Miasteczko

Augustyn Baran

Motto:
Bunt jest miarą wielkości człowieka
A.
Camus

Mijają pokolenia uczniów i nauczycieli. Słońce wschodzi i zachodzi. Szkoła jest wieczna.

Dzisiaj mam spotkać się z uczniami liceum w małym mieście. Ale, czy jest to możliwe w takim miasteczku? – Gdzie usiąść, gdzie pogadać o swoich sprawach? Oko belferskiej opatrzności zauważy cię wszędzie. Tego możesz być pewien – mówią.

– Przypatrz się – ścianom już rosną uszy. Zdradzi cię ulica, uliczka, ścieżka, skrawek parku.

Miasteczko jest pełne oczu jak obraz wariata. W mordowni piwo. Święte od wieków polskie piwo. I wierny mu do ostatniej kropli piany legion pijaczków.

– Musimy wyjść z domu – mówią. – Nie usiedzisz w czterech ścianach. Masz te swoje 15 czy 16 lat. Mało, a już tak wiele, żeby odczuć ciężar waszego świata.

Mamy swój świat i swoje sprawy. Nie żyjemy w akwarium. Nie jesteśmy złotymi rybkami. Ale nasze sprawy są obce dla domu: dla matki, ojca, rodzeństwa, przemodlonych, samotnych od urodzenia ciotek i wujków – kombatantów wszelkiej maści, którzy przegrali wszystkie bitwy minionego wieku. Wszystkie małe.

Mama… jest fajna, ale co ją obchodzi mój niepokój. Że w każdej chwili mogę przestać istnieć z tym wszystkim, co wokół mnie: z ziemią i niebem, z kwiatami, tomikiem wierszy Janusza Szubera lub   Tulika, Venus z Milo, z maskotką od chłopaka.

Nie powiem ojcu, że źle się czuję w jego świecie. Nie powiesz tak do ojca – mówi, patrząc na mnie – z góry wiem, co usłyszę. Znam odpowiedź nagraną na jego wewnętrzną taśmę w duszy: ma dom na utrzymaniu, rodzinę, nie tylko mnie. Zabezpieczył w tych trudnych czasach w but, ciuch i nie tylko w chleb. Liczy na radość za mnie – teraz i zawsze – nie zaś na wieczne utrapienie i zgryzotę. Obejdziesz to miasteczko ani się nie obejrzysz: kościół, klasztor, stare wały, rudery i rezydencje – i już jesteś w punkcie wyjścia. Kolejnego dojścia donikąd i niczego. Do nikogo, co najsmutniejsze… Jak długo można tak chodzić? – pytają mnie ich oczy – i patrzeć na natłok Rzeczy w witrynach Nowej Burżuazji.

Tym, co przyjeżdżają tu ze wsi na pewno jest   lepiej, choćby inaczej. Nie są skazani na bożoszkolny rok wegetacji w getcie miasteczka. Obwieszonym oczami, uszami, obstawionym długą zbiorową pamięcią o każdym z nas. Aż po neolit, jego czasy, osady i groby.

Tamci przyjadą – odjadą. Każdy ich dzień – jest tu nowym, innym, dniem. Może nawet ciekawszym, godnym uwagi i zapisania w pamiętniku z małego miasteczka, małego życia.

A my tak grzęźniemy w tej magmie psychozy: że z nas punki, hipy, grupy nieformalne – usłyszane na ostatnim apelu – wszyscy polegliśmy ze śmiechu… Wreszcie – włóczęgi, zatracone czyli bradiagi. I tylko nam miłość w głowie. Myślisz – ścisza głos szesnastolatka – że wygadasz się na lekcji wychowawczej? Tak szczerze, tak od serca powiesz, co ci leży na wątrobie?

Co rozsadza cię od środka? Jak widzisz siebie i świat wokół?

Na pewno pogadasz – raz! Natychmiast dowiedzą się o tym wszyscy. I godzina po godzinie soczyste grono belfrów będzie wisieć nad tobą. Bębnić będzie cała buda. Aż do następnej twojej szczerości. Raczej wściekłości, bo szczerość jest zawsze albo tylko raz. Dobrze o tym wiesz – mówią jej oczy. Wielkie milczące oczy.

Nie przypinaj tej głupiej plakietki ulubionego zespołu. Nie wolno! Jesteś uczniem – wszystko im przeszkadza.

Drogi wiodą do miasteczka, ale nie ma dróg z niego. Nad mieścinką wieże kościoła. Niedaleko klasztor.

– Mylisz się – ostro reaguje zbuntowana blondyneczka – nie znajdziesz oparcia w Kościele. Żadnej nie da ci otuchy, nic się nie poradzisz, niczego nie dowiesz.

Nie poskarżysz się na świat, na wieczne milczenie Boga. Pokora… nadzieja… kiedyś w przyszłości rodzina…

Minęły czasy pokory, już od dawna nie ma nadziei – wiemy o tym. Nic się tu nie zmieniło od czasów Kazimierza Wielkiego, który kazał ciąć brzozy i budować z nich miasteczko.

Głębiej: nic się nie zmieniło od czasu neolitu. Zamiast kamienia – plastik. Również gładko toczony.

Zatracił się Kościół w wielkiej polityce: wybory, małżeństwa gejów i lesbijek, wieczna aborcja, eutanazja, odzyskiwanie utraconych majątków i praw. Nabywanie nowych przywilejów. Budowa kościołów i plebanii, trzykrotnie od nich większych. Największe bezrobocie w naszym powiecie i uparty nacisk Kurii na budowę trzeciego kościoła w pobliskiej parafii…

A, gdzie my? Każdy z nas? Raz w roku rekolekcje – to prawie wszystko, na co możemy liczyć. Naprawdę tak, nie myśl, że inaczej. Bezsilni są księża wobec naszych pytań. Naszych śmiesznych spraw. Nieporadności i totalnego zagubienia w labiryncie rzeczy, idei, ideologii i partii małych ludzi. Bardzo małych.

– Nie patrz tak – atakuje mnie chłopak z mosiężną bransoletą na przegubie dłoni. – I ty zaczynasz patrzeć na nas z wyrzutem. Do ciebie też mamy żal. Ty również znisz­czyłeś nam kraj. Nie zbuntowałeś się. Nie powiedziałeś dosyć, kiedy trzeba tak było powiedzieć. Dbałeś o swój stołek, stołeczek, o swój pełny żłobek.

Twój świat… Nie lubimy twojego świata!

Zastaliśmy Polskę bez polskich fabryk. Gazet. Banków. Wkrótce zobaczymy Polskę bez własnej ziemi. Dobrze. Coraz lepiej.

– Chcemy cieszyć się radością – mówią bezładnie. – Wierszem, ale nie tym krajanym po trochu na trocheje, wersety, rymy, rytmy, średniówki i idee.

– Chcemy muzyki i kochamy muzykę. Ty nigdy nie byłeś na koncercie rockowym. Nie wiesz, że muzyka jest w nas. Nie byłeś, nie pójdziesz. Nie przeżyjesz je z nami.

– Chcemy ubierać się jak chcemy. Czesać, jak czeszemy – uzupełnia nastolatek z neokołtunem na łbie.

Nie będziemy szukać idei w waszym świecie, bo jej tam nie ma. Nic w nim nie ma.

– Powiedz – masz jakąś ideę?

– Nie bądź śmieszny – skacze mi do szkieł okularów kolejny licealista. – Przestań być żałosny z tymi organizacjami w szkole. Formalina! Byłeś kiedyś w prosektorium? Mówi się, że dziennikarze i pisarze muszą być wszędzie… Jeśli byłeś – pamiętasz zaduch i widzisz rozbebeszone trupy – po­moce naukowe. Umarłe formuły referatów za stołem – są im podobne. Sejmik umarłego świata!

Miało być harcerstwo, odrodzone, nowe… gdzie jest? I dla kogo jest? Dla bogatych, znudzonych bogactwem swoich domów.

Jesteśmy radośni prawdziwą radością. Nie w zapomnieniu, nie w osłupieniu, o co nas posądzacie.

Ufamy tylko sobie. Jesteśmy cali i pełni tylko w muzyce. W niej się spotykamy i rozumiemy bez słów.

W muzyce i miłości nie potrzeba słów.

Piszemy wiersze, kochamy poezję, czujemy ją całą   skórą. Dobrze nam jest ze sobą.

Nie jesteśmy hipami. Oni niepotrzebnie głoszą uległość   i bierność wobec waszego świata. I ulegają jej.

Nie jesteśmy też punkami, jak myślicie. Ale podoba się nam ich nienawiść do was. Nie są bierni i nie chcą waszej podłości czuć na sobie. Tak musi być. To jest   niezgoda na waszą rzeczywistość.

Deszcz za oknem. I prostopadła do asfaltu drogi ściana szarej wody. Chmury nadziane na wieże świątyni nie przesuwają się ani centymetr za miasto.

– Dobrze, powiemy ci więcej o punkach, chociaż nie jesteśmy nimi. Oni nie odrzucają przemocy jak hipy. Nie atakują pierwsi, ale nie dają się zabić.

Tak, masz rację – są uzbrojeni: kolczatka na ręce albo łańcuch. Ale punk słucha muzyki i ma na twarzy uśmiech Buddy.

Punk nie jest faszystą – coś ty? Nie używa ich insygniów, nie śpiewa ich pieśni. Dłoń ma przy sobie. Inaczej postępują fałszywi punkowie. Oni szkodzą prawdziwym.

Trzeba odróżnić bandy od punków. Ale te bandy też się musiały narodzić. To są wasze dzieci. Tylko jeszcze bardziej zagubione, samotne i przede wszystkim niechciane.

My wisimy – oni są na dnie. Od pierwszego kroku na ziemi.

– Nasze dzieci – nie uśmiechaj się – będą naszymi dziećmi. Zawsze będą z nami. I w nas.

Pójdziemy ich drogami – pójdą naszymi drogami.

Pokażemy im ostatnie już drzewa, gwiazdy i kwiaty. Może ocalimy coś dla naszych dzieci. Najpierw siebie musimy odnaleźć i ocalić – wynieść z waszego świata. Wyjść z niego i stworzyć własny świat.

Nie będzie to łatwe. Wierzymy we własny bunt. Może w nas nie zgaśnie…

– Nie chcemy żadnych praw. Ani przywilejów. Lepszego żarcia ani komfortu. Chcemy Nowej Szkoły. Szkoły naszych marzeń – w niej ludzi i idei na miarę naszych i przyszłych czasów. Nie chcemy belfrów!

Chcemy prawdy. Każde nowe pokolenie chce prawdy. Wiemy, że i to pragnienie przemija. Boimy się tego.

– Nie myśl, że spodziewamy się po tobie, że napiszesz o nas prawdę. Chociaż niby po nią tu przyjechałeś. W ten deszcz. W to cholerne oberwanie chmury, może i nieba, nad tym biednym miasteczkiem.

Nie stać cię na odwagę słów ani czynów. Ani ciebie, ani twojej gazetki.

– Nie, nie mamy nienawiści do was. My tylko   ciągle na was czekamy… Na to spotkanie, na które nigdy nie macie czasu, ochoty i miejsca.

– Bunt jest miarą wielkości człowieka – mówię na pożegnanie słowami Alberta Camus. Cisza – wychodzę.

Byłem pewny, że powieje wiatr i zerwie chmury znad miasteczka. Nie stało się tak. Zgęstniały jeszcze w zmroku i szarym autobusem wracam jedną z dróg.