Magda Ławicka
Muzeum Architektury we Wrocławiu
Wrocław 2002
Stron 194
Przedmowa
Adolph Seiler urodził się w 1824 r. w Rynarcicach koło Lubina, w domu mistrza szklarskiego Augusta. Wielodzietna rodzina Seilerów – Adolph miał co najmniej siedmioro rodzeństwa – musiała być z jakiś względów wyjątkowa, skoro historia śląskiego przemysłu i rzemiosła odnotowała również dwóch jego starszych braci: Augusta, prowadzącego w Zgorzelcu zakład szklarski produkujący m.in. kościelne żyrandole, oraz Eduarda, założyciela słynnej później legnickiej fabryki fortepianów. Około 1846 r. Adolph osiedlił się we Wrocławiu i z tego też czasu pochodzą jego pierwsze witraże. Wprawdzie od 1850 r. w księgach adresowych pojawia się jako „mistrz szklarski”, to jednak możemy się domyślać, że początki były niełatwe i ambitny rzemieślnik najzwyczajniej mógł klepać biedę. Radykalną zmianę sytuacji zapowiadały postanowienia nowej konstytucji pruskiej, która m.in. zrównała prawa katolickiego i protestanckiego wyznania.
I rzeczywiście, od poł. XIX w. gwałtownie wzrosła aktywność budowlana administratorów katolickich parafii, wznoszących nowe świątynie w niezwykle wówczas popularnym stylu neogotyckim, dzięki czemu skromny warsztat mógł się niebawem przeistoczyć w wielki instytut z atelier i salą wystawową. Seiler, właściciel pięknej, pięciopiętrowej kamienicy, zwanej z racji umieszczonego na fasadzie posągu, kamienicą św. Jadwigi, ledwie nadąża z realizacją coraz poważniejszych zamówień, Nawet groźny pożar pracowni w 1868 r. nie zdołał zahamować rozwoju dobrze prosperującej firmy.
Ponieważ wszystko układa się jak najpomyślniej. nasz bohater – rozważny, odpowiedzialny mieszczanin – żeni się wreszcie z rówieśnicą, wdową z sąsiedztwa imieniem Ottilie. Niestety, niebawem umiera, dożywając zaledwie czterdziestu dziewięciu lat. Dorobił się majątku, zyskał szacunek i uznanie, ale nie doczekał się potomka. Ottilie, jako jedyna spadkobierczyni, początkowo prowadzi Instytut samodzielnie, lecz w 1877 r. decyduje się odstąpić pracownię niejakiemu Eduardowi
Franke – przedsiębiorcy, który kieruje firmą aż do 1903 r. Kolejnym właścicielem zostaje kupiec Conrad May, a wreszcie – podobnie jak dwaj poprzednicy niemający wiele wspólnego z witrażownictwem – Paul Tauber. Przywołuję tych parę faktów i dat spośród setek innych, precyzyjnych ustaleń Magdy Ławickiej wyłącznie po to, aby tym wyraźniej podkreślić z pozoru drobny, lecz jakże wymowny szczegół. Otóż od poł. XIX w. aż do pamiętnej dla mieszkańców Wrocławia zimy 1944/45 r. założona przez Seilera firma funkcjonowała w zasadzie pod niezmienionym szyldem. Był to zawsze „instytut” lub „warsztat artystyczny Adolpha Seilera”. Oczywiście tego rodzaju fakt trudno uznać za wyjątkowy – przykładowo jedna z najsłynniejszych europejskich hut szkła założona w 1840 r. w Klaśterskim Młynie, nosiła miano „Johann Loetz Witwe” aż do lat 30. następnego wieku, mimo że po śmierci wdowy Loetz właścicielem firmy został jej wnuk Maximilian Ritter von Spaun, a po nim prawnuk, również Maximilian. W wypadku Instytutu Seilera zadziwiające jest to, że wszelkie dokumenty, jak tego dowodzą choćby fragmentarycznie zachowane w zbiorach wrocławskiego Muzeum Narodowego materiały, a więc rachunki, korespondencja, umowy itp., do ostatnich dni firmy podpisywano odręcznie „Seiler” bądź też „Adolph Seiler”. Zmieniały się dłonie, inkaust i pióra, ale nazwisko pozostawało wciąż to samo. Wedle przyjętego i respektowanego przez wszystkich zainteresowanych obyczaju był to podpis autentyczny, a zaopatrzone nim zobowiązania z pewnością nie byłyby kwestionowane w obliczu sądu. Nietrudno się oczywiście domyślić, z jakich powodów kolejni właściciele – ludzie interesu – tak łatwo rezygnowali z własnego nazwiska. Przejmując firmę, przejmowali nie tylko wykwalifikowany zespół, szkice, projekty, sprzęt, pełne wielobarwnych tafli magazyny, a także gotowe już dzieła, przygotowane – co było powszechną praktyką – na wszelkie okazje, oraz wiernych klientów i nie zrealizowane jeszcze zobowiązania. Nade wszystko stawali się z dnia na dzień posiadaczami prestiżu i sławy – niby niewymiernych. ale mających swoją, wcale nie bagatelną, wyrażaną w markach czy koronach cenę. Prestiż firmy budowało się mozolnie latami, składał się nań niekiedy trud paru generacji, znajdujący wyraz w owych przechowywanych z należną czcią dyplomach i medalach lokalnych oraz międzynarodowych wystaw, w tytułach dostawcy dworu, o które tak gorliwie zabiegano, w fotografiach upamiętniających wizyty rządowych dygnitarzy, hierarchów Kościoła, hrabiów i książąt, następców tronu i wreszcie głów koronowanych. Jednak koszty tych wyróżnień bywały ogromne – niezliczone próby, zabiegi, starania, a także ryzykowne kredyty, długi, „niepowetowane” straty itd. Czy wszystkie wspomniane wyróżnienia i wyrazy uznania gwarantowały ludziom pokroju Adolpha Seilera względnie wysoki status społeczny? Oto w zwieńczeniu dwóch przeciwległych okien prezbiterium kościoła Wniebowzięcia NMP w Bielawie widzimy tarcze herbowe: jedną z inicjałem „A.S.” i drugą „A.L.” Pierwszy to oczywiście inicjał Adolpha Seilera – wykonawcy oszkleń, drugi zaś Alexisa Langera – architekta świątyni. Z pozoru obaj sytuują się na tym samym poziomie, lecz lektura kontraktu zawartego między właścicielem firmy witrażowniczej a zleceniodawcą prac przy wrocławskim kościele św. Michała nie pozostawia cienia wątpliwości co do tego, kto zajmuje uprzywilejowaną pozycję. Realizując wielkie zamówienia – zespół 57 witraży figuralnych i ornamentalnych – Seiler wprawdzie zarobił sporą sumę, lecz praktycznie był sprowadzony do roli bezwolnego podwykonawcy projektów Langnera, a przecież ten niewątpliwie utalentowany architekt nie miał akademickiego wykształcenia, którym mógł się poszczycić Lüdecke, notabene współpracujący z Seilerem wielokrotnie. W tych sprawach niewiele zmieniło się również w następnych dekadach. Witrażownik, bez względu na majątek, umiejętności i aspiracje, znał swoje miejsce, ale także miał swoją godność i świadomość niezbędności, a jego podstawowymi cnotami było perfekcyjne wykonawstwo i uczciwość. Pozwolę sobie przytoczyć – cytowany przeze mnie niegdyś w innym miejscu – znamienny fragment listu, który na początku XX w. otrzymał proboszcz jednej z parafii w hrabstwie kłodzkim od słynnej monachijskiej firmy witrażowniczej F. X. Zettlera:
” [ … ] cieszy nas niezmiernie Pańska opinia w sprawie naszych projektów, które się podobały, zaznacza Pan wszakże, że dostał zdecydowanie tańsze propozycje, chętnie w to wierzymy, jest to bowiem zjawisko znane nam od dziesięcioleci.
W ten sposób konkurenci usiłują rywalizować z nami, lecz my nie zrezygnujemy z naszej zasady, że musi to być robota artystyczna na najwyższym poziomie i jeśli nawet nasi odbiorcy mają za nią więcej zapłacić, to przecież jednocześnie mają też gwarancję, że otrzymują ozdobę nie tylko piękną, ale też odpowiednią dla Domu Bożego, która cieszy zarówno znawcę, jak i laika, i sama w sobie prezentuje trwałe wartości artystyczne. Ceny nasze, pragniemy zapewnić, mają bardzo ściśle określone realne podstawy, w tym względzie jesteśmy równie sumienni jak w wykonawstwie”. Jestem przekonany, że Seiler i jego następcy myśleli i działali podobnie.
Zapewne wielu adeptów historii sztuki mojego pokolenia odczuwało dojmujący rozziew między tym, co intuicyjnie wyróżniane, a tym, co było godne uwagi badacza wedle kryteriów wiedzy akademickiej. Przyznaję, że w czasie studiów kryłem się ze swoją, irracjonalną zdawałoby się, sympatią do historyzmu, neogotyku zaś w szczególności. Na moich upodobaniach zaważył zapewne fakt, że młodość niejako z natury jest romantyczna, a może też najdawniejsze zakodowane w pamięci obrazy: pierwszym kościołem, jaki zapamiętałem, był kościół św. Elżbiety we Lwowie, pierwszym zobaczonym we Wrocławiu – kościół św. Michała, a pierwszym parafialnym – skromna świątynia na Klecinie. Nic dziwnego zatem, że kiedy pani Magda Ławicka zapytała mnie przed paroma laty, czy nie podjąłbym się opieki nad dysertacją poświęconą Instytutowi Witrażowemu Adolpha Seilera, nie zastanawiałem się ani chwili. O samym mistrzu i jego współpracownikach wiedziałem niewiele. W trakcie niezliczonych wędrówek po Śląsku zdarzyło mi się chyba parokrotnie oglądać sygnowane jego nazwiskiem witraże, z których najdokładniej zapamiętałem jedynie te z kościoła św. Marcina’ w Jaworze. Raz tylko zająłem się bliżej Seilerern, kiedy w poło lat 70. ówczesny rektor PWSSP, prof. Tadeusz Forowicz, przekazał mi list prof. M.G. Martina z Barcelony wraz z barwnym fotogramem witrażu Madonna z Dzieciątkiem, ale i wówczas – poza zdawkowymi informacjami – niewiele znalazłem. Obiecywałem sobie zatem, że dzięki studiom mojej doktorantki dowiem się wreszcie czegoś konkretnego o tajemniczym mistrzu i jego warsztacie. Rezultaty poszukiwań pani Magdy Ławickiej przeszły moje oczekiwania. Nikt zresztą w przedwstępnej fazie badań nie mógł zapewne przewidzieć, że będzie można dotrzeć do tak ważnych materiałów archiwalnych, oryginalnych projektów, korespondencji itp., że znajdzie się obdarzony dobrą pamięcią świadek minionych lat, niegdyś praktykant w Instytucie Seilera, Dietrich Bahl. Istniały też pewne przesłanki, które wypadało traktować jako rękojmię przyszłych sukcesów. Seiler był bowiem bądź co bądź postacią we Wrocławiu znaną, aktywną na wielu polach, w 1861 r. wydał własny druk reklamowy, parę lat później ukazała się skromna publikacja Knoblicha wymieniająca ponad sto jego realizacji. Natomiast sam materiał zabytkowy, z zasady pomijany przez inwentaryzatorów i służby konserwatorskie, pozostawał praktycznie nierozpoznany. A był to materiał olbrzymi, o czym dziś dopiero możemy się przekonać, wertując stanowiący integralną część monografii katalog, który zawierał przeszło 240 pozycji. Są to albo większe zespoły, albo pojedyncze dzieła, często niewymieniane w ogóle w literaturze, a „odkrywane” przez autorkę w trakcie badań terenowych. Biorąc pod uwagę zniszczenia wojenne i późniejsze zaniedbania witraży i oszkleń, z pracowni Seilera zachowało się sporo. Większość, co zrozumiałe, domagałaby się pilnej konserwacji, część jednak jest w zupełnie dobrym stanie i po przeszło stu latach utwierdza nas w przekonaniu, że wrocławski Instytut nie był jedną z licznych firm o lokalnym tylko znaczeniu. W okresie świetności eksportował wyroby do krajów ościennych, a nawet zamorskich, potwierdzeniem zaś wysokiego uznania dla jego dzieł było m.in. także i to, że znalazły się one w prywatnej kolekcji Fryderyka III.
Monografia Instytutu Witrażowego Seilera należy do rozpraw, które przynoszą więcej, niż obiecuje tytuł i lakoniczny spis treści. Jest rzetelną próbą rekonstrukcji struktury, zasad funkcjonowania i zmiennych losów wielkiej pracowni, rozwijającej się ze skromnego rzemieślniczego warsztatu. Łącząc umiejętnie problematykę malarstwa, architektury i rzemiosła, uwzględniając podstawowe uwarunkowania społecznej, ekonomicznej i konfesyjnej natury, nie traci z pola widzenia zagadnień z zakresu techniki i technologii, a także „teorii” odradzającego się z początkiem XIX w. witrażownictwa. W konsekwencji, jak sądzę, przybliża nam fenomen neogotyckiego „Gesamtkunstwerku”, pozwala lepiej zrozumieć artystyczne i estetyczne preferencje epoki wszechobecnego historyzmu. Bez względu na to, jak potoczą się dalsze losy badań nad „przemysłem artystycznym” Śląska, a także czy zdołamy uzupełnić katalog dzieł Seilera o zachowane gdzieś jeszcze w kościołach Ameryki Południowej witraże lub odnaleźć legendarne, ukryte w jednej z wrocławskich piwnic skrzynie, wierzę, że praca dr Magdy Ławickiej zachowa znaczącą pozycję w procesie przywracania właściwej rangi lekceważonym dotąd dziełom sztuki i przyczyni się, być może, do powstrzymania ich dewastacji.