX stulecia, aby opowiedzieć o witrażach pracowni Carla Geylinga.

Pan Ryszard Łoboda opowiada o tym w jak niezauważalny sposób upływa czas życia witraży, co jest bezcenną wskazówką, by zdążyć oddać dzieło w doświadczone ręce konserwatora.

Pani Agnieszka Szykuła-Żygawska z precyzją historyka opisuje huty szkła na Zamojszczyźnie. Już ich nie ma, ale pozostał po nich ślad, choćby w postaci tego wartościowego opracowania.

Zapraszam także na kolejną relację z paryskiej wyprawy. Tym razem opowiadam o witrażach na paryskich cmentarzach. Temat z pozoru zaskakujący, ale dzieła, które tam podziwialiśmy niejednokrotnie były zachwycające.

Zapraszamy do lektury

Barwy Szkła 1/2013

barwy-szkla-1-2013

  1. Drodzy  Czytelnicy
  2. Wystawa – Poznaj „Oblicza szkła”
  3. Wystawa mistrza witraży w Berdyczowie
  4. Wystawa „Pejzaż szkłem malowany – witraże Władysława Trebuni-Tutki na fotografiach Jerzego Z.Kosiuczenko”
  5. Wystawa witrażu w PMDK w Lubartowie
  6. Odnowienie witraży sakralnych w kościołach Galicji Wschodniej po I wojnie światowej.  Tendencje w sztuce sakralnej – Jurij Smirnow
  7. Szkło z Murano – Jolanta Nowaczyk
  8. Wielka i czysta – Włodzimierz Kalicki
  9. Paryskie witraże – Andrzej Bochacz
  10. Witraże Reginy Rychłowskiej-Molińskiej – Bernadeta Stano
  11. Piec hartowniczy – Michał Sikora
  12. Jak skalkulować witraż ? – Andrzej Bochacz
  13. Szubrawiec – Augustyn Baran

Szubrawiec

Augustyn Baran

Żyje jeszcze. Na wzgórku za lasem. Stary dom chyli się z nim i jego żoną ku zachodowi słońca i życia.

Dzisiaj mówi:

Przed wojną ukończyłem pierwszą klasę gimnazjum w Brzozowie. Kiedy zmarła matka musiałem wrócić i zająć się domem. Potem była wojna. Nie jest to dobra pora na naukę. Dlatego śmieszą mnie ludzie,   którzy   mówią, że uczyli się w czasie wojny. Nie bardzo im wierzę.

Zostało mi parę morgów kamienistej ziemi, trochę tego lasu za ścianą i stara rozsuwana kanapa. Ojciec po śmierci żony przeniósł się na rozległy piec. Tam też umarł jeszcze w czasie wojny.

Mogłem wyjechać do Niemiec. Hitler zapraszał, ale widocznie żal mi było tej chałupy, świeżo wykarczowanej ziemi, wydartej korzeniom starego lasu, żal tej galicyjskiej nędzy. Ożeniłem się i zostałem.

Na chłopa z polem każda baba leciała, więc   wziąłem nie ostatnią w okolicy. I już na początku powiedziałem, żeby nie była za bardzo ciekawa moich spraw, bo i tak się nie dowie. Nie była ciekawa. Nigdy. Dlatego wyszedłem z wielu opresji. Ona zajmowała się sobą, gospodarką i dzieciskami. Wszystkim się zajmowała, reszta należała do mnie. Nadal należy.

Nie jestem skory do wyznań, wszelkich zwierzeń. Nawet nie bywam sentymentalny. Nikomu nie udało się nabrać mnie na wyznania. A taką potrzebę mieli Niemcy i Rosjanie, prokuratorzy i bezpieka. Także sąsiedzi. Ci beczkę wódki wtoczyli na to wzgórze, żeby się czegoś dowiedzieć. Jeśli miałem wódkę, to żeby ją pić, a nie gadać o swoich sprawach.

…Teraz powiem. To już nie ma znaczenia. Czas minął. Zatarł ślady. Ludzie odeszli, nie wrócą. Nigdy. Ustrój karmiący dziadów i nieudaczników też nie wróci. Dobry to był ustrój dla wszelkiej maści nierobów, hołoty   i dwulicowców. Ja – nie zrobiłem nic złego. Nie byłem złym człowiekiem. Dawałem sobie radę w życiu. A to – każdemu wolno.

W czasie wojny było ciężko. Ziemia nie rodziła, za to rodziła kobieta… Żywił mnie las, który rośnie za ścianą. Wielki las opadający do błękitnego Sanu konarami starych drzew.

W lesie miałem zawsze świeżą zwierzynę, ukrytą strzelbę, a później i inną broń. Niemcy do lasu nie szli. Nie chcieli być leśnymi bohaterami. Nikt nie widział Niemca w czasie wojny w lesie. Mięso podczas wojny jest cenniejsze od złota. Największemu wrogowi – panom świata, nadludziom – zatkasz nim gębę.

Możesz być pewien tego, co mówię. Zapamiętaj, zawsze może zdarzyć się wojna.

Później były kłopoty z partyzantką. Przez nią musiałem uciekać z domu. Pójść do niej. Nie było innego wyjścia. Lepiej żyć samemu z partyzantki, niż żywić partyzantów – największych głodomorów świata. Przeżyłem. Po wojnie Polska była nasza – Polska biednych ludzi, więc ludowa.

Żona została w domu z dzieciskami. Pojechałem na Ziemie Odzyskane, raczej odzyskiwane – zaraz, jak przeszli Ruskie ze swoimi katiuszami – ja wkraczałem.

Na Zachodzie był interes, złoty. Kto handlował – ten żył. Jak i teraz. Inni przepijali, często wielkie majątki. Ja słuchałem gadania pijanych. Wiedziałem, gdzie są żyły interesu. Nie musiałem pruć własnych na zagonie, orać w jedną stronę koniem, a potem odrabiać trzydniówki podkułaczonemu średniakowi.

Przyjeżdżałem do domu coraz bogatszy. Pewnego razu wróciłem bogaty. Szaber? – tak się to nazywało. Wszystko się jakoś nazywa. Nim ukręcili łeb szabrowi – byłem już „na swoim”. I spokojny. Handel się rwał. Zwijali go. Dawali gospodarstwa. Pewno, mogłem wziąć. Nawet chciałem. Poszedłem do PUR-u:

  • Wierzysz Stalinowi? To żulik – odezwał się za   stołem Żydek. – Weź raczej domek w mieście – dobrze radził.
  • Po co mi chałupa? – mam swoją koło lasu.
  • Głupiś! – powiedział i wyszedł z biura.

Wrócił i namówił mnie na PGR. Byłem dyrektorem. Więc byłem mu potrzebny. Wkrótce obaj byliśmy sobie bardzo potrzebni. UNRRA dawała konie. Dobra ciocia UNRRA. Interes, przyjacielu. Cały czas interes. Na majątku pracowali Niemcy. Z panów świata stali się parobkami wczorajszych niewolników na własnej zagrodzie. Jednej Niemce machnąłem dzieciaka. Prosiła o pomoc przy wyjeździe. Pomogłem. Dlaczego miałbym nie pomóc?

Wróciłem w czasie przemian na gorsze. U nas możliwe są tylko takie przemiany. Gdy jedni szli siedzieć, ja wróciłem do domu. Żonie urodziło się czwarte dziecko. Zostałem wielodzietnym chłopem – biedniakiem. Wiadomo – małorolnym.

Nastawały spółdzielnie produkcyjne. Jesienią żona zasiała pole. Nie miałem wtedy czasu. Wiosną ziemia była goła, jak tuż po stworzeniu świata. Nic, parę traw i lśniące, wypłukane kamienie. Jeszcze sprzed   potopu. Śnieg wyleżał. Żona płakała.

  • Nie płacz, głupia – powiedziałem. Jesteśmy biedni. O takich teraz dbają.

Jako jeden z pierwszych zapisałem się do spółdzielni produkcyjnej. Żona znowu płakała za wertepami.

  • Nadal nie zmądrzałaś – pocieszałem ją. Wiele razy pocieszałem, bo dla baby jedno pocieszenie to nic, tyle co dla byka kartofel. Nigdy jej nie słuchałem. Wyszedłbym wtedy na swoje…W spółdzielni potrzebowali księgowego…

W spółdzielni potrzebowali księgowego…

  • Nadajecie się – powiedzieli do mnie, bo jednocześnie wstąpiłem do partii. Uświadomił mnie jeden ubowiec.

Pola i tak nikt nie uprawiał. Raz ciągnik się na nim urwał. Przygniótł traktorzystę, po nim nie było już odważnych.

Nastał Październik i spółdzielnię diabli wzięli. Brali ja od samego początku. A wtedy wzięli na dobre, i na zawsze. Chłopi odebrali swoja ziemię. Ja swoją. Wtedy była   droga. Sprzedałem… dobrze za nią wziąłem. Dziś nikt by jej nie chciał za darmo. Zresztą, i tak jest prawie moja. Nie nadaje się do uprawy. Dawno zarosła młodniakiem. Zbieram tam soczyste maślaki. Nikt nie wie, że tam rosną od pierwszego maja do trzeciego śniegu.

Wkręciłem się do GS. Chcieli nawet, żebym został prezesem. Na co mi to potrzebne? Magazynier – to najlepszy zawód w każdym ustroju, w komunie – idealny. Bezrolny, wielodzietny (później urodziło się piąte dziecko i wtedy sfolgowałem), partyjny – napisałem w podaniu i wzorowym życiorysie. Przyjęli mnie, byłem przy masówce. Długo. Później chłopi poznali się na wadze. Nie mogę wszystkiego powiedzieć, ale kto ma głowę na karku, temu zawsze dobrze. Ten zawsze da sobie radę w życiu.

Następnie byłem klasyfikatorem. Miałem dobry rejon. Oficjalnie zarabiało się nie najgorzej. Nieoficjalnie – nadzwyczaj dobrze. Miałem swoich chłopów. Prawie   w każdej wiosce. Dawałem cynk – wtedy a wtedy przyjeżdżam.

Podchodził chłop i szeptał do ucha, żeby „zrobić” klasę chudej krowie.

  • Jak się da – to się zrobi – mówiłem.

Każdy coś z tego miał: państwo skórę, mieszczuchy – kości i żyły, a ja z chłopami – forsę za ciężką pracę. Chłopi sami dawali. Ja nie żądałem. Jeden dobry targ dawał więcej, niż rządowa pensja.

Na jednym targu wpadłem… „Czynnik społeczny” mnie wsypał. Wiedziałem, że węszy coś. W tym dniu nie pił od rana, a zawsze siedział zamroczony.

Nie takie sprawy załatwiałem: w SB lubili wypić,   a prokurator też potrafił. Ale urwało się. A to, co narwałem – poszło. Dzieci były w szkołach. Potem kształciły się, żeniły, wychodziły za mąż, ale dał Bóg dzieci – dał i na dzieci. Ja się tu mówi, a może i wszędzie.

Z córką tylko miałem najwięcej kłopotu. Była z niej romantyczka. Tak o sobie mówiła. Ona jedna z całej rodziny. Przywiozła jakiegoś dziada i mówi – to jest mój chłopak. Z dobrej robociarskiej rodziny. A ja do niej:

  • Co za jeden? Skąd? Co ma?

Okazało się – że nic nie miał prócz portek i nabiału. No to powiedziałem jej zaraz – masz tu stówę i daj mu na drogę. Albo dam wam jeszcze jedną i jedźcie sobie oboje na koniec świata.

… Pojechali. Później skończyła tę biedną miłość. Udało się. Znalazła chłopaka z domem i wozem.

Dzisiaj każdego lata pięć samochodów stoi przed moją chatą. Jak gwiazda. Wokół namioty, nie wszyscy pomieszczą się w chałupie – starowinie.

Ludzie mówią: – mogliby tak od razu nie przyjeżdżać, bo w oczy łupie. Mogą sobie mówić. Ale do rzeczy – trza było skończyć z tamtą robotą. I starszy już byłem, i robota na miejscu bardziej mi odpowiadała.

Do emerytury pracowałem w Kółku Rolniczym. Jako dyspozytor. Najpierw na ryczałcie, później z normalną pensją. Dawało się żyć. Początkowo nie było ruchu. Chłopi myśleli, że to taka spółdzielnia produkcyjna, zwłaszcza, że ja tam pracowałem. A potem ręce sobie łamali, żeby ciągnik dostać. Mało ich było na tę wieś i okoliczne też. Ale najważniejszy jest popyt. To stare prawo i wiecznie aktualne. Z niego można wyżyć.

Jestem już na emeryturze parę dobrych lat. Można powiedzieć, że żyję na czyjeś konto, kto musiał młodo umrzeć. I za niego też biorę pieniądze.

Państwo zawsze dbało o mnie. Odznaczony jestem. Właśnie za partyzantkę dostałem krzyż chlebowy.

Przyjechali ze ZBoWiD-u i pytają:

  • Wyście gdzieś byli? Powiedzcie.
  • Opowiedziałem.
  • A jak ze świadkami?

Postawiłem dwie flaszki i zagrychę. Znaleźli się.

Największa niespodzianka była z tym synem z Niemką, o której wspomniałem na początku. Bo to syn się urodził, a nie jakaś córka. Przysłał zdjęcie – podobny do mnie z tamtych bohaterskich czasów. Pomyślał chłopak, że ojciec żyje w wielkiej biedzie i napisał do mnie. Potem zaczął przysyłać paczki. Podał też moje nazwisko do organizacji charytatywnych. Pierwszy ze wsi, a może i w naszym województwie wszedłem do Europy.

Ale to już końcówka. Niedługo już tego wszystkiego. Raczej dobrego niż złego. Kto w życiu   właściwie myśli, temu dobrze się dzieje na starość.

Po kuchni, takiej jak kiedyś budowano – przestronnej, z dużym piecem pod okapem, rozchodzi się zapach kawy. Nie tej stęchłej ze sklepu. Pijemy kawę i wypalamy z gospodarzem dobrego papierosa z przemytu. Stary nazywa go „Europą”. Prosi też o zatajenie swojego nazwiska.

  • I tak poznają, że to mówił Szubrawiec – dodaje po chwili.

Patrzę na książkę, od której go oderwałem.

  • „Quo vadis” – mówi. – Prawie kończę. Wysoko zaszedł jeden z bohaterów… na krzyż.

We wsi mówią, że mnie wszędzie będzie dobrze – dodaje na podwórzu. – W niebie mam „chody” u Piotra, a w piekle ciotkę za najstarszym diabłem.

 

 

Jak skalkulować witraż?

Andrzej Bochacz

Metod kalkulacji jest wiele.

Zadaniem kalkulacji jest uzyskanie danych, na podstawie których można ocenić ekonomiczną efektywność wytworzenia określonego wyrobu. Kalkulacja ceny wyrobu finalnego określona jest przez łączny koszt użytych materiałów, wykonanych usług oraz narzutów uwzględniających dodatkowe składniki kosztów wytworzenia.

Ogólne zasady obliczania kalkulacji są wspólne dla większości sytuacji.

Należy wyliczyć koszty poniesione w procesie wytwarzania wyrobu. Składają się one z dwóch podstawowych grup:

  • koszty materiałów
  • koszty robocizny

Koszty materiałów – KM. W tej części liczymy koszty zużytych materiałów. Aby ułatwić sobie obliczenia uwzględniamy tzw. materiały grube, czyli szkło, cynę, profile ołowiane oraz taśmę. Pamiętajmy również o uwzględnieniu odpadów (nawet jeżeli uda się je kiedyś wykorzystać, to na tym etapie traktujemy je jako stratę). Wartość materiałów obliczamy w cenach zakupu.

Koszty robocizny – KR. Najprostszą metodą jest ocena własnych umiejętności oraz określenie oczekiwanego, miesięcznego wynagrodzenia. Wartość ta powinna być brutto, czyli zawierać w sobie podatek dochodowy oraz inne koszty pośrednie takie jak składki na ZUS. Średni godzinowy miesięczny wymiar etatu to 176 godzin. Zatem wynagrodzenie dzielone przez 176 daje w wyniku koszt stawki godzinowej. Wobec powyższego koszty robocizny, to iloczyn stawki godzinowej oraz czasu poświęconego na wykonanie pracy. Niezmiernie trudno jest uzyskać pełną wydajność, czyli realizować zadania nieprzerwanie przez osiem godzin w ciągu dnia. W związku z tym zalecam zastosować współczynnik korygujący, który ustali wydajność na poziomie np. 80%. Najłatwiej to zrobić poprzez skrócenie wymiaru etatu ze 176 godzin do 140 godzin (ok. 80%).

Koszty pośrednie – KP. To bardzo pojemny rozdział. Zacznijmy od tzw. materiałów statystycznych, czyli takich, dla których zmierzenie zużycia jest trudne – patyna, płyn lutowniczy, olej, środki do mycia, rękawiczki, szmatki, papier, ręczniki, brystol, flamastry, kredki, kalka maszynowa, woda, zużyta energia elektryczna, koszty najmu lub czynszu mniejszej lub większej powierzchni a nawet wypita herbata, czy kawa. Sumujemy wartości z miesiąca, kwartału lub dłuższego okresu czasu i dzielimy przez łączny czas spędzony w pracowni. W ten sposób obliczamy pierwszy koszt pośredni – KP1.

Wyposażenie, czyli narzędzia i urządzenia podlegają tzw. amortyzacji. Oceniamy przez jaki czas będziemy z nich korzystali i ponownie dzielimy tak, by uzyskać wartość dla jednej godziny. W ten sposób obliczamy drugi koszt pośredni – KP2.

Można także uwzględniać inne koszty pośrednie stosownie do indywidualnych warunków – KP3.

Przy kosztach zawsze należy pamiętać o ich rozsądnej minimalizacji, gdyż one właśnie stanowią główne źródło wzrostu ceny finalnej produktu.

Suma kosztów KP1, KP2 i KP3 tworzy łączne koszty pośrednie KP. Wygodnie obliczać te koszty w odniesieniu ich do jednej roboczogodziny.

Koszty pośrednie wyrobu, to iloczyn stawki godzinowej łącznych kosztów pośrednich oraz czasu poświęconego na wykonanie pracy.

Suma KM + KR + KP daje koszt podstawowy, do którego dodajemy oczekiwany zysk (np. dla 20% zysku wartością będzie to iloczyn kosztów i 20%).

Przykład.

Wykonaliśmy witraż o wielkości 30×40 cm poświęcając na to 15 godzin czasu. Jaka powinna być jego cena przy spodziewanym 20% zysku.

Koszty materiałów – KM

  • szkło – 0,3*0,4*1,2(strata szkła 20%) = 0,144 m2 * 250 zł (przeciętna cena) = 36 zł;
  • cyna 0,4kg * 80 zł (przeciętna cena) = 32 zł;
  • taśma 10mb (rolka 33mb – 30zł) = 10 zł;
  • ceownik stalowy do ramki (2mb – 5 zł) = 4 zł;
  • Razem KM – 82 zł

Koszty robocizny – KR

  • forma zatrudnienia – umowa zlecenie z 20% kosztami uzyskania przychodu;
  • oczekiwane wynagrodzenie netto – 3.600 zł;
  • oczekiwane wynagrodzenie brutto (składki na ZUS oraz zaliczka na podatek dochodowy) – 5.000 zł;
  • współczynnik wydajności – 80%;
  • stawka godzinowa 5000/140 = 35,70 zł;
  • Razem KR – 15 godzin * stawka 35,70 zł = 535,50 zł

Koszty pośrednie – KP

  • na materiały statystyczne wydaję miesięcznie   280 zł, czyli 280/140 = 2 zł;
  • koszt wyposażenia wynosi 5000 netto i przewiduję wykorzystywać je przez 3 lata, zatem 5000 / (3 lata * 12 miesięcy * 140 godzin) = 1 zł;
  • koszty inne szacuję na 0,50 zł;
  • Razem KP – 2 + 1 + 0,50 = 3,50;
  • Razem KP dla witraża – 3,50 * 15 = 52,50 zł

Koszt podstawowy – 82 + 535,50 + 52,50 = 670 zł

Zysk 20% = 670 *0,20 = 134 zł

Wartość łączna 804 zł

Barwy-szkla-2013-Jak-skalkulowac-witraz

Piec hartowniczy

Michał Sikora

W dwóch kolejnych artykułach przedstawię swoje doświadczenia związane z budową pieca hartowniczego. Jak sama nazwa wskazuje przeznaczeniem urządzenia jest rozgrzewanie elementów stanowych w celu dalszej obróbki termicznej.

Cel jaki sobie postawiłem, było wykonanie urządzenia, które pozwoli na uzyskiwanie temperatury do 1000oC.

Wszystkie informacje zamieszczone w artykułach są prezentacją urządzenia, które wykonałem na podstawie własnej wiedzy zdobytej z książek i innych możliwych źródeł informacji. Piec wykonany został   amatorsko. Podczas realizacji podobnych urządzeń, koniecznie należy przestrzegać zasad obsługi urządzeń elektrycznych oraz BHP i wykonywać je pod ścisłym nadzorem osób posiadających stosowne uprawnienia (SEP). Opisany piec został   wykonany na moje własne potrzeby i nie biorę odpowiedzialności za efekty realizacji podobnych urządzeń.

Z uwagi na uzyskiwane temperatury, modyfikując wymiary pieca, możliwe jest wykorzystanie go do wypalania ceramiki lub zdobienia szkła. Należy jedynie pamiętać o zachowaniu całkowitej pojemności komory grzewczej.

Wymiary wewnętrzne komory grzewczej wynoszą 15x25x50cm. Dzięki temu pojemość robocza prezentowanego pieca wynosi prawie 20 l.

Materiały niezbędne przy montażu pieca:

  • Płyty z włókna ceramicznego, twarde, gr. 50 mm, 50 cm szer. 100cm dł.;
  • Włóknina ceramiczna, gr. 50mm;
  • Klej – Piecolep;
  • Drut oporowy Kanthal 0,6mm;
  • Trochę stali w postaci kątowników, kawałków blachy;
  • Blacha aluminiowa ryflowana 2mm;
  • Śrubki, nakrętki i itp.;
  • Przepusty ceramiczne;
  • Termopara;
  • Sterownik temperatury.

Sprzęt potrzebny do montażu:

  • Maska przeciwpyłowa, praca bez niej jest niezbyt przyjemna i zdrowa;
  • Dość długa piła lub brzeszczot do ciecia twardej płyty
  • Nóż do ciecie włókniny;
  • Pędzel lub szpachelka do kleju;
  • Wiertarka;
  • Spawarka;
  • Ręczna frezarka górnowrzecionowa (nie jest konieczna, gdy kupujemy gotowe moduły grzewcze lub grzałki np. do pieca kaflowego).

Z pierwszej płyty docinamy ścianki komory grzejnej :

Boczne – 15 cm wysokości, 50 cm długości

Górna i dolna – 35 cm szerokości, 50 cm długości.

Z tych wymiarów akurat schodzi jedna cała płyta na ściany.

Następnie docinamy tylną ściankę i przednią pełniącą rolę drzwi :

Wymiary : 35 szerokości i 25 cm wysokości.

Rozkładamy włókninę, mierzymy, rozrysujemy i tniemy, starałem się, aby miejsca łączeń były przykryte przez następną warstwę.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-8

Oto wszystkie warstwy włókniny

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-9

Bardzo istotną sprawa jest stabilne umieszczenie komory grzejnej. Spód komory pieca jest umieszczony nie na włókninie a na twardej płycie a ona dopiero jest umieszczona na włókninie, w której są dwie twarde wstawki.

Teraz zabieramy się za wykonanie kanałów w bocznych płytach na spirale grzejne. Przede wszystkim należy rozrysować kanały. Następnie przy użyciu frezarki górnowrzecionowej wycinamy kanały.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-13

Gotowa komora.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-14

Sklejamy komorę grzejną i wiercimy otwory na termoparę i wyjścia spirali.

Wykonanie obudowy rozpoczynamy od zespawania z kątowników szkieletu obudowy. Następnie docinamy kawałki blachy, aby zapierały się o ścianki kątowników. Dwie ścianki wykonałem jako przykręcane wkrętami z zewnątrz. Ułatwia to układanie warstw i właściwe ułożenie komory. W tylnej ścianie wiercimy otwory na termoparę i ceramiczne przepusty izolujące drut oporowy od blachy. W przednich częściach kątowników wywierciłem otwory i od środka wspawałem nakrętki. Posłużą potem do przykręcenia blachy z drzwiami.

Przepusty oraz termopara.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-19

Po zakończeniu przygotowań rozpocząłem montaż.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-20

Piec gotowy po ułożeniu warstw i skręceniu blach.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-21

A tak wygląda wnętrze komory po zakończeniu pierwszego etapu montażu.

Następnie zamówiłem spirale grzejne. Przy zaprojektowanej pojemności pieca oraz warstwie izolacyjnej odpowiednie są dwie grzałki o mocy 1kW każda. To daje w sumie moc całkowitą 2kW. Dzięki temu wystarczy jednofazowa instalacja elektryczna. Instalacje elektryczną omówię szczegółowo w drugim artykule. Zamówione spirale grzejne rozciągnąłem do długości zgodnej z wyfrezowanymi kanałami.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-24

Spirale wkładamy w wyfrezowane rowki, dobrze jak spirale mają odpowiednią średnicę, aby wchodziły lekko na wcisk.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-25

Końcówki rozciągniętych spirali przeciągamy przez otwory wewnątrz komory, aby wyszły przez ceramiczne przepusty.

Na tym etapie należy zachować najwyższą ostrożność oraz rozwagę. Przepusty muszą wystawać, co najmniej kilka milimetrów ponad powierzchnię aluminiowej blachy. W późniejszym etapie znajdzie się w tym miejscu skrzynka elektryczna.

Musimy mieć absolutną pewność, że w żadnym miejscu przewody nie będą stykały się z metalową obudową. Należy także zwrócić uwagę, aby proste odcinki drutu spirali grzejnej były, co najmniej dwukrotnie grubsze. Wykonywane jest to najczęściej przez skręcenie podwójnego drutu na tym odcinku. To gwarantuje, że drut na tym odcinku nie będzie się rozgrzewał.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-26

Równie ważnym elementem są drzwi oraz ściana   przednia, do których będą przymocowane. Po wywierceniu otworów, przyspawałem zawiasy oraz ucho do zamknięcia.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-27

Następnie przykręciłem przednią ścianę do przyspawanych wcześniej do ramy nakrętek.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-28

Do zespawanego szkieletu drzwi przykręciłem blachę ryflowaną.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-29

Wewnątrz drzwi ułożyłem dwie warstwy miękkiej włókniny i dociąłem kawałek płyty, tak aby wchodził on ruchomo. Ta płyta będzie dociskana przez drzwi i „mechanizm zamykający”

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-30

Powyżej widoczny jest zastosowany przeze mnie mechanizm zamykania pieca.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-31

Skrzynka elektryczna na tylnej ścianie pieca.

Przed próbnym uruchomieniem pieca należy upewnić się, że klej stosowany podczas montażu związał oraz wysechł. Podczas próbnego uruchomienia pieca należy zachować szczególną ostrożność. Należy to zrobić w bezpiecznym pomieszczeniu, w którym jest dobra wentylacja. Podczas pierwszych uruchomień będą się wypalały ze stosowanych materiałów różne zanieczyszczenia, co może powodować nawet lekkie dymienie. Jeżeli jednak będziemy stosowali do montażu czystych, pozbawionych tłuszczy, farb oraz smarów materiałów, to jedynym efektem ubocznym powinien być jedynie zauważalny zapach.

Piec hartowniczy jest przeznaczony do konkretnych zadań i przedmioty w nim umieszczane będą przebywały stosunkowo krótko. W związku z tym drzwiczki będą otwierane często.

Na początku artykułu wspomniałem, że przeznaczeniem urządzenia może być również wypalanie ceramiki lub szkła. W tych przypadkach wyroby wypalane znajdują się wewnątrz pieca wiele godzin. Do zdobienia ceramiki oraz szkła stosowane są farby z różnego rodzaju substancjami wiążącymi, które podczas wypału ulegają spaleniu. W związku z tym uważam, że bardzo dobrym pomysłem byłoby umieszczenie na ścianie tylnej, u góry jeszcze jednej tulei z przepustu ceramicznego. Jej zadaniem byłoby spełnianie funkcji „kominka”, który odprowadzałby niepożądane spaliny. Mała średnica wewnętrzna przepustu nie będzie miała wpływu na istotne straty ciepła a uchroni użytkownika od przykrych niespodzianek. Naturalnie w opisanym przypadku wskazane jest umieszczenie nad „kominkiem” odpowiedniego małego, metalowego okapu, w celu odprowadzenia spalin na zewnątrz budynku.

Barwy-szkla-2013-Piec-hartowniczy-34

Witraże Reginy Rychłowskiej-Molińskiej

Bernadeta Stano

Niewielki, jednonawowy kościół w Porąbce koło Żywca, z szarego, miejscowego kamienia, pozornie nie odbiega od standardów małomiasteczkowej świątyni. Kryje jednak w sobie tajemnicę światła zaklętego w szkle – cykl dziesięciu witraży autorstwa Reginy Rychłowskiej-Molińskiej.

Kościół, do którego zaproszono projektantkę w 1971 roku, wzniesiono w pierwszym dziesięcioleciu ubiegłego wieku. Budowę rozpoczęto 14 lipca 1904 roku pod kierunkiem budowniczego i architekta pana Karola Koma, Izraelity z Bielska, oraz pod dozorem baumführera Franciszka Feltke. Przy poświęcaniu kamienia węgielnego powstającej świątyni, nadano miano Narodzenia NMP. Na uroczystość poświęcenia kościoła raczyła przybyć Jej Cesarska i KrólBarwy-szkla-2013-Witraze-Reginyewska Wysokość Arcyksiężna Maryja Theresa z damami dworu.

Przez wiele lat trwało wyposażanie wnętrza. Ukoronowaniem dzieła była powtórna konsekracja   świątyni, której dokonał 8 września 1995 roku, ks. bp Tadeusz Rakoczy – ordynariusz diecezji bielsko-żywieckiej.

Do tych najważniejszych dat w historii kościoła należałoby dodać także te, odnoszące się do montowania kolejnych witraży: lata 1971-1984. Mają one bowiem decydujące znaczenie dla współczesnego wyglądu i atmosfery świątyni. Dzięki nim, wypunktowane kolorowym światłem ożywają marmurowe posadzki, pastelowa polichromia, a nawet zwykłe ławki i boazeria. Podziały wnętrza stają się czytelniejsze. Witraże wykonano w technice mieszanej. Obok oszklenia mozaikowego, polegającego na zestawieniu, za pomocą linii ołowiowych, szkieł płaskich i gomółek, wprowadzono detale malowane emaliami.

Dla projektantki realizacja ta stanowi ważny etap jej twórczego rozwoju. Tutaj bowiem nie tylko decydowała o formie przedstawienia kompozycji i kolorystyce szkieł·, ale także o wyborze tematu całego cyklu oraz poszczególnych scen. Owocem tych działań jest dziewięć witraży, figuralno-symbolicznych w ostrołukowych oknach (sześć w nawie, trzy węższe   w prezbiterium) i jedna abstrakcyjna rozeta nad chórem.

Barwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-2Na wschodniej ścianie znalazły się sceny radosne z życia Marii: Zwiastowanie, Nawiedzenie i Boże Narodzenie.
Na zachodniej – połączenie tematyki zaczerpniętej z bolesnych i chwalebnych tajemnic Różańca: Matka Boska Bolesna pod krzyżem, Wniebowzięcie i Ukoronowanie Marii.

Ikonografia tych obrazów nie stanowi zagadki. Repertuar nie odbiega od tego, który najczęściej spotykamy w podobnych scenach: Maria zatopiona w modlitwie w dole okna i przybywający z lilią w dłoni Anioł; Elżbieta połączona z Marią powitalnym uściskiem, Józef i Maria towarzyszący malutkiemu Jezusowi, czy Maria unoszona przez anioły do Nieba. Bogatsza wydaje się być scena pod krzyżem, gdzie pod stopami Matki Bożej o gorejącym sercu, spoczywa siedem     mieczy (obrazują te chwile z życia Chrystusa, które zgodnie z proroctwem Symeona, sprawiły Jej największy ból). Również wyobrażenie aktu koronacyjnego zawiera więcej szczegółów ikonograficznych, zgodnych z opisem wizji św. Jana: niewiasta obleczona w stonce, a księżyc pod nogami, a na głowie korona z gwiazd dwunastu.

Prezbiterium projektantka zarezerwowała dla   wyobrażeń symbolicznych. Za ołtarzem, którego kształt planowano wówczas zmienić, umieściła symbol Przesłania Ducha Świętego. Błękitna barwa okna jest kolorem nieba, symbolem spraw niebieskich, a przedeBarwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-3 wszystkim Chrystusa głoszącego prawdę Ducha Świętego, oświecającego lud boży. Widoczny Duch Święty wysyła w kierunku gwiazd (symbolizujących   Kościół Powszechny) sześć prawd, kierowanych do Najświętszej Marii Panny oraz wiernych za pośred-nictwem Chrystusa – siedem płomieni spływających z rąk, poprzez krzyż, na gwiazdy. Sąsiednie witraże to symboliczne znaki Pokoju w Chrystusie (drzewo połączone z literami alfa i omega) oraz Eucharystii (kosz z chlebami. ryby, kłosy, winogrona, kielich i hostia). Artystka uwzględniła w scenach tylko te elementy, które uznała za naprawdę konieczne. Zarówno sylwetki, jak i fragmenty przyrody, chociaż poddane upraszczającej geometryzacji, są łatwe do odczytania.

W witrażach porąbczańskich zadziwia wirtuozeria środków artystycznych. Kompozycję dziewięciu szklanych obrazów podporządkowano kształtowi ostrołukowych okien.

Rysunek rozety przypomina ośmiopłatkowy kwiat. W pozostałych oknach dominuje kierunek wertykalny. Wyznacza go przede wszystkim wstęgowo rozwiązane otoczenie figur (płomienie, ułożone ze szkieł w ciepłych lub zimnych kombinacjach). Płomienie wzbijają się w przestworza lub spływają miękko ku dołowi, w zależności od charakteru przedstawień (wydarzenia zwykle rozgrywają się w dwu strefach – pomiędzy niebem a ziemią). Gdy epizod ma miejsce w jednej przestrzeni, zostają zastąpione bardziej regularnymi pasami, które sztywnieją i zaczynają naśladować elementy architektury (na przykład w scenie Nawiedzenia czy witrażach prezbiterium). W przedstawieniu Koronacji Marii wstęga przybiera formę mandorli, a łukowato wygięte linie ołowiowe, otaczają sylwetkę Królowej.

Barwy-szkla-2013-Witraze-Reginy-4W te falujące płaszczyzny bardzo umiejętnie wkomponowane zostały kontrastujące z nimi barwą, stosunkowo niewielkie, figury. Ich wewnętrzna struktura, utkana z nieregularnych kawałków szkła, minimalnie bardziej zagęszczona od tego co ją otacza, drga wyszukanymi odcieniami błękitu i zieleni. Płynny rysunek tła, wyznaczony siecią ołowianych linii, przenika na szaty postaci, podkreślając łagodną, ciepłą atmosferę większości scen.

Podobnie rozwiązana została dekoracyjna rozeta. Jej karminowy kolor promieniuje ciepłem (drobne, żółtopomarańczowe ornamenty). Nawet tam, gdzie oczekiwalibyśmy dramatu, panuje raczej zaduma i cicha boleść. Nie zmienia tego nawet gorąca tonacja szklanych obrazów, dominująca w całym kościele: od słonecznej żółci, poprzez żarzące się pomarańcze, aż do purpurowych czerwieni. Towarzyszą im fale morskich błękitów rozedrgane plamami granatu, szarości i soczystych zieleni. Te strugi świateł: ciepłych – ziemskich i chłodnych – niebiańskich, przeplatają się ze sobą, niby żagle nadęte podmuchami wiatru.

W ostatniej (zgodnie z kolejnością biblijną) scenie, we Wniebowzięciu, artystka posłużyła się tonacją pastelową.

Przez różowe, słomkowe, ledwie muśnięte zielenią mleczne szkła przenika dużo światła. W innych kompozycjach jasne akcenty zarezerwowano jedynie dla elementów (drzewo krzyża czy hostia). Pastelowy układ barw uzupełniają wyraźne kontrapunkty. W scenie Bożego Narodzenia są to plamy zieleni narzucone na wibrującą materię złocistego tła. Podobnie działają, choć nie tylko na zasadzie kontrastu koloru, lecz przede wszystkim kształtu i faktury, szkła gomółkowe. Jest to bardzo charakterystyczna dla projektantki technika   dekoracyjna. Kolorowymi, lekko wypukłymi gomółkami wzbogaciła barwną materię szkieł płaskich, dodając poszczególnym scenom przestrzenności. Sposób ich „wtrącenia” odbiega zasadniczo od tego, który praktykowano w budowlach średniowiecznych. Gomółki Rychłowskiej-Molińskiej, bo z tą projektantką najczęściej kojarzą się współcześnie, wypunktowują powierzchnię szklanego obrazu, ożywiając jego materię.

Modelunek rąk, twarzy czy ciała Chrystusa, a także łuski ryb czy ziarna w kłosach delikatnie uzupełniono konturą, co nie ma jednak większego wpływu na finalny kształt dzieła.

Cykl witraży w kościele w Porąbce zaliczyć można do ciekawszych dokonań polskiej sztuki witrażowej ostatnich dziesięcioleci. Należy on do grupy realizacji o syntetycznym rysunku, charakteryzujących się dywanowym rozwarstwieniem tła. Klasyczna kompozycja większości scen pozwala umiejscawiać je w kontekście dorobku pokoleń malarzy realistów, płynna linia sugeruje inspiracje secesją, gorąca kolorystyka przypomina o blasku ikon.

zdjęcia: Stanisław Maliński

Paryskie witraże

Andrzej Bochacz

Na przełomie stycznia i lutego spędziłem dziesięć dni w Paryżu. Pomysł wycieczki marzeń pojawił się nagle jesienią i został zrealizowany z ułańską fantazją i żelazną konsekwencją.

Począwszy od bieżącego numeru „Barw Szkła”, będę opowiadał o wspaniałych witrażowych spotkaniach podczas tej wyprawy. Opowiem o Paryżu widzianym oczami miłośników witraży. Zafascynowana sztuką grupa przyjaciół postanowiła wyłamać się turystycznym schematom i wybrać nowe paryskie ścieżki.

Rozpoczynamy od Montmorency, podparyskiej miejscowości wypoczynkowej. To tutaj po upadku powstania listopadowego w 1830 r. znalazło schronienie wielu znanych Polaków. Przyciągnął ich z pewnością związek tego miasta z Janem Jakubem Rousseau. (Montmorency oddalone jest od centrum Paryża o około 30 km. a dojazd jest bardzo wygodny. Z dworca kolejowego Gare du Nord należy jechać koleją podmiejską SNCF w kierunku Ermont – Eaubonne i wysiąść na stacji Enghien-les-Bains (podróż trwa kwadrans). Na dworcu należy wsiąść do autobusu jadącego w kierunku Saint – Valery).

Montmorency było jednym z ulubionych miejsc przechadzek Adama Mickiewicza oraz Juliana Ursyna Niemcewicza, po śmierci którego w roku 1841, polska emigracja rozpoczęła pielgrzymki do tego miasteczka. Wcześniej odbywały się tam już msze dla uczczenia pamięci wszystkich poległych na emigracji. Od 1843 roku staraniem Towarzystwa Literackiego – Polskiego zostały ustanowione trzy msze doroczne za śp. Niemcewicza, gen. Karola Kniaziewicza i za dusze „zmarłych na wygnaniu”. Pierwsze dwie miały być celebrowane co roku, naprzemiennie, 21 i 9 maja (w rocznice zgonu Niemcewicza 21 V 1841 r. i Kniaziewicza 9 V 1842 r.), trzecia miała odbywać się 7 września (data kapitulacji Warszawy 7 IX 1831 r.), jednak ostatecznie przeniesiono ją na 10 października (rocznica bitwy pod Maciejowicami 10 X 1794 r.). Popularność zdobyły jednak tylko pielgrzymki majowe, a to za sprawą sławy i szacunku dla wspominanych wyżej osób oraz dzięki prasie emigracyjnej, która o niej przypominała.

Uroczystość rozpoczyna się od żałobnej mszy świętej za wszystkich Polaków zmarłych na wygnaniu, z patriotycznym kazaniem po francusku i hymnem „Boże, coś Polskę”, po czym pochód ze sztandarami przechodzi przez miasto, od kościoła na cmentarz, aby złożyć kwiaty na grobach zasłużonych i wziąć udział w kweście na konserwację nagrobków.

Cmentarz Les Champeaux w Montmorency jest największym polskim cmentarzem we Francji. Polska nekropolia nazywana jest „Panteonem polskiej emigracji”. Od XIX wieku, pochowano kilkuset Polaków. Na murze cmentarnym widnieje trzydzieści tablic, stanowiących upamiętnienie udziału polskich wojskowych w walkach II wojny światowej, a także polskie ofiary hitleryzmu i komunizmu. W zbiorowej mogile spoczywa tutaj poeta Cyprian Kamil Norwid, który zmarł w 1883 roku. W 2001 roku, urnę z ziemią z grobu przeniesiono do Krypty Wieszczów Narodowych na   Wawelu. Adama Mickiewicza pochowano tutaj w roku 1856. W 1890 roku jego szczątki zostały przeniesione do Krypty Wieszczów Narodowych na Wawelu. Ponadto, Cmentarz Les Champeaux w Montmorency stanowi miejsce spoczynku dla: malarki, Olgi Boznańskiej, poety, bajkopisarza Antoniego Goreckiego, rzeźbiarza Cypriana Godebskiego, powieściopisarza Juliana Ursyna Niemcewicza, czy   generała wojsk polskich w powstaniu styczniowym Władysława Zamoyskiego.

Na cmentarzu w wielu grobowcach zainstalowane są witraże. Zwyczaj ten w Polsce niemal nie występuje. We Francji jest powszechny i przeznaczę mu oddzielny odcinek mojej relacji.

Jednak celem naszej eskapady była kolegiata p.w. św. Marcina. Zbudowana została w latach 1515 -1563 w stylu gotyku płonącego na miejscu   wcześniejszej budowli z XII w. Aż do rewolucji

francuskiej była miejscem pochówku książąt de Montmorency i została od 1630 przekształcona częściowo w kościół parafialny. Opiekę nad parafią sprawują oo. pallotyni. Znajduje się tutaj rzeźba epitafijna polskich emigrantów – Juliana Ursyna Niemcewicza i Karola Ottona Kniaziewicza dłuta Władysława Oleszczyńskiego z 1848 roku. W kolegiacie pochowano również Adama Jerzego Czartoryskiego (przywódca Wielkiej Emigracji) oraz Annę Zofię z Sapiehów Czartoryską (żona Adama Czartryskiego). Prochy obojga przeniesiono w 1865 roku do Sieniawy na Podkarpaciu, gdzie zostały złożone w rodowej krypcie.

W kościele zainstalowane są dwadzieścia dwa witraże. Powstawały sukcesywnie w okresie od XVI do XX wieku. Dwanaście spośród nich wykonano między 1524 a 1545 na chór i apsydę, zanim rozpoczęto budowę nawy głównej. Fundatorami witraży byli członkowie książęcej rodziny lub krewnych Montmorency. Dzieła są o bardzo wysokiej wartości   artystycznej i uważane są za jedne z najważniejszych osiągnięć francuskiego renesansu w tej dziedzinie sztuki.

Witraże w kolegiacie są również galerią portretów członków rodu Montmorency i ich rodzin. Postaci występują w powiązaniu ze scenami ewangelicznymi lub żywotami świętych.

Po kilku godzinach zwiedzania Montmorency oraz doświadczania minionych czasów zasłużyliśmy na odpoczynek w słynnej gospodzie pod Białym Koniem. Było to miejsce spotkań sławnych ludzi w okresie restauracji (przywrócenia monarchii Burbonów). Szyld został namalowany przez sławnych artystów: Isabeya i Gérarda, którzy w ten sposób spłacili długi, zaciągnięte w gospodzie.

Wielka i czysta

Włodzimierz Kalicki

TRZY OKNA NA BOŻY ŚWIAT Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta-2

Ciemny kościół

Z końcem lat osiemdziesiątych rozpoczęło się wielkie czyszczenie Bazyliki Mariackiej w Krakowie. Konserwatorów zabytków zaniepokoił wygląd najstarszych, XIV-wiecznych witraży. Ich bajeczne ongiś barwy zgasły, znikły. Między kamiennymi obramieniami gotyckich okien tkwiły matowe, czarne tafle upstrzone białymi plamami.

Prezydent wiedeńskiego urzędu ds. zabytków, gdy ujrzał wtedy mariackie witraże, złapał się za głowę i hiobowym głosem zapowiedział, że najdalej za dwadzieścia lat rozpadną się w proch.

Trzeba je było ratować natychmiast, za wszelką cenę – mówi prof. Lech Kalinowski, najwybitniejszy w Polsce znawca średniowiecznych witraży.

Wykonali je między 1360 a 1390 r. witreator Mikołaj, witreator Jan, witreator Piotr. Ich imiona pozostały w starych kościelnych aktach. Średniowieczni witreatorzy nie sygnowali stworzonych przez siebie dzieł. Po prostu wypełnili 11 wysmukłych, wysokich na 18 m gotyckich okien bazyliki wedle wzorów dostarczonych przez nieznanego twórcę. Przeszklenie okien przezroczystymi taflami było wtedy droższe od ułożenia witraża z barwnego szkła łączonego ołowiem w misterne sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Zapewne więc witreatorzy nie uważali się za wielkich artystów.

Z biegiem czasu witraże ciemniały. Proboszczowie bazyliki już w XVIII wieku przemyśliwali o wymianie prastarych witraży na nowsze szkło przezroczyste. Chcieli rozjaśnić świątynię.

Co w saskich czasach umyślono, wykonano na początku XIX w. Około 1810 r., na polecenie ówczesnego proboszcza, robotnicy poczęli stare, pociemniałe witraże wyrywać z obsad i rzucać na bruk. Z pietyzmem za to montowali w ich miejsce tafle szkła przezroczystego, czyli, jak mówią twórcy witraży, białego.

Już wtedy jednak w Krakowie nie brakło ludzi świadomych, że duch ich miasta po uszy tkwi w przeszłości. Krakowianie podnieśli larum i najlepiej zachowane sceny, na chybił trafił, nie dbając o ich logiczny porządek, zmontowano w trzech oknach.

Pół wieku później miłośnik sztuki baron Edward Rastawiecki wpadł na pomysł wykonania rysunkowej i akwarelowej dokumentacji ocalałych witraży. Ale jak, skoro niektóre z nich znajdowały się ponad 20 metrów nad posadzką kościoła?

Na szczęście Wit Stwosz, by wciągnąć na ołtarz swe ciężkie, grubo większe od człowieka figury, zbudował na kościelnym strychu potężny kołowrót. Po zmontowaniu ołtarza pozostawił go na wieczne czasy. Przez ten Stwoszowy kołowrót na polecenie barona   Rastawieckiego przerzucono linę, do liny uwiązano wiklinowy kosz, do kosza wsadzono zaś kartony, pędzle, farby i Ludwika Łepkowskiego, malarza. „Był to trud nie lada, skoro trzeba było przez pół roku prawie wisieć w koszu u sklepienia kościoła Najświętszej Marii Panny” – zanotował po skończeniu pracy brat Ludwika, Józef. Gdy kosz z malarzem po raz ostatni opuszczono na posadzkę, baron wypłacił Łepkowskiemu 416 reńskich talarów, jego akwarele zaś polecił porządnie oprawić.

Dziś ręcznie spisana księga z oryginałami akwarel stoi sobie na podłodze, za szafą, w gabinecie prof. Kalinowskiego.

– Jeśli konserwatorzy chcą odnawiać witraże, muszą zajrzeć do tej księgi – powiada zadowolony profesor.

Konserwatorzy chcą odnawiać witraże, ale nie chcą ich wstawiać w brudne mury.

I tak z mycia okien robi się mycie bazyliki.

W gips się obrócisz

Leszek Heine jest spadkobiercą witreatorów Mikołaja, Jana i Piotra. W pracowni w swoim podkrakowskim domu wypala szkło w piecu. Przycina dziesiątki barwnych płytek i układa z nich przejrzyste obrazy. Jak średniowieczni mistrzowie, ciągnie na ręcznej maszynie ołowiany szpros do łączenia szkieł. Niewiele zmieniło się w tej pracy od 600 lat. Parę nowinek technicznych. I mecenas.

Dziś proboszczowie rzadko zamawiają witraże, zamiast nich czynią to ludzie, którzy ostatnio zrozumieli, że muszą mieszkać w rezydencjach. Basen i kort w nowej willi już nie wystarczają. Teraz witraże!

Olbrzymi wybuch atomowy na klatce schodowej, przez dwa piętra.

Wielki samuraj.

W ostateczności – kwietna secesja.

Ale Leszek Heine zaniedbuje zamówienia. Ignoruje nawet życzenie żony, by zestawić witraże w ich domu. Nad drzwiami do pokoi duże, puste miejsca. Dwa lata temu czas poczęły zabierać mu witraże Mikołaja, Jana, Piotra.

Ale zanim Leszek Heine zaczął z pomocą akwarel Łepkowskiego odczytywać sześćsetletnie witraże, specjalista od konserwacji szkła Paweł Karaszkiewicz musiał zbadać, dlaczego chorują.

Otóż chorują od wilgoci. Najgorszym wrogiem szkła, prócz kamienia jakiegoś łobuza, jest wilgoć. Suche szkło odporne jest na działanie nawet bardzo zjadliwych substancji. Szkło wystawione na działanie wody ginie podwójnie szybko – najdosłowniej zżera je wilgoć, dodatkowo niszczą je chemikalia, na przykład te znajdujące się w powietrzu.

Średniowieczne szkło jest szczególnie wrażliwe na wilgoć. Prawie wszystkie jego odmiany zawierają dużo potasu i wapnia, mało natomiast krzemionki. Takie szkło bardzo łatwo wchodzi w reakcje chemiczne z wodą i koroduje.

Koroduje podobnie jak metal, tylko reakcje chemiczne są inne – mówi Karaszkiewicz. Gdy zbadał szkła z bazyliki, okazało się, że czarna skorupa pokrywająca witraże od zewnątrz jest brudnym gipsem. Szkło witraży zawierało około 10 proc. wapnia. Wilgoć z powietrza przez stulecia wymywała jony wapnia ku powierzchni szybek, tam zaś czekał już na nie dwutlenek siarki, coraz obficiej emitowany w powietrze przez krakowski przemysł. Dwutlenek siarki reagował z wapniem i powstawała w ten sposób gruba nawet na milimetr warstwa gipsu.

To jednak nie wszystkie tajemnice starego szkła mariackich witraży.

Pod warstwą wytrąconego gipsu znajduje się   bowiem warstwa szkła, z której ongiś wilgoć wymyła ku powierzchni jony wapnia. Właściwie warstwa ta nie jest już szkłem, składa się niemal wyłącznie z czystej krzemionki. Białą, czasem żółtą, matową warstewkę konserwatorzy nazywają żelem, choć wilgotnej galarety w niczym nie przypomina; jest suchą, twardą powłoką.

Średniowieczne szkło żyje, starzeje się, choruje. Może też być leczone.

Paweł Karaszkiewicz zaordynował szkłom witraży kurację tak delikatną, jak tylko możliwe. Wspólnie z Leszkiem Heine subtelnie, miękkimi pędzelkami z włókna szklanego, usuwają brud i gips. Jeśli trzeba gips rozmiękczyć, używają do tego czystej wody, a nie typowych konserwatorskich mikstur. Usuwają gips, pozostawiają jednak warstwę żelową, którą traktują jak naturalną patynę. Jej ruszać nie chcą, bo samo powstanie warstwy gipsu spowodowało, że szkło jest cieńsze o ponad milimetr.

Jest cieńsze, zatem barwy figur są jaśniejsze. Warstwa żelowa jest żółtawa, co także zmienia kolorystykę – mówi Leszek Heine.

Jakkolwiek by patrzeć, nie da się już dokładnie odtworzyć barw nadanych witrażom przez średniowiecznych witreatorów. Jak stwierdzić, jaka była paleta sprzed sześciu wieków? Zresztą uzyskanie identycznych odcieni byłoby dziś niemożliwe – uważają obaj krakowscy konserwatorzy.

Technologia średniowiecznych mistrzów szklarskich kryje wciąż tajemnice. Nie sposób dokładnie zrekonstruować składu szkliwa, sposobu jego wytopu.

Przekonali się o tym naukowcy, gdy usiłowali zbadać technologię produkcji bardzo rzadkiej odmiany XII-wiecznego angielskiego szkła witrażowego. Intensywnie niebieskie, z malutkimi, osobliwymi kropeczkami, bez skazy i uszkodzeń przetrwało siedem wieków angielskich deszczów, mgły, wiatrów. Wojskowi umyślili sobie, że poznanie tajemnic tego szkła pozwoliłoby opracować recepturę szkła doskonale odpornego na działanie wilgoci i chemikaliów, w które można by wtapiać radioaktywne odpadki. Taki karykaturalny bursztyn cywilizacji przemysłowej można by bezkarnie wyrzucić do morza.

Ale nic z tego; nie udało się wydrzeć tajemnicy średniowiecznego mistrza.

By witraże oczyścić, trzeba je wyjąć z kamiennych obramień. Leszek Heine bierze tafle pod pachę i maszeruje piechotą do zaparkowanego parę uliczek dalej samochodu. Maszerując modli się, by nie zawadzić butem o jakiś kamyk. Prośby o szczęśliwe doniesienie witraży do samochodu kierować może wyłącznie do Pana Boga; straż miejska nieodmiennie odmawia mu prawa podjechania samochodem pod bramę bazyliki. Porządek panuje w mieście Krakowie.

Duch rozzłoszczony

Gdy stare szkło szczęśliwie dotrze do pracowni pana Heinego, gospodarz podświetla je, odrysowuje na papierze, czyści.

– Dopiero wtedy wychodzi piękny rysunek, niewiarygodna pewność ręki tamtych malarzy na szkle – mówi Leszek Heine.

Oglądamy wspólnie fragment 600-letniej grupy figuralnej. Na Najświętszą Rodzinę spoziera z góry osobliwy stwór, coś jakby skrzyżowanie wielkiej mątwy z orłem, w dodatku mątwy wyposażonej w nos Cyrana de Bergerac. Ki diabeł?

– Toż to żaden diabeł, to Duch Święty! – obrusza się Leszek Heine.

Rysunek niby prosty, toporny, a przecież dawny mistrz nie wiadomo jak, najprostszą kreską, tchnął w wizerunek Ducha Świętego uczucie. Duch spoziera na ziemski padół czegoś bardzo rozzłoszczony, tak rozzłoszczony, aż nam dziś po plecach ciarki idą.

Średniowieczne płytki szkła, nawet najbardziej zniszczone, zostają na swoim miejscu. Gdy jednak szkło pochodzące z późniejszych napraw witraży jest bardzo zdewastowane, pan Heine dorabia nowe. Wypala je w elektrycznym piecu, przyciemnia, patynuje, maluje nawet z jednej strony na biało, by imitować warstwę prastarego żelu i resztek powłoki gipsowej.

Z szybkami witraży jest dokładnie tak, jak z pistoletami. Gdy się je rozłoży, to przy najstaranniejszym nawet składaniu zawsze zostanie na stole jakaś część. Zatem Leszek Heine zachowuje starą, pochodzącą jeszcze z XIX-wiecznych konserwacji siatkę ołowianych szprosów wszędzie tam, gdzie jeszcze porządnie się trzymają. Nowe odlewa ze specjalnie oczyszczonego ołowiu, ale najchętniej wytapiałby je z XIX-wiecznych ołowianych rur wodociągowych, wyrywanych podczas remontów krakowskich kamienic.

– Doskonały ołów, o niebo lepszy od współcześnie wytapianego w hutach – powiada.

Odnowione mariackie witraże nie trafiają już w stare obramienia okien bazyliki. Specjalna rama, w której są osadzone, wysunięta jest kilka centymetrów do wnętrza kościoła. W dawnych otworach montowana jest druga, przezroczysta szyba. Chronić ma ona stare szkło od wiatru i deszczu, mrozu i słońca. W szczelinie między obu taflami wytwarza się delikatny prąd powietrza, który osusza powierzchnię witraży. Zewnętrzne szkło chroni też stare witraże przed przemarzaniem.

A że z zewnątrz widać tylko białe szkło?

– Przed konserwacją było widać tylko brud.

MURY NIE RUNĄ

Pod psią łapą

Jak wyglądał Kościół Mariacki przez pierwsze dwieście, trzysta lat?

Gdy w 1257 r. Bolesław Wstydliwy wydał przywilej lokacyjny miasta Krakowa na prawie magdeburskim, pierwszym dziełem krakowskiego wójta było wytyczenie czworoboku rynku i siatki okalających go ulic. Kościoła Mariackiego przy rynku już nie było i jeszcze nie było.

Nie było już kościoła romańskiego, rozmiarami niewiele różniącego się od dzisiejszej bazyliki, wzniesionego w latach 1221-1222 z fundacji biskupa Ivona Odrowąża. Zniszczyli go Tatarzy w czasie najazdu w 1241 roku.

Nie było jeszcze kościoła gotyckiego, wzniesionego w latach 1290-1300 na gruzach romańskiego, pośród okalającego go cmentarza parafialnego. Na dobrą sprawę budowę zakończono dopiero w latach 1355 -1365. Wszystkie późniejsze przebudowy w istocie niewiele zmieniły wygląd bazyliki. Przez stulecia, tak jak u schyłku XIV wieku, nad jednym z największych w średniowiecznej Europie rynków dominowała świątynia potężna i piękna.

Piękna proporcjami, bogactwem rzeźb i barwą. My znamy mroczną, czarną niemal bryłę bazyliki, ale przed wiekami czerwonej gotyckiej cegły, jasnych detali kamieniarskich i rzeźb nie pokrywała gruba warstwa cywilizacyjnego szlamu.

Wszyscy eksperci od konserwacji zabytków byli zgodni: ceglane mury bazyliki trzeba oczyścić. Ale jak? Gdy czyszczono je przed stu laty, posłużono się techniką, która dziś konserwatorów przyprawia o palpitację serca. Otóż średniowieczne cegły szorowano na zmianę kwasem siarkowym i kwasem solnym. Konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków PKZ SA uznali, że w czasach realnego socjalizmu bazylika dość wymoczyła się w kwaśnych siarkowych deszczach. Mury postanowiono wykąpać w gorącej, ale czystej wodzie. Na wąskie rusztowania sięgające dachu wciągnięto agregaty Kaerchera, bardzo podobne do tych, jakimi myje się podwozia samochodów.

– Myły cegłę wybornie, ale zużywały mnóstwo wody – opowiada Barbara Kryształowicz, nadzorująca konserwację zewnętrznych murów i rzeźb bazyliki.

Dziś cegłę czyści się w bardziej wyrafinowany sposób. Agregat CEPE miesza drobniutki piasek z parą wodną i tą mieszanką pod ciśnieniem biczuje stary mur. Biczowanie odziera go z brudu i tajemnic.

Tajemnica pierwsza to stan średniowiecznej cegły. Przez ostatnie 20 lat krakowianie lamentowali, i słusznie, nad skażeniem powietrza w swym mieście. Jeszcze przed dziesięciu laty poziom dwutlenku siarki   w powietrzu dwukrotnie przekraczał i tak liberalne polskie normy. „Na 618 pomiarów zawartości fluorowodorów w atmosferze aglomeracji krakowskiej w 161 przypadkach ustalono, że ich stężenie przekracza dopuszczalną normę. Na ogół naruszano normę na całego. W połowie przypadków – o ponad 100 procent” – pisała w 1978 r. w reportażu o marnym losie krakowskich zabytków Małgorzata Szejnert. Siarka niszczyła płuca i kamienie, fluor niszczył kości i szkło. Średniowieczna cegła w tyglu wyrafinowanych trucizn, jakim było krakowskie powietrze, trwała jednak niewzruszenie.

– Jestem zszokowana doskonałym stanem muru bazyliki – mówi Barbara Kryształowicz. – Niewiele jest ubytków, nie zdarzają się cegły zlasowane.

Tajemnica wtóra murów bazyliki – to łapa psa. Po odczyszczeniu jednej z cegieł robotnicy odkryli odcisk psiej łapy. Przetrwał w doskonałym stanie 700 lat. Czy na mokrej, nie wysuszonej cegle psiak stanął przypadkiem, czy średniowieczny robotnik albo majster jego łapę odcisnął specjalnie – tego nie wiemy. Może któryś z budowniczych chciał – tfu, na psa urok – odegnać od kościoła złe moce?

Tajemnicę zabrał ze sobą średniowieczny pies. Ale nie kształt swej łapy – konserwatorzy pieczołowicie odlali ją w sztucznym kamieniu.

Kamień jak wino

Siedem wieków liczą sobie wszystkie rzeźbione wsporniki, rozmieszczone po dwa między każdym przęsłem, i zespoły rzeźb w kluczach, czyli u szczytów, gotyckich okien. XIX-wieczni mistrzowie wyrzeźbili je z wapienia jurajskiego ze złoża w Krzemionkach. To kamień bardzo mało porowaty, niezwykle twardy. Obrabiać go było bardzo trudno, ale za to średniowieczni kamieniarze mieli nadzieję, że dzieła w nim zaklęte przetrwają wieki.

Nie zawiedli się.

– Stan wapienia jurajskiego jest, jak na zanieczyszczenia powietrza w Krakowie, po prostu rewelacyjny – mówi pani Kryształowicz. Zniszczenia są nieznaczne. Ot, rozmyta przez deszcz twarz, gdzieniegdzie niewielkie pęknięcie.

W latach 80. XIX w. komitet parafialny powierzył Pawłowi Popielowi dzieło odnowienia bazyliki. Wtedy właśnie, i w trakcie następnego remontu na przełomie wieków, wymieniono bardzo już zniszczone średniowieczne zwieńczenia szkarp w formie skomplikowanych, bogato rzeźbionych świątynek. Zrobiono z nich kopie. Oryginalne zwieńczenia miały trafić do muzeum, ale gdzieś się zgubiły. Kopie wykuto w dolomicie z Libiąża. Był tani, miękki, łatwy w obróbce, ale wyrzeźbione w nim detale już w 1930 r. nadawały się do kapitalnego remontu lub wymiany.

Wspinaczka chybotliwymi drabinkami pod sam okap dachu trwa niemal kwadrans. Z wysokości 30 m widok jest niezrównany. Wejście główne i wejście przez kruchtę działają jak pompy ssące. Z tłumu przechodniów co chwila odrywa się po kilka malutkich postaci i znika   w środku. Tylko na moment, gdy rozlega się głos trąbki, wszyscy nieruchomieją w dziwnych, somnambulicznych pozach.

Za moimi plecami też kipi życie.

– Niech pan opuści rękawy i nie opiera się o mury – przestrzega Barbara Kryształowicz.

Tu, u szczytu, włóczą się po murze krwiopijcze pobrzeżki, ohydne pasożyty gołębi, roznosiciele tuzina chorób. Jest i gołąb z desperacją wysiadujący jajo w gnieździe uwitym z drutu i gwoździ na malutkim występie rzeźby. Konserwatorzy na każdym skrawku oczyszczonej z brudu, płaskiej powierzchni przyklejają mnóstwo długich metalowych szpilek, rzeźby owijają mocną metalową siatką. Na nic to. Gołębie wciskają się każdą szczeliną, gniazda zakładają na każdym płaskim występie wielkości choćby męskiej dłoni. Obok gniazda z bliska widać dowód ludzkiej chciwości i pobłażliwości Pana Boga. Jeden z gzymsowych bloków tylko udaje kamień. To po prostu drewniana podróbka. Wedle zaś XIX-wiecznych rachunków wszystkie uzupełnienia gzymsów rzemieślnicy robili z drogiego kamienia.

Gęby brzydkie i gęby ładne

Widziane z bliska rzeźby z najwyższych partii   murów zaskakują swą topornością, brakiem proporcji, małpimi rękami.

– Rzeźbiono je tak, by piękne i harmonijne były dla widza z dołu – mówi Barbara Kryształowicz.

Z dołu lepiej widać, ale nie zawsze. Póki nie było rusztowań, historycy sztuki oglądali rzeźby na murach bazyliki przez teleobiektywy. Niezbyt uważnie. Uczeni roztrząsali w swych dziełach sens scen, których trudno się na murach dopatrzyć. Na przykład dopiero z bliska widać, że dama z lustrem w dłoni tak naprawdę wygląda na młodzieńca oganiającego się od pokus.

Dopiero wysoko, pod gzymsem, widać, czym oddychają mieszkańcy Krakowa. Kamień pokryty jest czarną, bardzo twardą, kalafiorowatą naroślą grubości ponad 10 milimetrów. Te zanieczyszczenia i złogi wytrącone z powietrza, zmieszane z rozpadającym się kamieniem, wyrosły w ciągu raptem kilkudziesięciu lat. Ofiarą peerelowskiej atmosfery padły przede wszystkim zwieńczenia szkarp, odtwarzane w latach 30. Rozmyte, popękane na kamienne kęsy wielkości sporego psa, w każdej chwili mogłyby runąć w dół, na tłum turystów, gdyby nie oplatające je siatki ochronne.

Pracownicy PKZ agregatem parowo-piaskowym czyszczą cegłę i ciosy kamienne z kalafiorowatych narośli, montują dorzeźbiane fragmenty sterczyn. Najwięcej kłopotu mają z oryginalnymi, średniowiecznymi rzeźbami z wapienia jurajskiego. Kamień nie skruszał, wytrzymał dziesięciolecia kąpieli w chemikaliach lecących z nieba, ale nasiąkł najrozmaitszymi paskudztwami. Trudno w to uwierzyć – składa się teraz w 4 proc. z rozmaitych soli, które wżarły się w jego strukturę przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Rzeźby nie ryby, jeśli mają przetrwać dłużej, solone być nie mogą. Trzeba je więc po wielekroć oklejać wilgotnymi bibułkami i glinkami, które pomału wysysają z nich sole.

Konserwatorzy postanowili jak najmniej ingerować w substancję oryginalnych, średniowiecznych rzeźb. Z jednym jednak wyjątkiem. Nie spodobały się im dwie gęby.

– To były okropne, płaskie gęby – mówi pani Kryształowicz. – Okropne nie w sensie ludzkim, lecz   czysto rzeźbiarskim. Konserwatorzy jednogłośnie uznali, że dorobiono je nieudolnie w czasie którejś z dawnych konserwacji. Jednogłośnie też zdecydowali brzydkie gęby wymienić na twarze ładne. W glinie wymodelowano głowy estetyczne, z ducha gotyckie, i historycy sztuki komisyjnie urodę ich zatwierdzili. W kamieniu odkuł je rzeźbiarz Stanisław Fundament, po czym średniowieczna dama i aniołek otrzymały zafundowane przez krakowskie PKZ SA nowe, miłe oblicza.

GWIAZDY WRACAJĄ NA NIEBOSKŁON

Hulajgród w kościele

Odnowić bazylikę od środka… Pięknie. Tylko jak sięgnąć stropu na wysokości 28 metrów? Wymyślenie rusztowania, które idealnie pasowałoby do wnętrza bazyliki, nie jest proste.

Na dodatek proboszcz, ks. infułat Bronisław   Fidelus, zażądał takiego rusztowania, które nie utrudniłoby odprawiania mszy, a turystom nie przesłoniło ołtarza. Tradycyjne rusztowania, na których rozpoczęto rewaloryzację polichromii matejkowskich, musiały zniknąć z prezbiterium.

Do przetargu stanęły PKZ SA z Krakowa i Pracownia Projektowa Mostostalu Kraków.

Pracownie Konserwacji Zabytków ostatecznie przegrały – zaproponowały wypełnienie kościoła gęstwą tradycyjnych rusztowań. Tylko w środku świątyni miał pozostać niezbyt wielki tunel dla wiernych i turystów. Przez co najmniej dwa lata ołtarz Wita Stwosza byłby niedostępny dla zwiedzających.

Inżynier Jacek Kamiński z Mostostalu wymyślił coś w rodzaju wielopoziomowej wieży na kółkach, wysokiej na niemal 30 m siostry średniowiecznego hulajgrodu służącego do zdobywania wyniosłych twierdz. Wieża stanąć miała na wysokich nogach z kratownic, które nie przesłaniały wnętrza świątyni, zwłaszcza zaś ołtarza. Każda noga miała się kończyć przegubowym wahaczem osadzonym na dwóch stalowych kołach, ważącym dwie tony. W miarę postępu robót wieżę przesuwałoby się wzdłuż bazyliki, dobudowując górne piętra z lekkich konstrukcji tak, by dostosować się do geometrii ścian. Na wszystkich poziomach przewidziano po kilka umywalek z bieżącą wodą i dodatkowe oświetlenie.

Obecność gigantycznej wieży w bazylice skłonni wytrzymać byli nawet księża – nie było jednak pewne, czy wytrzymają ją stropy podziemi. Pod posadzką Kościoła Mariackiego rozciągają się dawne krypty grobowe. Wieża z pełnym wyposażeniem ważyć powinna ponad 50 ton. Na jedno koło przypadało obciążenie ponad 6 ton. Zawalenie się podziemi mogło pociągnąć katastrofalne skutki dla konstrukcji całego kościoła.

Najlepsi krakowscy znawcy od wytrzymałości konstrukcji budowlanych z Politechniki Krakowskiej zstąpili do krypt. Mierzyli i liczyli, liczyli i mierzyli, aż wreszcie zgodnie wydali werdykt: stropy wytrzymają.

Wtedy Mostostal zbudował elementy konstrukcji. Na posadzce kościoła najpierw zbudowano drugą, drewnianą, podłogę zaprojektowaną tak, by równomiernie rozkładała obciążenia. Potem robotnicy zaczęli skręcać śrubami części wieży – we wnętrzu bazyliki nie można było przecież spawać. Nie można było też wprowadzić do świątyni dźwigu montażowego ani żadnych urządzeń mechanicznych. Robotnicy ręcznie budowali kolejne poziomy wieży. Kolejne fragmenty konstrukcji wnosili coraz wyżej na rękach, wciągali żeglarskimi wielokrążkami i kołowrotem Wita Stwosza, tkwiącym wciąż na strychu.

– To naprawdę wyglądało jak budowa wieży Babel – opowiada projektant inż. Kamiński.

Wszystkie użyte do budowy deski były odkażane i impregnowane, by nie zawlec w pobliże ołtarza pasożytów drewna.

W podziemiach przez cały czas budowy przesiadywali naukowcy w chirurgicznych maskach i gumowych rękawicach. Bali się kruszenia stropów, bali się i „śmierci z krypty”, ataku nieznanych, grobowych mikrobów sprzed stuleci. Największy autorytet w dziedzinie wytrzymałości konstrukcji, profesor Ciesielski zadecydował, że ugięcie stropów o trzy milimetry będzie powodem do wszczęcia alarmu. Nie ugięły się jednak.

Wieża rosła.

Księża odprawiali msze.

Turyści gapili się na ołtarz.

Inżynier Kamiński bał się.

– Nieprawda, że konstruktor sprawdzi dwa razy obliczenia i już jest spokojny. Zawsze jest ryzyko, że czegoś nie przewidzi. I zawsze jest strach – mówi.

Strach w bazylice był strachem wielkim. Nie ustąpił nawet wtedy, gdy wieża sięgnęła stropu prezbiterium. Ostatecznym sprawdzianem obliczeń wytrzymałościowych miało być wprawienie wieży w ruch. W czasie próby generalnej hulajgród ruszył pomalutku w stronę nawy głównej. Przesunęło go raptem dwóch robotników. Siłę ich rąk zwielokrotniły łańcuchowe przeciągarki.

Przejechał niespełna dwa metry. Stanął. Stropy katakumb nawet nie drgnęły. Inżynier Kamiński zaczął sypiać po nocach.

Matejko, ty nie maluj z fantazyą, ty maluj na porządnym tynku!

Wielkie stalowe nogi ruchomej wieży ksiądz infułat Fidelus polecił owinąć sztucznymi zielonymi pnączami. Tak ozdobiony konserwatorski hulajgród na pierwszy rzut oka wygląda jak dodatkowa dekoracja prezbiterium. Tylko stukanie dobiegające gdzieś z wysoka przypomina, że nad głowami parafian i turystów tkwi wielki, czteronogi intruz ze stali.

Konserwatorzy dzieł sztuki pracują nieustannie, także w czasie mszy. Na czas nabożeństw zostawiają sobie ciche zajęcia.

– Kościół funkcjonuje normalnie. Z pracującymi na górze nie ma żadnych kłopotów, naprawdę w niczym nam nie przeszkadzają. Sami świetnie wiedzą, co wypada, a co nie, bo chyba wszyscy z nich to ludzie wierzący – mówi ks. infułat Fidelus, który zresztą zaraz zastrzega się, że kwestia wiary robotników i konserwatorów go nie interesuje. Interesuje go tylko, czy swą pracę robią dobrze.

Nic się w Krakowie nie zmieniło od czasu, gdy Janowi Styce, malującemu Boga na klęczkach, ale kiepsko, poirytowany Pan Bóg objawił się i rzekł:

– Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!

Profesor Józef Nykiel nadzorujący konserwację polichromii w prezbiterium bazyliki dałby wiele, by w latach 90. zeszłego stulecia dobry Pan Bóg zechciał objawić się także Janowi Matejce i napomniał mistrza, by malował na porządnie przygotowanych tynkach.

W 1889 r. Matejko zgłosił się do organizującego generalny remont Bazyliki Mariackiej Pawła Popiela i, jak zapisał przed stu laty Popiel, „oświadczył gotowość kierowania sprawą malowania”.

A malować trzeba było koniecznie. Już w XVIII w. z pierwotnych, średniowiecznych polichromii zostały bure resztki. Gotyku podówczas nie kochano i lekką ręką zdecydowano wystrój kościoła zmienić na barokowy. Nowe malowidła przypadły mieszkańcom Krakowa do gustu, aliści ząb czasu zgryzł je jeszcze szybciej niż polichromie średniowieczne. Przed stu laty wyglądały już nader niechlujnie. Wtedy na rusztowania w prezbiterium wstąpił mistrz Matejko.

Dobry Pan Bóg milczał, gdy Matejko „krępowany trwożliwością komitetu parafialnego o koszta, miarkował swoją fantazyą”. Co i szkoda, bo Matejkowskie polichromie w bazylice do najbardziej fantazyjnych dzieł mistrza zaliczyć trudno.

Prawdziwą katastrofą okazało się milczenie Pana Boga w trakcie przygotowywania ścian pod pędzel Matejki.

Rzemieślnicy miast oczyścić tynk z malowideł barokowych, pozacierali je tylko wapnem z piaskiem. Nie baczyli, że zacierki te pokrył kurz i brud i pomazali je warstwą pobiały wapiennej. Nie dość, że ściany prezbiterium pobielili bardziej niechlujnie, niż robią to skacowani tynkarze ze spółdzielni mieszkaniowych, to swe fuszerki usiłowali nieudolnie ukryć. W wielu miejscach pobiałę wapienną kładli bardzo grubo, tak grubo, że nie zdołała związać się ze ścianą. Pobiała położona na czystym tynku karbonatyzuje, czyli powoduje wytrącenie się twardego, trwałego węglanu wapnia. Pobiała położona na podłożu niewłaściwym, na przykład na desce, wysycha, kruszeje, odpada.

Taki los czekał malowidła na źle przygotowanych tynkach bazyliki. Ale cóż, Matejko znał się na malarstwie olejnym, nie ściennym, co gorsza – pomocnikom najwyraźniej ufał. Zaś Pan Bóg, jako się rzekło, patrzył na szwindle rzemieślników i nie grzmiał.

No i kłopoty zaczęły się już kilkanaście lat po ukończeniu remontu. Matejkowskie polichromie pękały, łuszczyły się, odpadały. Ratowano je rozpylając na nie odchudzone mleko. Pomagało, ale na krótko.

Przed przystąpieniem do rewaloryzacji wnętrza bazyliki krakowscy konserwatorzy musieli podjąć decyzję, czy ratować sypiące się malowidła Matejki i pomagających mu później Wyspiańskiego i Mehoffera czy raczej odtworzyć pierwotny, gotycki wystrój ścian nawy i prezbiterium.

Dla profesora Nykiela wyboru nie było:

– Zostaje Matejko! Ja jestem nie tylko konserwatorem, ale i artystą wrażliwym na piękno. Uważam, że to jest jedna z najciekawszych w tamtej epoce realizacji wnętrza gotyckiego. Matejko skrupulatnie, z wyczuciem, nawiązał do kolorystyki i nastroju zdobnictwa gotyckiego.

Konserwatorzy ratują więc z dzieła Matejki to, co ocalało. Usuwają odpadające malowidła z poprzednich renowacji i na porządnie już przygotowanych tynkach rekonstruują Matejkowskie polichromie. W miejscach szczególnie narażonych na działanie wilgoci, kurzu, kopciu ze świec, na przykład w apsydzie prezbiterium, rekonstruować muszą niemal 90 proc. polichromii. Zrekonstruowany fragment malowideł zadziwia szczególną, dziwną aurą ciszy i spokoju, odsuwającą od patrzącego zgiełk codzienności.

– Tak miało być – cieszy się prof. Nykiel.

Nieśmiertelna lipa

W bazylice remontuje się i odnawia dziś niemal wszystko. Tylko skarb najcenniejszy i najdelikatniejszy zarazem, Ołtarz Mariacki Wita Stwosza, rzeźbiony w klocach lipowego drewna, stoi nie niepokojony pośród rusztowań.

W zeszłym roku profesorowie Józef Nykiel i Marian Paciorek dokonali oględzin ołtarza i stwierdzili, że dzieło Wita Stwosza wystarczy po zakończeniu renowacji wnętrza kościoła doimpregnować, gdzieniegdzie uzupełnić ubytki złoceń. No i odkurzyć. Figury mają się bardzo dobrze.

Dla konserwatorów znających losy ołtarza jest to prawdziwy cud.

W 1442 roku zawaliło się sklepienie prezbiterium Kościoła Mariackiego miażdżąc główny ołtarz. Sklepienie odbudował majster Cipser z Kazimierza, rzeźbienie nowego ołtarza powierzono Szwabowi Witowi Stwoszowi. Pierwsza renowacja dzieła miała miejsce już w marcu 1533 roku. Wtedy to, w zalutowanej metalowej puszce nad ołtarzem, znaleziono sfałszowany akt erekcyjny ołtarza, w którym napisano, iż powstał on wyłącznie ze składek mieszczan niemieckich, zaś żaden Polak budowy nie wspomógł. Fałszerstwem tym niemieccy mieszczanie w Krakowie usiłowali utrzymać sięgające średniowiecza prawo głoszenia kazań w Kościele Mariackim wyłącznie po niemiecku. Wiele nie zwojowali – parę lat później kazania głoszono już po polsku.

Czarne chmury zawisły nad ołtarzem w 1760 r. Archiprezbiter Kościoła Mariackiego, ksiądz infułat Jacek Łopacki przebudował wnętrze świątyni w stylu barokowym. Ostatnim akordem unowocześnienia kościoła miała być wymiana ołtarza Stwosza na ołtarz barokowy. Ksiądz Łopacki zamówił nawet u architekta Fontany projekt, a w swym testamencie legował na budowę ołtarza znaczną sumę 20 tys. złotych polskich. Ołtarz Stwosza uratowała rychła katastrofa Polski – w zamęcie rozbiorów nikt nie miał głowy do jego wymiany. Nikt też jednak nie miał głowy, by o dzieło Stwosza zadbać. Lipowe drewno żarły kołatki, w każde święto kościelne, ślub i pogrzeb przybijano do bezcennych rzeźb zdobne tkaniny.

W 1795 r. ołtarz pomalował mistrz malarski Karol Wochowski. Pracę tę nazwał „może już ostatnią” – nie wierzył w przetrwanie dzieła Wita Stwosza.

Mylił się. Dzięki gruntownym renowacjom w latach 1866-1871 i 1932-1933 ołtarz w całkiem niezłej formie dotrwał do sierpnia 1939 roku. W przeddzień wojny prof. Karol Estreicher zorganizował ewakuację najważniejszych figur ołtarza. Zapakowano je w drewniane skrzynie i przeniesiono na wiślaną barkę. Ewakuację sfinansował na prośbę Estreichera zarząd prywatnej kopalni Jaworzno. W nocy 28 sierpnia barka z 30 skrzyniami ruszyła Wisłą do Sandomierza. Nad ranem 1 września ostrzelał ją niemiecki samolot. Żaden z pocisków na szczęście nie dosięgnął drewnianych figur.

Skrzynie schowane w Sandomierzu Niemcy znaleźli i zrabowali. Wkrótce potem rozmontowali resztę ołtarza i całość ukryli w tajnym schronie w Norymberdze. Po wojnie na trop skarbu wpadł mjr Emeryk Czapski z armii Andersa. W kwietniu 1946 roku skrzynie pod opieką prof. Estreichera wróciły z Norymbergi do Krakowa. Ale nie do kościoła Mariackiego. Władze, po przeprowadzeniu konserwacji, nie oddały ołtarza kościołowi, lecz schowały go na Wawelu. Dopiero w 1957 roku wrócił na swoje miejsce.

Wszystkie te peregrynacje, wstrząsy, zmiany temperatur i wilgotności lipowe drewno rzeźb zniosło bardzo dobrze. I świetnie znosi ciężkie próby, jakim   poddawane jest każdego dnia, od sześciu wieków.

– Mikroklimat w bazylice jest bardzo nieciekawy – wyjaśnia prof. Józef Nykiel.

Badania zmian temperatury i wilgotności wnętrza kościoła wykazały, że figury ołtarza nieustannie przechodzą drogę przez mękę. Przed wstawieniem podwójnych okien chroniących stare witraże bywało, że w ciągu srogiej zimy woda zamarzała rano na posadzce. W zimowe dni wierni i turyści nanoszą do wnętrza na swych butach mnóstwo śniegu. Wzmaga to wilgotność powietrza. W lecie z kolei nagrzane mury oddając ciepło wysuszają powietrze.

Ołtarz jest jak żywa istota. Wchłania i oddaje wilgoć, oddycha. Przez wieki zdołał przystosować się do zmian kościelnego mikroklimatu. Przystosował się tak dobrze, że konserwatorzy wzdragają się przed nagłym zapewnieniem mu komfortu.

– Szok mógłby mu zaszkodzić – mówi Paweł Karaszkiewicz. – Lepiej niech wszystko zostanie po staremu.

MÓDL SIĘ I NAPRAWIAJ

Najważniejszy jest człowiek 

Troszkę komfortu jednak rzeźbom Stwoszowym się należy. Co zrobić z największymi wrogami ołtarza – ludźmi? Turyści nie są dopuszczani w bezpośrednie sąsiedztwo ołtarza, ale wnoszą do wnętrza wilgoć na swej odzieży. Wilgoć wydychają. Wchodząc do kościoła działają jak łopatki turbiny – wtłaczają przez drzwi powietrze z zewnątrz, pełne kurzu i chemicznych skażeń.

Parafianie przestali być problemem. Kościół Mariacki jest nadal parafialny, tu regularnie odprawia się msze, udziela ślubów, żegna zmarłych. Ale parafian jest coraz mniej. Ostatnio już tylko 3200, przeważnie starych. Centrum Krakowa wymiera, pustoszeje. Czynsze są tak wysokie, że kto żyw, mieszkanie w obrębie Plant wynajmuje na biuro i wyprowadza się dalej od centrum.

Ubywa modlących się, przybywa zwiedzających. Szacuje się, że rocznie odwiedza Kraków około 3 mln turystów. Zajrzenie do bazyliki, rzucenie okiem na ołtarz – to rutynowy punkt programu wielu z nich. Ilu zwiedzających przekracza co roku progi bazyliki, nie wie dokładnie nikt, także ksiądz infułat Fidelus. Zależnie od rozmówcy szacunki wahają się od stu do kilkuset tysięcy, a nawet do ponad miliona.

Czy natłok turystów zagraża już Ołtarzowi Mariackiemu, średniowiecznym witrażom?

Ksiądz infułat uważa, że nie. Często jeździ do zaprzyjaźnionych księży z katedry w Kolonii, pyta, patrzy, porównuje.

– Na ograniczanie dostępu do bazyliki jeszcze nie czas   – mówi.

Ksiądz nie boi się też tego, co spływa z nieba. Jeszcze w połowie lat 80. Kraków był jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie.

Huta aluminium w Skawinie podsyłała toksyczne związki fluoru. Krakowska Polfa, produkując witaminę C, emitowała nieprzebrane bogactwo rzadkich trucizn. Huta Lenina oraz 1300 krakowskich kotłowni i 120 tys. węglowych pieców w mieszkaniach solidarnie pracowały na rekordowe stężenie w powietrzu związków siarki.

Ale to już przeszłość.

Wiele fabryk ograniczyło produkcję wskutek recesji.

W pozostałych zlikwidowano najuciążliwszą produkcję, m.in. aluminium i witaminy C.Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta

Do każdego zlikwidowanego prywatnego pieca węglowego władze miasta dopłacają 200 złotych. Niedużo, ale dymiących kominów nad Krakowem jednak ubywa.

– W ciągu ostatnich siedmiu lat zmniejszyliśmy o dwie trzecie emisję zanieczyszczeń przez krakowskie zakłady przemysłowe. Poziom skażenia powietrza w Rynku nie przekracza połowy poziomu skażeń sprzed dziesięciu lat – mówi dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Wojewódzkiego Jerzy Wertz.

Nie będzie tak, że zanim konserwatorzy oczyszczą bazylikę od strony Rynku, mury prezbiterium zdążą pokryć się czarnym, stwardniałym szlamem.

Powtórka z średniowiecza

Konserwatorzy spieszą się. Chcą skończyć prace do roku 2000.

Do zrobienia zostało tymczasem niemało. Prócz głównych przedsięwzięć – uratowania witraży, odnowienia murów zewnętrznych, polichromii, zabezpieczenia ołtarza, dokończenia prowadzonej przez konserwatorkę Wiesławę Stefańską renowacji kaplic – trzeba zlikwidować wilgoć pnącą się od fundamentów nawy ku górze wewnętrznych ścian.

– Dotrzymanie terminu zależy tylko od dostatecznej ilości pieniędzy – mówią w Społecznym Komitecie Odnowy Zabytków Krakowa.

Remont finansuje w głównej mierze Narodowy Fundusz Rewaloryzacji Zabytków Krakowa. W tym roku rewaloryzacja pochłonie 18 mld starych złotych, całość prac kosztować ma jeszcze dobrze ponad 200 mld starych złotych. Parafia NMP utrzymuje ze sprzedaży biletów turystom czterdziestu pracowników i to, co     pozostaje, dokłada do remontu, ale nie są to sumy wielkie. Ksiądz infułat ma nadzieję, że wkrótce dotrą większe darowizny z Zachodu.

Wtedy, marzą konserwatorzy, skończy się remont i skończy się praktyka czekania z konserwacją, aż zniszczenia staną się nieodwracalne. Marzą o rozbudowie ofiarowanego przez American Express Foundation komputerowego systemu analizowania   mikroklimatu kościoła i stanu najważniejszych zabytków, marzą nie o wielkiej kampanii rewaloryzacji, lecz solidnej, niezauważalnej opiece nad średniowiecznym skarbem Krakowa.

– Jeśli wszystko się uda, w roku 2000 bazylika zajaśnieje blaskiem, jakiego w Krakowie nie widziano od stuleci – mówi prof. Nykiel.

I taka ma już pozostać – wielka, jasna, piękna.

Gazeta Wyborcza – 26/07/1996