Kategoria: Augustyn Baran

Król

Augustyn Baran

Stary Król był już bardzo stary i słaby.

– Setki dożyję – mówił jeszcze nie tak dawno. Ostatnio mówił coraz rzadziej.

Wiosną, jak co roku obszedł swoje pola na Słonecznym Wzgórzu. Krwawicę zdobytą w ciężkim procesie z tymi, co się łatwo wzbogacić chcieli. Więc zdobył, bo musiał zdobyć tę część królestwa, żeby nie być Królem tylko z nazwy, lecz prawowitym jego gospodarzem.

Orał i siał do samej miedzy. Do granicy samej. Młó­cił. O chleb powszedni nie musiał się modlić. W modlitwę wierzył – tak mówił – ale czasu na nią nie miał nigdy.

– Panie Król – mówili do niego. A czasami – Królu – gospodarzu. Ale Król nie był czuły na pochlebstwa. Dobrze wiedział, że pochlebca nóż trzyma w garści. Najczęściej taki coś potrzebował od niego…

Haniś, żona Króla, teraz baba w latach, panowała na podwórzu. Między stajnią, stodołą a kuchnią była jej władza. Ale podzielna: ani razu nie przeszedł Król, by do czegoś się nie wtrącić, nie zganić, najczęściej siarczyście zakląć, a nawet wydrzeć się na całą gębę, że ludzie po opłotkach przystawali – słuchając panowania Króla. Więc najczęściej stara nic nie mówiła, po swojemu robiąc, czego sprytny Król za opozycję na szczęście nie poczytywał.

Była z niej kiedyś urodziwa baba. A, że nie dziadówka – morgów przyczyniła, a bogactwo jeszcze pracą i oszczędnością pomnożyła na zawiść całej wioski.

Dzieci urodziła mu w miarę – czworo. Trzy córki i syna. Zdolne były, wyuczyły się i teraz są w wielkim mieście.

Najmłodszy Jurek na gospodarstwie chciał zostać. Dom nowy postawić, maszyn dokupić. Nie udało się. Przez starego…

– Co mi po tobie? – sam sobie wszystko zrobię – powiedział mu. I Jerzy zrozumiał, że stary zrozumienia nie ma ani dla siebie, ani dla niego. I żył w Sanoku. Bo gdzieś żyć trzeba z żoną Reginą i synkiem.

Stary starzał się choć bez chorób na razie, dzięki Bogu. Siedemdziesiątka minęła ani nie wiedział kiedy. Siły jednak zaczynały go opuszczać. Bieda zaczyna się zawsze od braku sił. Król denerwował się na poddanych sam nie wiedząc dlaczego.

Koń zbierał łomot, gąsior padł pod butem, bo syczał za długo. Cielę w mordę dostało, kapsiało i zdechło. I do lasu trza go było wywieźć rudym lisom na wieczerzę.

Kogut widząc taki obrót sprawy wyniósł się na zagrodę sąsiada, rywala pokonał w kilku krwawych pojedynkach i zjawiał się tylko, gdy starego nie wypatrzył czujnym okiem z resztek walącego się płotu podtrzymywanego przez litościwe pokrzywy. Podbiegał, gdy gospodyni wychodziła z kuchni niosąc ukryte w kieszeni fartucha ziarno lub okruchy chleba.

Jesienią i teraz wiosną stary zasiał tyle co zawsze. A może i więcej, bo Królowi zawsze było mało. Jak każdemu królowi.

– Siejecie, panie Król? – pytali sąsiedzi, a może tylko podziwiali go pełni zadumy.

– Ano, sieję… ale nie wiem kto zbierze. Pewnie nikt!

– A co wam takiego?

– Starość. Ona wystarczy. I tak gorsza niż choroba czy śmierć.

– Przyjedzie syn, to pomoże – pocieszali go.

– Pomoże, pomoże… Kto tu komu powinien pomagać… ja jemu, czy on mnie? – gderał dalej Król wlokąc swój cień za bronami.

Później trawy pokosił, wysuszył i zwiózł.

– Będzie na zimę chudobie. Jeszcze jednego cielaka można przychować – mówił sam do siebie. Bo tylko siebie zawsze słuchał. I cieszył się planami. – Dwa lata się pochowa i sprzeda za złoto.

Stary zawsze planował.

– Król ma wieczne plany. Na całą wieczność – mówili we wsi.

– Jego królestwu nie będzie końca – gadali ci, co z kościoła wracali. Ale pogadywali tylko między sobą. Stary miał ostry język, z wiekiem znacznie ostrzejszy. Jeśli litowali się, to tylko nad Hanusią. Ona nigdy nie skarżyła się ani ludziom ani mężowi. Niewiele by to   pomogło. Stary nawet przy dzieciach złego słowa jej nie szczędził. Początek lata był upalny i męczący. Później gwałtowne burze i ulewy wyłożyły zboże. Wieś obawiała się gradu. Z ziarna wtedy nic – gotowa nędza wisiała nad wsią. Najstarsze gospodynie zawczasu przygotowały gromnice. Świecono je podczas każdej burzy. Jak dotąd – skutecznie.

Król chodził zadumany. Jakby chciał coś powiedzieć, coś, co przemyślał podczas krótkich nocy.

– Zrobiło się jeden błąd – wydusił wreszcie z siebie.

– Błąd? Jaki? – spytała Haniś. Zdziwiona, bo nigdy nie przyznawał się do żadnych błędów, nawet wspólnych, choćby najmniejszych, najdrobniejszych.

– No, jaki? Pytasz, jakbyś nie wiedziała… Jurka trza było przy nas zostawić…

– Przecież chciał zostać…

– Chciał i nie chciał. Jakby naprawdę chciał, to by został. Nikt go nie wypędzał. Ale się źle ożenił – ciągnął dalej swoje. Z taką babą, co się do żadnej roboty nie nadaje.

– Na swoim robi. Tobie nie dogodzi. A tu wszystko twoje.

– Nie moje, tylko nasze…

– Nasze, nasze… Tylko mu nie pozwoliłeś. Co zrobił, to było źle – przypomniała staremu krótki pobyt syna i synowej na gospodarce.

– Coś jestem słaby – zaczął stary z innej strony.

– Jak to słaby? Może tylko narobiony.

– Nie, inaczej słaby – powiedział Król.

– Nie, nie gadaj tak Jędruś. Rzadko zdrabniała jego imię. I dawno już nie zwracała się do niego po imieniu. Jeszcze kiedyś. Kiedy… najstarsza miała się wtedy   urodzić. Więc teraz stary spojrzał na nią jakby tkliwiej.

– Nie podoba mi się coś. Co, sam nie wiem. Siódmy krzyżyk minął… Szkoda, Jurek mógłby wrócić…

Ta sprawa gryzła starego. Wykorzystała Haniś tę niespodziewaną okazję. Przed żniwami znowu była   ożywiona. Sprzątała podwórze i dom. Piekła w tajemnicy przed mężem.

…Przyjechali na początku żniw. Syn z żoną i dzieckiem. Stary nie dawał poznać po sobie, że się cieszy.

Porozmawiał krótko i poszedł klepać kosy. Ostatnie deszcze zepsuły zboża i pola. Ratunek był w dobrych kosach i młodych mięśniach rąk i barków.

Stary był pewien sukcesu. Wiedział, że skosi pierwszy. Nie miał zamiaru czekać na kombajn, jak większość chłopów – leniów.

– Diabła zjedzą i wody się napiją – mówił przy każdej okazji Król. – A we wrześniu wymłócą słomę. Jak każdego roku.

Tego dnia, po raz pierwszy od tygodnia słońce wstało czyste, choć niebo było jeszcze blade a lasy parowały z nadmiaru wilgoci. Ale, czy się nie odmieni – tego nikt nie był pewien.

Jerzy odwykł od koszenia i wieczorem padł nie czując głodu ani chęci do rozmowy. Regina kręciła się po podwórzu, umyła i uśpiła chłopca, ale kiedy przyszła i położyła się przy nim – nie wiedział.

Nad ranem, gdy słońce jeszcze nie wzbiło się nad Kamienne Wzgórze, tylko promieniście zza niego oświetlało wieś – zbudziło ich uderzenie pięścią w drzwi i dobrze znane słowa:

– Dokąd myślicie spać? Kto na was narobi, nieroby!

Wstali oboje.

– Tata myśli, żeśmy ogłuchli? – spytała synowa.

– Nie wiem, czy ogłuchli, ale o robocie zapomnieli na pewno.

Przerwała jednak dalszą rozmowę, na którą teść miał wyraźną ochotę i wyszła na podwórze. Nabrała ziarna i rzuciła przed nadbiegające stadko kur.

– Witaj Królowo! – przeciągle zapiał kogut i widząc taką niespodziewaną odmianę losu – biegł również w kierunku nowej władczyni.

Z kuchni wyszedł stary. Z gotowym, rzemiennym batem, którym świsnął nagle nad drobiem. Kury rozbiegły się z wrzaskiem, gubiąc pióra.

– Ty nie wiesz, jak się kury karmi? Niech idą do sąsiadów i nazbierają sobie. Kura latem na jajo nie zarobi.

Regina, nie mniej wystraszona niż kury, nie wiedziała co się wokół niej dzieje.

– Tata… to ma poglądy – powiedziała dopiero po chwili.

– Poglądy mam i wszystko, co mi potrzeba. A wy co   macie? – usłyszała.

Poszli w pole. Regina, jak i wczoraj została z dzieckiem w domu. Do południa ugotowała obiad dla wszystkich. Zdążyła też spakować niedawno rozłożone ciuchy i drobiazgi. – Koniec „urlopu” – powiedziała do wracającego męża. Wystarczy!

Haniś jeszcze w polu przeczuwała, że stanie się coś niedobrego. Stary klął na nieudane jego zdaniem małżeństwo syna. Ścierali się ostro i Jurek co chwilę brał kosę na ramię, ale matka prosiła go na litość boską, by nie przejmował się gderaniem ojca.

– Ojciec zrobił się taki niedobry – tłumaczyła mu cicho.

Jerzy kosił ocierając pot rękawem starej koszuli. Słońce wspinało się na niebo. Coraz wyżej, wyżej, aż utknęło nieruchomo nad nimi w południe.

Sytuacja w domu, gdy wrócili na obiad – nie zaskoczyła nikogo. Jerzy był przygotowany, że Regina nie ścierpi zbyt długo stylu panowania jego ojca. Ten zaś nie ustępował jej ani w słowach, ani w czynach.

Wyjeżdżali tego dnia wieczorem, gdy upał nieco zelżał. Babcia wciskała wnukowi jakieś grosze. Stary chodził zły i klął.

– Poszła w piździec! – usłyszała na pożegnanie.

– I ty z nią! – pożegnał i syna.

– Żegnaj Królowo! – zapiał kogut z bezpiecznej dali.

Stary chodził do żniwa i zboża ubywało, ale nie tak już szybko jak w pierwsze dwa dni. Na sąsiednich polach robili równie wiekowi sąsiedzi.

– Szkoda, że Jerzy nie został – zaczął znowu stary, krojąc chleb upieczony jeszcze na przyjazd dzieci.

– No, jak mogli zostać, kiedy im dokuczałeś…

– Chciałem ich czegoś nauczyć – bronił się.

– Ładna mi nauka… – nie dawała się tym razem przekonać żona.

Tego ranka od wielu lat Haniś wstała pierwsza. Zapaliła w piecu, nagrzała wody i korzystając z nieobecności męża spokojnie nakarmiła kury. Dopiero wtedy weszła do pokoju zaniepokojona, że nie ma go jeszcze na podwórzu.

Zastała go już ubranego, a może jeszcze nie rozebranego od wczoraj. Głowę miał opartą w obu silnych dłoniach.

Miasteczko

Augustyn Baran

Motto:
Bunt jest miarą wielkości człowieka
A.
Camus

Mijają pokolenia uczniów i nauczycieli. Słońce wschodzi i zachodzi. Szkoła jest wieczna.

Dzisiaj mam spotkać się z uczniami liceum w małym mieście. Ale, czy jest to możliwe w takim miasteczku? – Gdzie usiąść, gdzie pogadać o swoich sprawach? Oko belferskiej opatrzności zauważy cię wszędzie. Tego możesz być pewien – mówią.

– Przypatrz się – ścianom już rosną uszy. Zdradzi cię ulica, uliczka, ścieżka, skrawek parku.

Miasteczko jest pełne oczu jak obraz wariata. W mordowni piwo. Święte od wieków polskie piwo. I wierny mu do ostatniej kropli piany legion pijaczków.

– Musimy wyjść z domu – mówią. – Nie usiedzisz w czterech ścianach. Masz te swoje 15 czy 16 lat. Mało, a już tak wiele, żeby odczuć ciężar waszego świata.

Mamy swój świat i swoje sprawy. Nie żyjemy w akwarium. Nie jesteśmy złotymi rybkami. Ale nasze sprawy są obce dla domu: dla matki, ojca, rodzeństwa, przemodlonych, samotnych od urodzenia ciotek i wujków – kombatantów wszelkiej maści, którzy przegrali wszystkie bitwy minionego wieku. Wszystkie małe.

Mama… jest fajna, ale co ją obchodzi mój niepokój. Że w każdej chwili mogę przestać istnieć z tym wszystkim, co wokół mnie: z ziemią i niebem, z kwiatami, tomikiem wierszy Janusza Szubera lub   Tulika, Venus z Milo, z maskotką od chłopaka.

Nie powiem ojcu, że źle się czuję w jego świecie. Nie powiesz tak do ojca – mówi, patrząc na mnie – z góry wiem, co usłyszę. Znam odpowiedź nagraną na jego wewnętrzną taśmę w duszy: ma dom na utrzymaniu, rodzinę, nie tylko mnie. Zabezpieczył w tych trudnych czasach w but, ciuch i nie tylko w chleb. Liczy na radość za mnie – teraz i zawsze – nie zaś na wieczne utrapienie i zgryzotę. Obejdziesz to miasteczko ani się nie obejrzysz: kościół, klasztor, stare wały, rudery i rezydencje – i już jesteś w punkcie wyjścia. Kolejnego dojścia donikąd i niczego. Do nikogo, co najsmutniejsze… Jak długo można tak chodzić? – pytają mnie ich oczy – i patrzeć na natłok Rzeczy w witrynach Nowej Burżuazji.

Tym, co przyjeżdżają tu ze wsi na pewno jest   lepiej, choćby inaczej. Nie są skazani na bożoszkolny rok wegetacji w getcie miasteczka. Obwieszonym oczami, uszami, obstawionym długą zbiorową pamięcią o każdym z nas. Aż po neolit, jego czasy, osady i groby.

Tamci przyjadą – odjadą. Każdy ich dzień – jest tu nowym, innym, dniem. Może nawet ciekawszym, godnym uwagi i zapisania w pamiętniku z małego miasteczka, małego życia.

A my tak grzęźniemy w tej magmie psychozy: że z nas punki, hipy, grupy nieformalne – usłyszane na ostatnim apelu – wszyscy polegliśmy ze śmiechu… Wreszcie – włóczęgi, zatracone czyli bradiagi. I tylko nam miłość w głowie. Myślisz – ścisza głos szesnastolatka – że wygadasz się na lekcji wychowawczej? Tak szczerze, tak od serca powiesz, co ci leży na wątrobie?

Co rozsadza cię od środka? Jak widzisz siebie i świat wokół?

Na pewno pogadasz – raz! Natychmiast dowiedzą się o tym wszyscy. I godzina po godzinie soczyste grono belfrów będzie wisieć nad tobą. Bębnić będzie cała buda. Aż do następnej twojej szczerości. Raczej wściekłości, bo szczerość jest zawsze albo tylko raz. Dobrze o tym wiesz – mówią jej oczy. Wielkie milczące oczy.

Nie przypinaj tej głupiej plakietki ulubionego zespołu. Nie wolno! Jesteś uczniem – wszystko im przeszkadza.

Drogi wiodą do miasteczka, ale nie ma dróg z niego. Nad mieścinką wieże kościoła. Niedaleko klasztor.

– Mylisz się – ostro reaguje zbuntowana blondyneczka – nie znajdziesz oparcia w Kościele. Żadnej nie da ci otuchy, nic się nie poradzisz, niczego nie dowiesz.

Nie poskarżysz się na świat, na wieczne milczenie Boga. Pokora… nadzieja… kiedyś w przyszłości rodzina…

Minęły czasy pokory, już od dawna nie ma nadziei – wiemy o tym. Nic się tu nie zmieniło od czasów Kazimierza Wielkiego, który kazał ciąć brzozy i budować z nich miasteczko.

Głębiej: nic się nie zmieniło od czasu neolitu. Zamiast kamienia – plastik. Również gładko toczony.

Zatracił się Kościół w wielkiej polityce: wybory, małżeństwa gejów i lesbijek, wieczna aborcja, eutanazja, odzyskiwanie utraconych majątków i praw. Nabywanie nowych przywilejów. Budowa kościołów i plebanii, trzykrotnie od nich większych. Największe bezrobocie w naszym powiecie i uparty nacisk Kurii na budowę trzeciego kościoła w pobliskiej parafii…

A, gdzie my? Każdy z nas? Raz w roku rekolekcje – to prawie wszystko, na co możemy liczyć. Naprawdę tak, nie myśl, że inaczej. Bezsilni są księża wobec naszych pytań. Naszych śmiesznych spraw. Nieporadności i totalnego zagubienia w labiryncie rzeczy, idei, ideologii i partii małych ludzi. Bardzo małych.

– Nie patrz tak – atakuje mnie chłopak z mosiężną bransoletą na przegubie dłoni. – I ty zaczynasz patrzeć na nas z wyrzutem. Do ciebie też mamy żal. Ty również znisz­czyłeś nam kraj. Nie zbuntowałeś się. Nie powiedziałeś dosyć, kiedy trzeba tak było powiedzieć. Dbałeś o swój stołek, stołeczek, o swój pełny żłobek.

Twój świat… Nie lubimy twojego świata!

Zastaliśmy Polskę bez polskich fabryk. Gazet. Banków. Wkrótce zobaczymy Polskę bez własnej ziemi. Dobrze. Coraz lepiej.

– Chcemy cieszyć się radością – mówią bezładnie. – Wierszem, ale nie tym krajanym po trochu na trocheje, wersety, rymy, rytmy, średniówki i idee.

– Chcemy muzyki i kochamy muzykę. Ty nigdy nie byłeś na koncercie rockowym. Nie wiesz, że muzyka jest w nas. Nie byłeś, nie pójdziesz. Nie przeżyjesz je z nami.

– Chcemy ubierać się jak chcemy. Czesać, jak czeszemy – uzupełnia nastolatek z neokołtunem na łbie.

Nie będziemy szukać idei w waszym świecie, bo jej tam nie ma. Nic w nim nie ma.

– Powiedz – masz jakąś ideę?

– Nie bądź śmieszny – skacze mi do szkieł okularów kolejny licealista. – Przestań być żałosny z tymi organizacjami w szkole. Formalina! Byłeś kiedyś w prosektorium? Mówi się, że dziennikarze i pisarze muszą być wszędzie… Jeśli byłeś – pamiętasz zaduch i widzisz rozbebeszone trupy – po­moce naukowe. Umarłe formuły referatów za stołem – są im podobne. Sejmik umarłego świata!

Miało być harcerstwo, odrodzone, nowe… gdzie jest? I dla kogo jest? Dla bogatych, znudzonych bogactwem swoich domów.

Jesteśmy radośni prawdziwą radością. Nie w zapomnieniu, nie w osłupieniu, o co nas posądzacie.

Ufamy tylko sobie. Jesteśmy cali i pełni tylko w muzyce. W niej się spotykamy i rozumiemy bez słów.

W muzyce i miłości nie potrzeba słów.

Piszemy wiersze, kochamy poezję, czujemy ją całą   skórą. Dobrze nam jest ze sobą.

Nie jesteśmy hipami. Oni niepotrzebnie głoszą uległość   i bierność wobec waszego świata. I ulegają jej.

Nie jesteśmy też punkami, jak myślicie. Ale podoba się nam ich nienawiść do was. Nie są bierni i nie chcą waszej podłości czuć na sobie. Tak musi być. To jest   niezgoda na waszą rzeczywistość.

Deszcz za oknem. I prostopadła do asfaltu drogi ściana szarej wody. Chmury nadziane na wieże świątyni nie przesuwają się ani centymetr za miasto.

– Dobrze, powiemy ci więcej o punkach, chociaż nie jesteśmy nimi. Oni nie odrzucają przemocy jak hipy. Nie atakują pierwsi, ale nie dają się zabić.

Tak, masz rację – są uzbrojeni: kolczatka na ręce albo łańcuch. Ale punk słucha muzyki i ma na twarzy uśmiech Buddy.

Punk nie jest faszystą – coś ty? Nie używa ich insygniów, nie śpiewa ich pieśni. Dłoń ma przy sobie. Inaczej postępują fałszywi punkowie. Oni szkodzą prawdziwym.

Trzeba odróżnić bandy od punków. Ale te bandy też się musiały narodzić. To są wasze dzieci. Tylko jeszcze bardziej zagubione, samotne i przede wszystkim niechciane.

My wisimy – oni są na dnie. Od pierwszego kroku na ziemi.

– Nasze dzieci – nie uśmiechaj się – będą naszymi dziećmi. Zawsze będą z nami. I w nas.

Pójdziemy ich drogami – pójdą naszymi drogami.

Pokażemy im ostatnie już drzewa, gwiazdy i kwiaty. Może ocalimy coś dla naszych dzieci. Najpierw siebie musimy odnaleźć i ocalić – wynieść z waszego świata. Wyjść z niego i stworzyć własny świat.

Nie będzie to łatwe. Wierzymy we własny bunt. Może w nas nie zgaśnie…

– Nie chcemy żadnych praw. Ani przywilejów. Lepszego żarcia ani komfortu. Chcemy Nowej Szkoły. Szkoły naszych marzeń – w niej ludzi i idei na miarę naszych i przyszłych czasów. Nie chcemy belfrów!

Chcemy prawdy. Każde nowe pokolenie chce prawdy. Wiemy, że i to pragnienie przemija. Boimy się tego.

– Nie myśl, że spodziewamy się po tobie, że napiszesz o nas prawdę. Chociaż niby po nią tu przyjechałeś. W ten deszcz. W to cholerne oberwanie chmury, może i nieba, nad tym biednym miasteczkiem.

Nie stać cię na odwagę słów ani czynów. Ani ciebie, ani twojej gazetki.

– Nie, nie mamy nienawiści do was. My tylko   ciągle na was czekamy… Na to spotkanie, na które nigdy nie macie czasu, ochoty i miejsca.

– Bunt jest miarą wielkości człowieka – mówię na pożegnanie słowami Alberta Camus. Cisza – wychodzę.

Byłem pewny, że powieje wiatr i zerwie chmury znad miasteczka. Nie stało się tak. Zgęstniały jeszcze w zmroku i szarym autobusem wracam jedną z dróg.

Pożegnanie z betonem

Augustyn Baran

Bóg stworzył raj i nie był on miastem. Wprawdzie kolęda mówi wyraźnie – z raju pięknego miasta wygnana jest niewiasta, ale prawdopodobnie tekst tej pieśniczki powstał wtedy, gdy w mieście można było jeszcze żyć, tworzyć, rozmnażać się i napełniać jego dzielnice.

Świat współczesny cechuje dychotomia: kraje bogate i biedne. W tych pierwszych – ucieka się z miasta, z mieszkania w nim, w tych drugich – miasta ogromnieją, wokół nich powstaje ogromne podmiasto: kolonia biedoty zamieszkująca slumsy przez siebie budowane z odpadów wielkiej cywilizacji.

Wracamy do Polski: jeszcze trzydzieści lat temu nie mogliśmy jako studenci zrozumieć trendu ucieczki z miast w USA. Mówiono nam: centrum zamieszkuje biedota – bogaci wybierają obrzeża, dalekie od centrum dzielnice. U nas – najbogatsi mieszkają właśnie w środku Warszawy, Krakowa i innych największych miast w kraju. Czy to się kiedyś zmieni? – zastanawiali­śmy się siedząc w Harendzie lub innych kafejkach Śródmieścia.

Przysłuchiwałem się niedawno wywiadowi ze   znanym pisarzem A. Stasiukiem:

– Uciekł pan z Warszawy, wybrał pan samotność w jakiejś wiosce w Beskidzie Niskim i…

– Jaką samotność?! – wściekał się pisarz. – Tam w moim domu jest teraz dziesięciu gości. Przyjechali, śpią z kim popadnie, gdzie dopadną wolnego miejsca. Przyjechałem tu na zaproszenie i zaraz do nich wracam. Zresztą – mnie również zapraszają wszędzie. A, że nie mieszkam w Warszawie – wcale nie żałuję.

Niemal w każdym wywiadzie z pisarzem – czytam te bzdety, o które go pytają światowi redaktorzy. Tym to dziwniejsze, że aktualnie obserwuje się ucieczkę z miast, ich centrów – zanieczyszczonych i hałaśliwych na dalekie kresy miast. Wokół Warszawy wykupione są stare chałupiny. Podobnie wokół Wrocławia w promieniu 30-50 km – nie ma już żadnych ruder. Elita w Krakowie wyniuchała wolne odległe chaty góralskie, pogóralskie…

Nie mogę zrozumieć, dlaczego redaktorzy męczą Stasiuka głupimi pytaniami. A on z cierpliwością odpowiada setny raz to samo. Zresztą, pisze również o tym: najlepiej siedzieć oparty o Karpaty.

Wróciłem do Galicji, do rodzinnej wiochy jeszcze wtedy, gdy nikt nie wracał z miasta na wieś. To były pierwsze lata siedemdziesiąte i wieś wyludniała się. Nic więc dziwnego, że nie rozumiano mojej decyzji. Tymczasem żyjemy w zupełnie innej, krańcowo innej rzeczywistości. Co nie znaczy jeszcze, że wieś się   przestała wyludniać, że nie zamiera, że nie ma ucieczki do miast ludzi młodych i prężnych. To zjawisko istnieje i jest świadectwem niedorozwoju ekonomicznego wielu naszych regionów, przede wszystkim tak zwanej ściany wschodniej. W Białostockiem i nie tylko tam zaumierają całe wioski. Wyludniają się, pozostają ludzie starzy i gwarna jeszcze dziesięć lat temu wieś – staje się   cichym skansenem.

Zjawisko powyższe jest niestety smutne, ale uważam, że całkowicie przejściowe: racjonalne reformy, swobodny dostęp do placówek zdrowia, dobrych szkół, łączność telefoniczna wraz z internetem i rozbudowa infrastruktury (przede wszystkim dróg) spowoduje odwrót od „afrykańskich” miast – molochów trzeciego świata i stwarzanie małych rajów w „małych ojczyznach”.

A. Stasiuk już w tej chwili nie jest osamotnionym „uciekinierem”. Wielu moich przyjaciół i znajomych wyprowadziło się z mrowisk na przedmieścia nawet   małych czy średnich miast.

Sanocki poeta i przyszły prozaik Ryszard Kulman inwestuje w daczę nad brzegiem błękitnego Sanu. Wielu artystów, malarzy i rzeźbiarzy uciekło w surowy krajobraz i klimat Bieszczadów. Tam tworzą, tam się bowiem odnaleźli. Profesor filozof z Ujotu J. Skoczyński – ma swą maleńką ojczyznę i dom na przedmieściu   Sanoka. Profesor W. Ligęza usadowił się koło Nowego Sącza. Mój były uczeń – europejski rzeźbiarz P. Woroniec nie wybrał żadnej metropolii – wybudował dom na jednym ze wzgórz Brzozowa.

Krośnieński poeta, pisarz i dramaturg Jan Tulik wygląda mi na mieszkańca centrum Krosna, niedaleko pomnika twórcy lampy naftowej, a tymczasem – nie   wierzę, kiedy zaprasza mnie do swego domu na styku miasta ze wsią.

Za tą szosą jest już wieś. A ja mieszkam jeszcze w mieście – wyjaśnia.

Kiedy poety nie ma jeszcze w domu – chodzę po jego podwórzu. Niewielkie ono, ale cudownie się czuję wśród drzew i krzewów naszego regionu. Żadnych głupich   żywotników, cisów piramidalnych ani płożących się   kolczastych dziwaków. Owszem, są orzechy włoskie. A, że późna jesień – chytre wrony unoszą ostatnie   orzechy. Szukam choćby jednego – nie ma, wybrały wszystkie. Także dojrzały głóg przy płocie wabi ptactwo.

Pożegnałem beton i dobrze się tu wszyscy czujemy – mówi poeta. Wszyscy: on, jego piękna małżonka i równie piękne, powołane z nicości i miłości do istnienia Córki.

Pożegnałem beton – wspominam słowa poety, kiedy wracam do wioski i wędruję po wertepach. Tu   najpiękniejsza każda pora roku – napisałem kiedyś,   debiutując jako przyszły dziennikarz, później ten, który doświadcza siebie pisaniem – tworzeniem.

 25.11.2003 r.

Barwy-szkla-2012-Pozegnanie-z-betonem

Na drodze

Augustyn Baran

Alina ponownie przysłała telegram, ponaglając mnie do przyjazdu.

– W taką zimę! – Denerwowałem się, chodząc nerwowo po kuchni.

– Trzeba jechać – powiedziała Matka. Wiedziałem, że lubi Alinę.

– No trudno – powiedziałem do siebie.

W nocy wiatr zelżał. Chwilami cichł, niemal zamie­rał. Spałem niespokojnie budząc się, kiedy tętno wiatru wzrastało. – Pierwszy odchodzi o piątej – pomyślałem, gdy wichura znowu zerwała się do życia.

Autobus będzie spóźniony, ale przejedzie z pewnością. Szedłem na przystanek. Wiatr mi pomagał. Odrodzony nad ranem, popychał mnie teraz w kierunku dziewczyny.

– Ale dujawica! – mruczałem pod nosem tytuł książki zapamiętany z dzieciństwa.

Zza wzgórza wynurzył się ośnieżony łeb autobusu.

– No, dobrze – ucieszyłem się widokiem polarnego stwora sunącego w moją stronę.

– Gdzie cię diabli niosą? Pewnie baba… – powitał mnie Stach, wszystkim znany kierowca.

We wsi nikt nie wsiadał. I nikt nie jechał przed nami. Ani pługa, o piaskarce z deficytowym piaskiem nawet nie warto marzyć.

– Najgorsze serpentyny – powiedziałem, nachylając się ku Stachowi.

– A, co ciebie to obchodzi? Ty jedziesz?

– Ale, to ja muszę dojechać!

Urwałem jego monolog. Zawsze ciekawy i zgodny z logiką, chociaż pozornie przeciw niej. Baby nie potrafiły się z nim dogadać. Wiele razy obserwowałem go w akcji z pasażerkami. I nigdy nie zdarzyło się żadnej przekonać go, ani cokolwiek mu wytłumaczyć.

– Niech mi pan stanie – prosiła jakaś. I Stach natychmiast stawał za kierownicą…

Stary jelcz prychał ale piął się pod górę łamaną malowniczymi o tej porze serpentynami. Koła żłobiły głębokie tunele. Za nami, głęboko w dole migały światełka malucha.

– Prezes albo doktor – powiedziałem.

– Raczej prezes. Doktor lubi pospać rano.

– A ty myślisz, że ja to co? Że nie lubię – udawał obrażonego.

Płotki na wzgórzu 666 uratowały drogi. Wiatr rzeźbił piętrowe wydmy, wyczarowując ze śniegu gzymsy najsubtelniejszej secesji. Zawiało, ale że wiało nadal – więc przed nami Sahara śniegu, idealna biel równi opadającej ku czarnym lasom, ginącym w stężałych chmurach.

Stach trzymał się zbawiennej prostej w środku między strzelistymi aktami topól po obu stronach drogi. Przed ostrym zakrętem zahamował, wyskoczył zza     kierownicy i brnąc w śniegu, sprawdzał gdzie rów, gdzie jeszcze droga.

– Możesz spać – powiedział, gdy wszedł siadając wygodnie na fotelu.

– Możesz spóźnić się jeszcze 20 minut – powiedziałem ze złością.

– No, rozbiera cię… Fajna? Wszystkie fajne… żeby je szlag buchnął.

– Ej, znasz się na snach? – zaczął z innej beczki.

– Pewnie! Na studiach miałem wykłady ze snów.

– Nie pieprz! Śnił mi się pies, który płakał.

– Pies?… To fatalny, ale łzy – to dobry sen. Jakieś szczęście w nieszczęściu cię czeka.

Za wsią wsiadło parę kobiet. Ukłoniłem się, mogły mnie znać. I już las. Piękny, jak każdej zimy.

W lesie śnieg padał dużymi ciepłymi płatami, jak panień­skie chusteczki do ocierania zawsze niewinnych łez. Serpentyny tu jeszcze groźniejsze, niż w mojej wsi. Po obu stronach wąskiej oberwanej drogi – jamy, z których nie doleci wołanie do nieba.

– No, jeszcze jedno kolanko i koniec męki. Zdążysz do swojej cipci.

Już widać następną wieś. Palą się światła w oknach. Patrzę na zegarek. Zatrzymał się, kiedy wychodziłem z domu. Czas niestety – nie.

– Ale dostał – krzyknął nagle Stach.

– Kto? Ach, pies!

– Ale, jak mógł dostać w łeb, kiedy nikt nie jechał? – zastanawiał się Stach, powoli hamując.

Wysiadł. Wyszedłem za nim. Kobieciny zakutane w kuty z lat komuny podniosły się z siedzeń.

Wiatr huczał nad wzgórzem napędzając sine chmurzyska o ciężarnych brzuchach wlokących się po wierzchołku puszczy. Pod kołami leżał tęgi wilczur z przeciętym z bólu jęzorem.

– Zobacz, jaki pies! Jeszcze ciepły – powiedział, biorąc go za przednią łapę. – Trzeba odciągnąć, bo zmiażdżą go koła.

Bebechy parowały na śniegu. Odwróciłem głowę. Ale podszedłem i chwyciłem za łapę.

Coś zakwiliło. Zamarliśmy na moment bez słowa, patrząc na siebie. I natychmiast, nachylając się nad psem, zderzyliśmy się głowami. Z ciepłego wnętrza wystawała główka. Małe uśmiechało się.

Ślady prowadziły z lasu. I znowu w las.

Czy miniesz mnie obojętnie?

Augustyn Baran

Nieznany jest rodowód polskich kapliczek. Prawdopodobnie sięgają czasów chrystianizacji kraju. W miejscach kultu dawnych bogów stawiano miniaturowe świątyńki, przy których zbierali się w najważniejsze święta pierwsi na naszych ziemiach chrześcijanie. Potem – stawiano na tym miejscu kościoły. Jest to jedna z hipotez.

Nie ma wsi, miasteczka, nie ma drogi w kraju przy której nie byłoby kapliczki. Stoją przy polnych dróżkach, na skwerach miejskich, przeważnie wśród starych drzew, często wiekowych lip. Najczęściej stawiano je w podzięce świętym, Matce Boskiej za wysłuchanie próśb i odwrócenie złego losu. Prócz nich, stawiano też krzyże na monumentalnych cokołach poświęcone ważnym wydarzeniom wsi lub kraju jak też w podzięce za ocalenie od ognia i zarazy.

W Nozdrzcu na cmentarzu wystawiono krzyż – grób pańszczyźnie zniesionej w 1848 roku. Również w głębi Bieszczadów na terenie nie istniejącej wsi pozostał krzyż z tej samej okazji z datą 3 maja 1848 r. i napis cyrylicą – Na pamatku znesena panszczyny.

Kapliczki mają swoich znawców. Pisał o nich Franciszek Kotula, wymienia je w przewodnikach po naszej małej ojczyźnie Jerzy F. Adamski – dyrektor   Muzeum Regionalnego w Brzozowie. Zajmuje się nimi badacz B. Bielec i wielu innych.

Fundatorami kapliczek były osoby prywatne, niekiedy wznosiły je rodziny, parafie. Kapliczki i krzyże   z okresu II wojny światowej upamiętniają miejsca ofiar narodu polskiego, walk partyzanckich lub pochówków nieznanych żołnierzy.

W okresie PRL – władze utrudniały budowanie kapliczek. Powstawały więc po kryjomu, często w nocy. Architektura ich – że pospieszna, jest mało ciekawa, niekiedy prymitywna. W środku – tani odpustowy oleodruk, sztuczne kwiaty, odpustowe dekoracje.

Kapliczki mają swoich wrogów. Jest nim nie tylko czas – są nim ludzie kradnący świątki – najczęściej figury Chrystusa Frasobliwego lub świętych. Znikają stare ludowe rzeźby wystrugane kozikiem przez półwidzących chłopów, poświęcone przez księży w czasie odpustów – co przez dziesięciolecia zdobiły kapliczki przy polskich drogach. Dzisiaj z okradzionych kapliczek zionie pustka. Resztki sztucznych kwiatów świadczą, że jeszcze niedawno Frasobliwy patrzał przed siebie z lekkiego wzniesienia wśród starych drzew, na odwieczny galicyjski pejzaż.

Wędrując przez Ziemię Sanocką, przez całą Galicję – napotyka się kapliczki ostatniej generacji. I strach ogarnia patrzącego: oto dawny chłop analfabeta, tamta wieś, w której nikt oprócz księdza nie umiał czytać – budowali małe i piękne, trwałe w kamieniu kapliczki. Frasobliwy lub święty miał na twarzy wystrugany nożem ból. Na dłoniach – ciężką pracę. A dzisiaj – często w metalowym pudle stoi odlana w gipsie figurka. Wokół dwie żelazne rury – i sztuczne, zwisające kwiaty.

Ile drzew stworzył Bóg! Ale nie przyjęły się jesz­cze, nie zakorzeniły w świadomości budowniczych   – i fundatorów tych kiczów, które straszą. Oszpecają wioski, miasteczka i miasta. Moim nieskromnym zdaniem – wznoszenie takich neopotworków winno być zakazane przez parafię. Mamy przecież światłych, wykształconych księży. Od pewnego czasu seminaria duchowne opuszczają ludzie z cenzusem magistrów różnych dziedzin.

Nad renowacją starych arcydzieł – kapliczek, winny czuwać również parafie lub instytucje do tego powołane. Ochrona zabytków sztuki sakralnej dotyczy przecież nie tylko świątyń.

We wsi Krzywe, niedaleko Brzozowa, obok drewnianego kościółka stoi na cokole krzyżyk. Zatrzymujesz się przed nim, i czytasz słowa wyryte na cokole: „Czy ty miniesz mnie obojętnie?” To pytanie do wszystkich.

W ostatnich dniach przeczytałem w wierszu mojego przyjaciela T. Zawadowskiego:

„z daleka przypomina człowieka – z bliska Boga”.

To – krzyż.

Kiedyś, po śmierci Ojca, napisałem:

przydrożny Chrystus
dłonią zżartą cierniem czasu i kornikami
ciemności – pozdrawia podróżnych,
droga jest policzona
dzieciom przegląda zeszyty, poprawia błędy,
błędy są naprawione
zapomnianą manną karmi głodne koty,
bezpańskim psom znajduje pana,
jeden jest Pan
ptakom niebieskim rozmnaża stodoły,
rozdane są ziarna
wiejskim pogrzebom wznosi kielich goryczy,
zawsze pełen – ocalone są prochy.

I o Nim – prozą:

Ciężar słońca opada na wzgórze, za kaplicę z Frasobliwym, poczętym i narodzonym jeszcze w kurnej galicyjskiej chałupie, pełnej pcheł, karaluchów i tłustych pluskiew, niedożywionych cieląt, leżących wraz z domierającymi dziećmi pod piecem zastawionym zupą z lebiody i pokrzywy na ostatnie w ich życiu wieczorne danie, po którym przyśni się jeszcze na dalszą drogę chleb powszedni, świeży, pachnący na całe podwórze, nigdy się nie kończący, jak we dworze i na plebanii.

Przed okiem i łapą turysty chroni Pana kępa rozległych tarnin i dzikiej róży, a On dłonią zżartą kornikiem czasu, słońcem i mrozem, deszczem i śniegiem, wysmaganą wiatrami, obitą gradem, błogosławi i wianuje wszystkich zapomnianych, upokorzonych brakiem Boga, Chleba i Miłości w rzeczy tej ziemi, tego świata – na który przyszedł, i z którego odszedł w ludzkiej krwi i w nieludzkim cierpieniu.

Barwy-szkla-2011-Czy-miniesz-mnie-obojetnie

Mała Jałta – wielcy Polacy

Augustyn Baran

Barwy-szkla-2011-Mala-JaltaW wojnie domowej nie ma zwycięzców – ten bolesny frazes znany jest od starożytnego Greka.

Grek mógł sobie mówić – Europa była, jest i pozostanie mądrzejsza od Autora powyższej maksymy – króla maleńkiego państewka w Helladzie.

Wojna domowa jest kryzysem, który nie omijał Europy w przeszłości, także Polski, naszych miast, wsi i rodzin. W czasach przewartościowania jednych wartości na inne.

Nasze ostatnie dzieje obfitują w próbę zmartwychwstania bohaterów, którzy jeszcze nie tak dawno byli antybohaterami. Nie pisano o nich, nie mówiono, a jeśli tak – z konieczną odrazą.

Zatem, postaci wielu z nich, jak i czyny poddaje się aktualnemu przewartościowaniu, dowartościowując zarazem. Z punktu widzenia samej historii – jest to zabieg jak najbardziej wskazany i konieczny, chociaż w historii interpretacja również zależy od upodobań, często bardzo subiektywnych samego historyka.

Wiadomo nie od dzisiaj, że w walkach brato-bójczych po II wojnie światowej zginęło około 20 tys. ludzi. Najczęściej młodych, zaangażowanych po jednej, to po drugiej stronie politycznej barykady. W czasach PRL stawiano pomniki, ryto tablice pamięci tym, co padli w walce, utrwalając „władzę ludową”. Teraz stawia się pomniki tym drugim.

Tymczasem: wszystko odbyło się tuż po Jałcie, w której „mali” szefowie 4 mocarstw podzielili świat, a terytorium Polski oddali pod wpływy człowieka z fajką.

Łatwo więc było zastrzelić dwu milicjantów, trzech PPR-owców, ale Armii Czerwonej pokonać już się nie dało.

O nowej wojnie nikt nie chciał słyszeć. Nie tylko Europa, ale świat lizał dotkliwe rany po niedawnej ostatniej. Tymczasem „wielkim” Polakom marzył się nowy konflikt przeciw ustaleniom małym szefom z Jałty.

Marzenia topiono w krwi. I lała się krew po obu stronach. Ginęli najczęściej młodzi ludzie.

Do dzisiaj trwa ten „dziwny pogrzeb” niepotrzebnie wtedy umarłych.

Tu i tam padają przebaczenia pod adresem agresorów. „Znaki pokoju” łatwiej przekazać i odebrać od wroga, niż brata. Kraj usiany jest mogiłami ludzi, którzy polegli w wojnie po wojnie. Kiedy było potrzebne ich życie, a nie ofiara z życia.

Porządek jałtański rozpadł się w czasie odległym po ich daremnej walce. Dlatego w tej chwili, jak napisałem – nastał czas dla historyków z jednej strony, z drugiej zaś dla fundatorów wspólnego pomnika: „Tym, co zginęli w walce przeciw sobie”, w wojnie domowej, narzuconej przez innych, ale jednak – domowej.

Historia w naszej ojczyźnie nie chce być – od   wieków to trwa – nauczycielką życia. Jest niestety w dalszym ciągu nauczycielką śmierci. Najgorsze, że tej niepotrzebnej. Absurdalnej.

Nie dziwmy się, że wciąż trzeba pisać na nowo powieść Andrzejewskiego „Popiół i diament”. Może dlatego, że żadna w Europie, jak właśnie nasza historia, spala     diamenty i bez przerwy brniemy przez popioły rodzinnych domostw w miastach i wsiach. Popioły i zgliszcza są jedynymi relikwiami naszej przeszłości.

Nie z tej ziemi

Augustyn Baran

Z dalekiej ziemi niemieckiej koło Bremy, ze starego hanzeatyckiego miasta rzucił los kilkuletnią Anię   Litman do domu dziadków na Bukowinie, a potem – jako dziewczynę – do Lwowa. Tam spędziła młodość. Tam też spotkała Bolesława Kaliszyńskiego, swego przyszłego męża.

Okres lwowski był dobrym okresem w życiu pani Anny. Małżonek pracował, nieźle zarabiał jako mechanik precyzyjny. Ona również pracowała, chociaż praca kobiet była słabo opłacana i było o nią trudno.

Spokój we Lwowie skończył się wraz z pokojem w Europie. Wielkie wydarzenia wpływają na los miast i ludzi. Odwiecznie.

Nowe porządki we Lwowie nastały wraz zajęciem – „wyzwoleniem” miasta przez Armię Czerwoną tuż po 17 września pamiętnego roku. Nowa ideologia wsparta bagnetami rozerwała stare układy społeczne, gospodarcze, niemal wszystkie. Właściciele fabryk stali się proletariuszami, proletariusze – czerwonymi panami. Tylko mąż pani Anny pozostał niewolnikiem, bo zawsze i wszędzie miał swoje zdanie. Ważne, że nadal była praca wśród chaosu ludzi, rzeczy i praw bezprawia.

Pakt Ribbentrop – Mołotow załamał się i do     Lwowa Niemcy weszli już w czerwcu 1941 r. Wraz z Niemcami wysoko nieśli głowy i broń nacjonaliści ukraińscy. Na ulicy, w każdym miejscu publicznym bezpieczniej było rozmawiać po niemiecku lub ukraińsku. Anna znała języki nowych panów równie dobrze jak i polski. Umiała mówić. Z każdym. Najlepiej o niczym.

Oboje z mężem uniknęli wysyłki do „białych niedźwiedzi „ i spoczynku w zbiorowej bezimiennej mogile. Nacjonaliści ukraiń­scy starannie oczyszczali miasto z obcych języków. Zniknęli Żydzi, Cyganie, masowo ginęli Polacy mordowani skrytobójczo. Wychodzili z domu i już nie wracali.

Koniec wojny był dla Lwowa i pani Anny ciężki. Naloty bombowe Rosjan na węzeł kolejowy i na dworzec przy którym stał ich domek, oraz pospieszna ewakuacja Niemców oznaczała, że należało jak najszybciej zdecydować się na opuszczenie miasta.

Mąż pani Anny był, pracownikiem kolei i Niemcy wezwali go do pomocy w ewakuacji na zachód zanim zagrają w oknach salwy katiusz.

Ukrył się we wnęce podwójnej ściany własnego domu. Małżonka go ukryła. Uważał, że nie będą go szukać.

Przeżyła moment grozy w czasie przyjścia policji po dezertera. Milczał, więc ocalał. Na szczęście przyszli bez psa – zginął tego właśnie popołudnia w czasie     celnego nalotu sowieckich maszyn.

Koniec wojny – to dalsze wymieszanie rzeczywistości z nierzeczywistością, społeczności, układów, wszystkiego, co utrwalił czas wojny. Koniec wojny, to czas głodu. Mąż przynosił ziarno w kieszeniach – zmiotki z wagonów. Młynek do kawy stał się małym młynkiem zbożowym. Anna wyprawiała się po dojrzewające kłosy zbóż na dalekie przedmieścia Lwowa. Pola pełne były głębokich dołów po minach. Wokół nich – resztki rozerwanych ludzi, przeważnie kobiet. Nie tylko Anna zrywała kłosy.

Opuścili Lwów. Brat jej męża znalazł się w Zarszynie, oni zamieszkali w Krzemiennej w powiecie brzozowskim, a potem w Izdebkach. W starej krytej strzechą chałupince po wygnańcu Rusinie, którą otrzymali jako repatrianci.

Ostatki tej właśnie strzechy, przemieszanej z kawałkami zrudziałej papy bardziej dziś zdobią niż chronią chałupkę pani Anny. Wdowy.

W Izdebkach pozostali na zawsze. Mąż nie chciał nawet słyszeć o wyjeździe na ziemie odzyskiwane, gdzie były lepsze warunki do mieszkania i życia. Na podstawie losów małżonki wierzył w wieczny napór   Germanów na Wschód.

Zajmował się blacharstwem, naprawą rowerów, których z każdym rokiem było coraz więcej we wsi, łataniem aluminiowych garnków oraz cynowaniem   emaliowanych.

Najchętniej nie zajmowałby się niczym, w pełni podzielając Słowa Biblii, że wszelka robota jest karą za cudze grzechy. Niestety, przymus ekonomiczny istniejący w każdym ustroju odrywał go od błękitnych rozmyślań i przymuszał do chwilowej działalności rzemieślniczej.

Pamiętam – zaniosłem do zacynowania dziurawy nocnik niespodziewanie urodzonej, a wkrótce dorastającej córki. Pod nieobecność małżonka – naprawą tego niezbędnego w każdej chwili naczynia zajęła się pani Anna. Do dzisiaj jej nie zapłaciłem.

Podstawą małego dobrobytu była praca pani Anny: zajmowała się hodowlą drobiu, zwłaszcza gęsi. Rzadko baranów i kóz. Przy tych zajęciach i nieustanną opieką nadało zaradnym mężem, przeminęła pełnia jej życia. Do stu lat samotności pozostał jeszcze trochę. Pan Bolesław dawno przeminął cały. Przestał się nawet śnić.

Zaprzyjaźniłam się z gąską – wspomina pani   Anna. – Wszędzie za mną chodziła. Rano witała mnie w progu stajenki, wieczorem żegnała przed progiem.

Obierałam kartofle – a ona już przy mnie i coś mówi.

– Gę gę gę – odpowiadam w jej języku. Patrzę na nią – wyraźnie niezadowolona. Gę gę, gę gę – gęgam inaczej – cieszy się. Kładzie główkę na moich kolanach, szczypie delikatnie w palce.

Szła za mną do lasu, na wzgórze, gdzie zasiałam owies. Siadała przy mnie na podwórzu w wielkim cieniu lipy. Towarzyszyła w każdej wyprawie, nieraz dalekiej.

– Dożyjesz ze mną stu lat. Nie bój się – pocieszam ją.

Obeszła mnie wtedy wokół, wzniosła się na skrzydłach i okrążyła ciężkim lotem. A potem usiadła obok, milcząca.

Pewnego dnia – w pośpiechu życia – nie rozpoznałam jej w ciemnościach stajenki. Widziałam smutek w jej oczach, jakby łzy, chociaż ptaki nigdy nie płaczą. Zabiłam przez pomyłkę moją przyjaciółkę… Nie jadłam. To była jedyna przyjaciółka w moim długim   życiu.

Barany przestałam hodować. Były złośliwe i bodły mnie. Każdy baran jest głupi na swój sposób.

Zdrowa. Choroby zgodne z prawami wieku.

Tak powiedział lekarz – uwierzyła mu. Ponadto – rocznik 1911 jest wyjątkowo oporny na wymieranie i ma jeszcze wielu rówieśników we wsi. Nie lubi tylko takich wiosen, jakie ostatnio przychodzą. Jest wtedy „gimajna”.

Bystra i inteligentna – jak każda kobieta, która do Izdebek przybyła z dalekich stron. Czytuje więc miesięcznik „Nie z tej ziemi”. Ale i „Wróżkę,” i „Wiadomości Brzozowskie” – małą gazetkę kolejnej „małej ojczyzny”. Najczęściej jednak czyta „Stary Testament”.

– Nic się nie zmieniło od tamtych strasznych czasów. Wszystko jest marnością i utrapieniem ducha – powtarza za Koheletem. Dlatego, gdy naczyta się w Biblii i w gazetach o rozbojach, gwałtach – już o pierwszym zmierzchu przemyka do sąsiadów, u których gościnnie spędza całą noc.

Piękna pogoda – tuż po deszczu. Ostatnie krople z uciekających za lasy chmur. Tęcza spina łukiem wysokie wzgórza Izdebek.

Pani Anna siedzi pod daszkiem rachitycznego ganeczka. Obok niej, jak zawsze o tej porze, nakarmione psy. Wybrała sobie najbrzydszego, poza tym był najsmutniejszy i zawsze głodny, brudny, bezpański.

– Nie sztuka kochać to, co piękne… – mówi pani Anna. – Pokochać to, co brzydkie, aż ohydne – to prawdziwa sztuka. Do tego zdolne są tylko kobiety. Dlatego nie dziw się pani Joannie, że jest przy tobie – tłumaczy moje najnowsze, również pieskie życie.

Psy odstraszają ptaki, nie dowierzają, że ptak też może być głodny. Ptaki znają panią Anię od pokoleń. Dzieli się z nimi, nawet oddaje im swoje. Ona dostanie kolację u państwa Hoców, sąsiadów.

Piękna pogoda – pani Anna musi jeszcze chwilę posiedzieć na ganku. Przez zdartą czasem i wichrami strzechę, cienką jak pomarszczona bibuła – przecieka deszcz do jej kuchni. Tu i tam – naczynia: większe, mniejsze, płytsze i bardzo głębokie balie.

Anna Kaliszyńska utrzymuje się ze skromnej, na granicy głodu – emerytury z „rolnictwa”. Gdyby nie dodatek pielęgnacyjny – byłoby ciężko.

A tak – wystarcza na jedzenie i podstawowe opłaty – światło, podatek za działkę, na zakup opału. Każdemu za wszystko płaci. Za każde przyniesione wiadro wody, za wypranie bielizny. Niczego nie chce za darmo. Od nikogo. Tak najlepiej. Ktoś przywiezie drewno opałowe, inny porąbie, jeszcze ktoś inny zabierze je w nocy do swojego domu…

Naprawa dachu z kwoty emerytury nie jest możliwa. W minionym roku obmyśliła podanie do wójta. Prosiła o dziesięć rolek papy, tak – tyle powinno wystarczyć na cały dach. Ktoś pokryje.

Podanie zostało załatwione odmownie – emerytura Kaliszyńskiej o parę złotych przekraczała pułap wyznaczony dla GOPS w Nozdrzcu.

– Nie należy się – odpisano. Podpisano też.

Odwołała się do władz nadrzędnych w Krośnie. Również odmownie, tyle że z wyjaśnieniem – pomoc może być przy­znana, ale nie musi.

Pani Anna uzasadniała: jestem sama na świecie. Oprócz bezpańskich psów i ptaków – nie mam nikogo. Moja rodzina rozsypała się w wojennej zawierusze.     Rodzina męża odeszła na wieczny spoczynek.

Ale ta argumentacja nie wystarczyła. Dla urzędnika ważniejsza była, jest i będzie nie tylko w Nozdrzcu – litera prawa lub cyferka, jakaś niewielka liczba lub     kwota, błagającego o pomoc.

– Znacznie bogatsi otrzymują – użala się. – Pomyśleli, że wkrótce umrę i dam im spokój. Szkoda, że odszedł z Nozdrzca wójt Antoni Gromala. Obiecał mi pomóc.   Nie miałam wtedy sił pojechać, nawet napisać.

Pani Anna siedzi na ganeczku. Psy już odeszły. Zaraz przylecą ptaki. Być może kiedyś jeszcze raz zjawi się tu urzędnik z Nozdrzca. Wszystko może się zdarzyć, ale nie musi… jak napisał ktoś ważny. Z Krosna.

Ryby jeszcze śpiewają

Augustyn Baran

Żaba to największa swołocz – mówi Julian. I milknie na chwilę. Jakby się zastanawiał, czy zbytnio nie obraził boskiego przecież stworzenia.

Żaby wyłażą na świat zawsze bardzo wcześnie, jeszcze przed Wojciechem. Znak to nieomylny, że będzie jeszcze ziąb i wiosna na pewno kapryśna. Wyruszają jednak czując bożą wolę żabiego bóstwa płodności. Z rowów, parowów, jam, z wszystkich zakątków wsi – w podskokach przez ruchliwą drogę zmierzają do   stawów Juliana. Stawów od niedawna rybnych. W nich złoża kolonię skrzeku, grubą ławicą galarety pokryją lustro wody. Później, kijanki pożrą kupiony za duże pieniądze narybek karpia.

Julian stoi oparty na łopacie czarnej od błota z kolejnego stawu. Postanowił oczyścić jeszcze jeden w tym roku. Będzie na własny narybek. Dlatego łopata lśni od śliskiego błota. Po trzonku pną się do góry pijawki.

– Trzeba wapnować – pijawka zeżre największą rybę – matkę. Twarz gospodarza zatrzaskana błotem – stawiarką. Ręce i tułów. Buty lepkie od błota i robactwa. Bagno najszybciej schnie na ciele i odpada grubymi skorupami przy każdym gwałtowniejszym słowie lub ruchu ręki z papierosem, który mu zapaliłem i podałem. Po kąpielówkach spływa mokre gęste kapiącą mazią.

– Przypatrz się – mówi – jestem, starym człowiekiem, któremu pod koniec życia marzy się wielka ryba. Dużo wielkich ryb w moim gospodarstwie wyhodowanych   własną ciężką pracą. To nie wyprawa na rybę w ocean. Gotową rybę w gotowym oceanie. Chciałbym pokazać wszystkim – ludziom, władzom i tobie, że mogą być tu stawy, ryby i pieniądze. W tym zakątku wsi – może być wszystko.

Słucham Juliana Fala – izdebczanina. Ma rację. Oczyszczone stawy, w których ponad czterdzieści lat rosło bagno, leżą w najpiękniejszym zakątku nie tylko Izdebek, ale nawet okolicy. W Izdebniku otoczonym lasem i szarymi wzgórzami, wśród przełomu których płynie struga czystej wody i biegnie wąska dawno     asfaltowana droga.

Pod kopułą lasu bieleje ściana piaskowca. Tutaj jest miejsce na ognisko dla wagarowiczów ze wszystkich szkół i dla zakochanych. Dawniej koczowali tu Cyganie. Z taboru dobiegał swąd pieczonych w glinie kur i pisk niemowląt kąpanych w bajorze.

Izdebnik – to wymarzone miejsce dla zakochanych. Tak wymarzone, piękne i ciche, że poczęło się tu wiele pokoleń. Także moja córka.

Teraz przechodzą tędy ludzie i patrzą na Juliana, który z białego człowieka stał się bardziej podobny do diabła niż Murzyna. Szczególnie wtedy, gdy widłami wyciąga ze stawu zielsko rozrosłe w krzaczasty kłąb pomylonych telefonów.

Przechodzą ludzie i mówią: „Szczęść Boże!” Najczęściej jednak – „Szczęść Boże, diable!”

Najczęściej ludzie nic nie mówią, kręcąc palcem kółko na czole. Czasem tylko zatrzymują się starzy gospodarze. Przystaną, zapalą papierosa i prze-strzegają:

– Narobisz się, wytracisz, a inni zabiorą ci gotowe stawy.

Julian, gdy nie może przełamać ludzkiej niewiary, prze­rywa gadanie i karczuje: czarne i szare dwudziestoletnie olchy. Razem z nimi poczęte wierzby, głogi, tarniny, osiki, dziki bez, dorodne iwy i dziesiątki innych gatunków znanych tylko botanikom. Przede wszystkim ładuje na taczkę dojrzałe czterdziestoletnie bagno.

Trzeba zrobić nowe mnichy. Tamte spróch-niały. Trzeba zaplombować groble przewiercone przez piżmaki. Trzeba to wszystko zrobić samemu, bo mimo początkowych zapałów – spółka się rozpadła.

Adrianna Fijałka, kiedyś moja uczennica z klasy VI, napisała w zadaniu – reportażu:

„Do pracy przystąpił z dwoma wspólnikami. Krótko jednak trwała. Wspólnicy chcieli mieć szybko widoczne zyski. Tymczasem przy stawach trzeba się było najpierw porządnie napracować. Julian został sam.”

Tymczasem, na pierwszy od dwu dziesiątków lat narybek, ściągają nieproszeni goście: kaczka dzika, czapla siwa, bocian biały, kury sąsiada do rowu burzowego, krowa sąsiadki na świeżo naprawioną groblę i oprócz wspomnianych na wstępie „kotnych” żab – nowe rodziny piżmaków.

W wyczyszczonych stawach i rowach pełno przedmiotów martwych żywą ręką wrzuconych: butelki po wszelkich napojach, kamienie, kije, chodaki i para eleganckich kobiecych bucików.

Julian był kilkuletnim berbeciem, kiedy na początku lat trzydziestych pożyczona od kogoś łopata bezrobotnego wiejskiego wyrobnika i biedaka, po raz pierwszy zagłębiła się w bagienne rozlewisko pod lasem. Dworska inwestycja zaplanowana na kilka lat zaowocowała siedmioma stawami o powierzchni dwóch hektarów lustra wody. Gospodarstwo rybne wzorowo prowadził Roman Bobowski.

To już ponad 50 lat. Trudno przypomnieć sobie rok, w którym się to zaczęło. Pewno dlatego, że pamięć ludzka broni się celowym zapomnieniem najgorszych czasów życia – wspomina Zygmunt Gładysz.

Codziennie przychodziło do roboty 50 chłopów. Od siódmej rano do ósmej wieczorem trwała dniówka za jeden złoty. Parę groszy mniej kosztował chleb.

Czarną maź – stawiarkę nabierano do taczki i wylewano na groblę. Dwadzieścia taczek – i zmiana. Ten, który woził – znowu nakładał.

Nadzór. Ciągły nadzór. „Oko” nadzoru czujne, tak bystre i czujne, że w następnym dniu ktoś, kto nie spodobał się – nie zostawał przyjęty do roboty.

Groblę sypano – raczej wylewano warstwami po 10 centymetrów mazi – błota. Każdą wylaną warstwę ubijano ubijaczką. Nazywano ją fachowo dobnią. Był to gruby ciężki klocek jodłowy z dwoma drążkami po bokach do chwytu rąk. I ubijało się.

– „Miejsce w miejsce!” – krzyczał język nadzoru.

Po jednym dniu dłonie były czerwone, w pęcherzach. Jeśli zlały się przez noc w jeden wielki bąbel – po kilku dniach skóra od­chodziła i drgały w bólu żywe mięśnie dłoni. Najgorsze, gdy dobnia upadła komuś na stopę. Paznokcie schodziły z palców u nóg. Nikt nie miał butów.

Niektórzy chcieli sypać groblę nawet w nocy. Ci najbiedniejsi z biednych. W pełni księżyca chcieli   pracować. Ale „Oko” nadzoru było senne i ucho usłyszało: w nocy oszukują, walą kamienie, pniaki i kłody z lasu znoszą… Skończyła się księżycowa zmiana.

W południe kobiety przynosiły obiad. Najczęściej kapustę z grochem. Często tylko kwasówkę zabielaną pożyczonym mlekiem. Nikt z pracujących nie jadł mięsa. Rano brał kromkę lub dwie chleba czarnego jak stawiarka, maślankę kupowali wspólnie z miejscowej mleczarni. Kiedy dostawali wypłatę – spłacali kredyt na nią zaciągnięty. Litr maślanki kosztował 3 grosze. Tyle, co opera w wielkim mieście…

Po takiej diecie zafajdano cały Izdebnik. Latryny nie było. Sławojki pojawiły się później.

Pierwsze ryby wyhodowano jeszcze przed wojną. W czasie wojny gospodarka rybna również istniała. Dzięki przydziałom ryb dla okupanta – dwór otrzymywał konieczne produkty.

Pierwsza klęska dla gospodarstwa przyszła z chwilą zakończenia wojny i wyzwolenia tego uroczego zakątka. Dzierżawca, R. Bobowski zginął w tajemniczych okolicznościach zastrzelony przez „partyzantkę” .

Wtedy zaczął się raj dla rabusiów. Ryby wybijan masowo granatami i minami.

Rozmawiam z tamtymi rabusiami:

– Nie wiesz, jak łowi się ryby granatami? – dziwią się. – Bardzo prosto, chociaż głośno: rzuca się dużą przynętę w postaci pokruszonego chleba i czeka chwilę, aż się „sponęcą”. Patrzysz, czekasz, żeby przypłynęło jak najwięcej.

Odbezpieczasz granat, rzucasz i skaczesz za groblę.

I wtedy – PIERDUT! Huk, fontanna wody i ryby śpiewają w powietrzu. Czasami jakaś spadnie na ciebie…

Ogłuszone i zabite pływają brzuchami do księżyca. Wyjmujesz je jak z miednicy. Najadłeś się za całą okupację, a nawet za młodość. Aż do cyca. Choć często i cycek sanacyjnej matki był pusty. Lub musiał wystarczyć i dla młodszego od ciebie. Szedłeś spać głodny i śniły ci się wielkie pierogi.

Conocne „pierduty” wyniszczyły ryby. Zryły groble i posiekały w drebiezgi mnichy. Padli i ludzie.

Nie udało się w późniejszych latach prowadzić właściwej i dochodowej gospodarki rybnej PGR-owi. Rozpaczliwe próby zagospodarowania stawów przez miejscowe Kółko Rolnicze, również zakończyły się niepowodzeniem. Ryby przestały śpiewać. Przez pewien czas świstały jeszcze raki, ustępując rechotowi żab i podlotków. W końcu, w cieniu zapomnianej przez władze szarej i czarnej olszyny, świstał tylko wiatr.

W epoce Gierka zaczęto myśleć o koniecznym przyspieszeniu i pogłębieniu stawów. Ich zagospodarowaniem miała się zająć SKR. Ale były kłopoty z zebraniem owsa przed wigilią. Dlatego znaleziono opiniodawców, którzy orzekli, że stawy są zaminowane i nie można ich ruszyć żadnym sprzętem, nawet właściwie opancerzonym.

W takiej sytuacji, Julian Fal, wychodźca z Izdebek, wydzierżawił stawy rybne od Urzędu Gminy w Nozdrzcu na okres 10 lat z prawem pierwokupu. I przystąpił do robót równie ciężkich, czarnych jak i kapitałochłonnych. Inwestował i hodował. Kiedy okazało się, że ma sukcesy, dochody, że stawy doprowadził do ładu – „bracia komuniści” postanowili odebrać mu stawy… Postanowienie spełnili.

Tydzień później, jesień nadal była piękna. Ciągle piękna i tak upalna, że wyrwałem dzieciaki ze szkoły i poszliśmy pod Izdebnik.

Julian oczyścił kolejny odcinek rowu burzowego i znowu wyglądał jak na początku kariery.

– Szalejesz nadal. Mimo wszystko – potwierdziłem stan rzeczy.

– Komuś to będzie potrzebne… Lubiłem w życiu sprawy trudne. Byłem i jestem niepokorny. Niczego nie żałuję – mówi po dłuższym milczeniu. Pokazałem wszystkim, że tu mogą być ryby. I może się ten interes opłacać. Swoje zrobiłem.

Głęboka jesień. Opadły liście. Opadły ręce. Julian przyjął warunki – zrezygnował z dzierżawy.

Ktoś mówił, że początkujący „bracia kapitaliści” wzięli stawy. Nie wiem, dawno tam nie byłem. Nie te czasy, nie to serce.