Nie z tej ziemi

Augustyn Baran

Z dalekiej ziemi niemieckiej koło Bremy, ze starego hanzeatyckiego miasta rzucił los kilkuletnią Anię   Litman do domu dziadków na Bukowinie, a potem – jako dziewczynę – do Lwowa. Tam spędziła młodość. Tam też spotkała Bolesława Kaliszyńskiego, swego przyszłego męża.

Okres lwowski był dobrym okresem w życiu pani Anny. Małżonek pracował, nieźle zarabiał jako mechanik precyzyjny. Ona również pracowała, chociaż praca kobiet była słabo opłacana i było o nią trudno.

Spokój we Lwowie skończył się wraz z pokojem w Europie. Wielkie wydarzenia wpływają na los miast i ludzi. Odwiecznie.

Nowe porządki we Lwowie nastały wraz zajęciem – „wyzwoleniem” miasta przez Armię Czerwoną tuż po 17 września pamiętnego roku. Nowa ideologia wsparta bagnetami rozerwała stare układy społeczne, gospodarcze, niemal wszystkie. Właściciele fabryk stali się proletariuszami, proletariusze – czerwonymi panami. Tylko mąż pani Anny pozostał niewolnikiem, bo zawsze i wszędzie miał swoje zdanie. Ważne, że nadal była praca wśród chaosu ludzi, rzeczy i praw bezprawia.

Pakt Ribbentrop – Mołotow załamał się i do     Lwowa Niemcy weszli już w czerwcu 1941 r. Wraz z Niemcami wysoko nieśli głowy i broń nacjonaliści ukraińscy. Na ulicy, w każdym miejscu publicznym bezpieczniej było rozmawiać po niemiecku lub ukraińsku. Anna znała języki nowych panów równie dobrze jak i polski. Umiała mówić. Z każdym. Najlepiej o niczym.

Oboje z mężem uniknęli wysyłki do „białych niedźwiedzi „ i spoczynku w zbiorowej bezimiennej mogile. Nacjonaliści ukraiń­scy starannie oczyszczali miasto z obcych języków. Zniknęli Żydzi, Cyganie, masowo ginęli Polacy mordowani skrytobójczo. Wychodzili z domu i już nie wracali.

Koniec wojny był dla Lwowa i pani Anny ciężki. Naloty bombowe Rosjan na węzeł kolejowy i na dworzec przy którym stał ich domek, oraz pospieszna ewakuacja Niemców oznaczała, że należało jak najszybciej zdecydować się na opuszczenie miasta.

Mąż pani Anny był, pracownikiem kolei i Niemcy wezwali go do pomocy w ewakuacji na zachód zanim zagrają w oknach salwy katiusz.

Ukrył się we wnęce podwójnej ściany własnego domu. Małżonka go ukryła. Uważał, że nie będą go szukać.

Przeżyła moment grozy w czasie przyjścia policji po dezertera. Milczał, więc ocalał. Na szczęście przyszli bez psa – zginął tego właśnie popołudnia w czasie     celnego nalotu sowieckich maszyn.

Koniec wojny – to dalsze wymieszanie rzeczywistości z nierzeczywistością, społeczności, układów, wszystkiego, co utrwalił czas wojny. Koniec wojny, to czas głodu. Mąż przynosił ziarno w kieszeniach – zmiotki z wagonów. Młynek do kawy stał się małym młynkiem zbożowym. Anna wyprawiała się po dojrzewające kłosy zbóż na dalekie przedmieścia Lwowa. Pola pełne były głębokich dołów po minach. Wokół nich – resztki rozerwanych ludzi, przeważnie kobiet. Nie tylko Anna zrywała kłosy.

Opuścili Lwów. Brat jej męża znalazł się w Zarszynie, oni zamieszkali w Krzemiennej w powiecie brzozowskim, a potem w Izdebkach. W starej krytej strzechą chałupince po wygnańcu Rusinie, którą otrzymali jako repatrianci.

Ostatki tej właśnie strzechy, przemieszanej z kawałkami zrudziałej papy bardziej dziś zdobią niż chronią chałupkę pani Anny. Wdowy.

W Izdebkach pozostali na zawsze. Mąż nie chciał nawet słyszeć o wyjeździe na ziemie odzyskiwane, gdzie były lepsze warunki do mieszkania i życia. Na podstawie losów małżonki wierzył w wieczny napór   Germanów na Wschód.

Zajmował się blacharstwem, naprawą rowerów, których z każdym rokiem było coraz więcej we wsi, łataniem aluminiowych garnków oraz cynowaniem   emaliowanych.

Najchętniej nie zajmowałby się niczym, w pełni podzielając Słowa Biblii, że wszelka robota jest karą za cudze grzechy. Niestety, przymus ekonomiczny istniejący w każdym ustroju odrywał go od błękitnych rozmyślań i przymuszał do chwilowej działalności rzemieślniczej.

Pamiętam – zaniosłem do zacynowania dziurawy nocnik niespodziewanie urodzonej, a wkrótce dorastającej córki. Pod nieobecność małżonka – naprawą tego niezbędnego w każdej chwili naczynia zajęła się pani Anna. Do dzisiaj jej nie zapłaciłem.

Podstawą małego dobrobytu była praca pani Anny: zajmowała się hodowlą drobiu, zwłaszcza gęsi. Rzadko baranów i kóz. Przy tych zajęciach i nieustanną opieką nadało zaradnym mężem, przeminęła pełnia jej życia. Do stu lat samotności pozostał jeszcze trochę. Pan Bolesław dawno przeminął cały. Przestał się nawet śnić.

Zaprzyjaźniłam się z gąską – wspomina pani   Anna. – Wszędzie za mną chodziła. Rano witała mnie w progu stajenki, wieczorem żegnała przed progiem.

Obierałam kartofle – a ona już przy mnie i coś mówi.

– Gę gę gę – odpowiadam w jej języku. Patrzę na nią – wyraźnie niezadowolona. Gę gę, gę gę – gęgam inaczej – cieszy się. Kładzie główkę na moich kolanach, szczypie delikatnie w palce.

Szła za mną do lasu, na wzgórze, gdzie zasiałam owies. Siadała przy mnie na podwórzu w wielkim cieniu lipy. Towarzyszyła w każdej wyprawie, nieraz dalekiej.

– Dożyjesz ze mną stu lat. Nie bój się – pocieszam ją.

Obeszła mnie wtedy wokół, wzniosła się na skrzydłach i okrążyła ciężkim lotem. A potem usiadła obok, milcząca.

Pewnego dnia – w pośpiechu życia – nie rozpoznałam jej w ciemnościach stajenki. Widziałam smutek w jej oczach, jakby łzy, chociaż ptaki nigdy nie płaczą. Zabiłam przez pomyłkę moją przyjaciółkę… Nie jadłam. To była jedyna przyjaciółka w moim długim   życiu.

Barany przestałam hodować. Były złośliwe i bodły mnie. Każdy baran jest głupi na swój sposób.

Zdrowa. Choroby zgodne z prawami wieku.

Tak powiedział lekarz – uwierzyła mu. Ponadto – rocznik 1911 jest wyjątkowo oporny na wymieranie i ma jeszcze wielu rówieśników we wsi. Nie lubi tylko takich wiosen, jakie ostatnio przychodzą. Jest wtedy „gimajna”.

Bystra i inteligentna – jak każda kobieta, która do Izdebek przybyła z dalekich stron. Czytuje więc miesięcznik „Nie z tej ziemi”. Ale i „Wróżkę,” i „Wiadomości Brzozowskie” – małą gazetkę kolejnej „małej ojczyzny”. Najczęściej jednak czyta „Stary Testament”.

– Nic się nie zmieniło od tamtych strasznych czasów. Wszystko jest marnością i utrapieniem ducha – powtarza za Koheletem. Dlatego, gdy naczyta się w Biblii i w gazetach o rozbojach, gwałtach – już o pierwszym zmierzchu przemyka do sąsiadów, u których gościnnie spędza całą noc.

Piękna pogoda – tuż po deszczu. Ostatnie krople z uciekających za lasy chmur. Tęcza spina łukiem wysokie wzgórza Izdebek.

Pani Anna siedzi pod daszkiem rachitycznego ganeczka. Obok niej, jak zawsze o tej porze, nakarmione psy. Wybrała sobie najbrzydszego, poza tym był najsmutniejszy i zawsze głodny, brudny, bezpański.

– Nie sztuka kochać to, co piękne… – mówi pani Anna. – Pokochać to, co brzydkie, aż ohydne – to prawdziwa sztuka. Do tego zdolne są tylko kobiety. Dlatego nie dziw się pani Joannie, że jest przy tobie – tłumaczy moje najnowsze, również pieskie życie.

Psy odstraszają ptaki, nie dowierzają, że ptak też może być głodny. Ptaki znają panią Anię od pokoleń. Dzieli się z nimi, nawet oddaje im swoje. Ona dostanie kolację u państwa Hoców, sąsiadów.

Piękna pogoda – pani Anna musi jeszcze chwilę posiedzieć na ganku. Przez zdartą czasem i wichrami strzechę, cienką jak pomarszczona bibuła – przecieka deszcz do jej kuchni. Tu i tam – naczynia: większe, mniejsze, płytsze i bardzo głębokie balie.

Anna Kaliszyńska utrzymuje się ze skromnej, na granicy głodu – emerytury z „rolnictwa”. Gdyby nie dodatek pielęgnacyjny – byłoby ciężko.

A tak – wystarcza na jedzenie i podstawowe opłaty – światło, podatek za działkę, na zakup opału. Każdemu za wszystko płaci. Za każde przyniesione wiadro wody, za wypranie bielizny. Niczego nie chce za darmo. Od nikogo. Tak najlepiej. Ktoś przywiezie drewno opałowe, inny porąbie, jeszcze ktoś inny zabierze je w nocy do swojego domu…

Naprawa dachu z kwoty emerytury nie jest możliwa. W minionym roku obmyśliła podanie do wójta. Prosiła o dziesięć rolek papy, tak – tyle powinno wystarczyć na cały dach. Ktoś pokryje.

Podanie zostało załatwione odmownie – emerytura Kaliszyńskiej o parę złotych przekraczała pułap wyznaczony dla GOPS w Nozdrzcu.

– Nie należy się – odpisano. Podpisano też.

Odwołała się do władz nadrzędnych w Krośnie. Również odmownie, tyle że z wyjaśnieniem – pomoc może być przy­znana, ale nie musi.

Pani Anna uzasadniała: jestem sama na świecie. Oprócz bezpańskich psów i ptaków – nie mam nikogo. Moja rodzina rozsypała się w wojennej zawierusze.     Rodzina męża odeszła na wieczny spoczynek.

Ale ta argumentacja nie wystarczyła. Dla urzędnika ważniejsza była, jest i będzie nie tylko w Nozdrzcu – litera prawa lub cyferka, jakaś niewielka liczba lub     kwota, błagającego o pomoc.

– Znacznie bogatsi otrzymują – użala się. – Pomyśleli, że wkrótce umrę i dam im spokój. Szkoda, że odszedł z Nozdrzca wójt Antoni Gromala. Obiecał mi pomóc.   Nie miałam wtedy sił pojechać, nawet napisać.

Pani Anna siedzi na ganeczku. Psy już odeszły. Zaraz przylecą ptaki. Być może kiedyś jeszcze raz zjawi się tu urzędnik z Nozdrzca. Wszystko może się zdarzyć, ale nie musi… jak napisał ktoś ważny. Z Krosna.