Augustyn Baran
Żyje jeszcze. Na wzgórku za lasem. Stary dom chyli się z nim i jego żoną ku zachodowi słońca i życia.
Dzisiaj mówi:
Przed wojną ukończyłem pierwszą klasę gimnazjum w Brzozowie. Kiedy zmarła matka musiałem wrócić i zająć się domem. Potem była wojna. Nie jest to dobra pora na naukę. Dlatego śmieszą mnie ludzie, którzy mówią, że uczyli się w czasie wojny. Nie bardzo im wierzę.
Zostało mi parę morgów kamienistej ziemi, trochę tego lasu za ścianą i stara rozsuwana kanapa. Ojciec po śmierci żony przeniósł się na rozległy piec. Tam też umarł jeszcze w czasie wojny.
Mogłem wyjechać do Niemiec. Hitler zapraszał, ale widocznie żal mi było tej chałupy, świeżo wykarczowanej ziemi, wydartej korzeniom starego lasu, żal tej galicyjskiej nędzy. Ożeniłem się i zostałem.
Na chłopa z polem każda baba leciała, więc wziąłem nie ostatnią w okolicy. I już na początku powiedziałem, żeby nie była za bardzo ciekawa moich spraw, bo i tak się nie dowie. Nie była ciekawa. Nigdy. Dlatego wyszedłem z wielu opresji. Ona zajmowała się sobą, gospodarką i dzieciskami. Wszystkim się zajmowała, reszta należała do mnie. Nadal należy.
Nie jestem skory do wyznań, wszelkich zwierzeń. Nawet nie bywam sentymentalny. Nikomu nie udało się nabrać mnie na wyznania. A taką potrzebę mieli Niemcy i Rosjanie, prokuratorzy i bezpieka. Także sąsiedzi. Ci beczkę wódki wtoczyli na to wzgórze, żeby się czegoś dowiedzieć. Jeśli miałem wódkę, to żeby ją pić, a nie gadać o swoich sprawach.
…Teraz powiem. To już nie ma znaczenia. Czas minął. Zatarł ślady. Ludzie odeszli, nie wrócą. Nigdy. Ustrój karmiący dziadów i nieudaczników też nie wróci. Dobry to był ustrój dla wszelkiej maści nierobów, hołoty i dwulicowców. Ja – nie zrobiłem nic złego. Nie byłem złym człowiekiem. Dawałem sobie radę w życiu. A to – każdemu wolno.
W czasie wojny było ciężko. Ziemia nie rodziła, za to rodziła kobieta… Żywił mnie las, który rośnie za ścianą. Wielki las opadający do błękitnego Sanu konarami starych drzew.
W lesie miałem zawsze świeżą zwierzynę, ukrytą strzelbę, a później i inną broń. Niemcy do lasu nie szli. Nie chcieli być leśnymi bohaterami. Nikt nie widział Niemca w czasie wojny w lesie. Mięso podczas wojny jest cenniejsze od złota. Największemu wrogowi – panom świata, nadludziom – zatkasz nim gębę.
Możesz być pewien tego, co mówię. Zapamiętaj, zawsze może zdarzyć się wojna.
Później były kłopoty z partyzantką. Przez nią musiałem uciekać z domu. Pójść do niej. Nie było innego wyjścia. Lepiej żyć samemu z partyzantki, niż żywić partyzantów – największych głodomorów świata. Przeżyłem. Po wojnie Polska była nasza – Polska biednych ludzi, więc ludowa.
Żona została w domu z dzieciskami. Pojechałem na Ziemie Odzyskane, raczej odzyskiwane – zaraz, jak przeszli Ruskie ze swoimi katiuszami – ja wkraczałem.
Na Zachodzie był interes, złoty. Kto handlował – ten żył. Jak i teraz. Inni przepijali, często wielkie majątki. Ja słuchałem gadania pijanych. Wiedziałem, gdzie są żyły interesu. Nie musiałem pruć własnych na zagonie, orać w jedną stronę koniem, a potem odrabiać trzydniówki podkułaczonemu średniakowi.
Przyjeżdżałem do domu coraz bogatszy. Pewnego razu wróciłem bogaty. Szaber? – tak się to nazywało. Wszystko się jakoś nazywa. Nim ukręcili łeb szabrowi – byłem już „na swoim”. I spokojny. Handel się rwał. Zwijali go. Dawali gospodarstwa. Pewno, mogłem wziąć. Nawet chciałem. Poszedłem do PUR-u:
- Wierzysz Stalinowi? To żulik – odezwał się za stołem Żydek. – Weź raczej domek w mieście – dobrze radził.
- Po co mi chałupa? – mam swoją koło lasu.
- Głupiś! – powiedział i wyszedł z biura.
Wrócił i namówił mnie na PGR. Byłem dyrektorem. Więc byłem mu potrzebny. Wkrótce obaj byliśmy sobie bardzo potrzebni. UNRRA dawała konie. Dobra ciocia UNRRA. Interes, przyjacielu. Cały czas interes. Na majątku pracowali Niemcy. Z panów świata stali się parobkami wczorajszych niewolników na własnej zagrodzie. Jednej Niemce machnąłem dzieciaka. Prosiła o pomoc przy wyjeździe. Pomogłem. Dlaczego miałbym nie pomóc?
Wróciłem w czasie przemian na gorsze. U nas możliwe są tylko takie przemiany. Gdy jedni szli siedzieć, ja wróciłem do domu. Żonie urodziło się czwarte dziecko. Zostałem wielodzietnym chłopem – biedniakiem. Wiadomo – małorolnym.
Nastawały spółdzielnie produkcyjne. Jesienią żona zasiała pole. Nie miałem wtedy czasu. Wiosną ziemia była goła, jak tuż po stworzeniu świata. Nic, parę traw i lśniące, wypłukane kamienie. Jeszcze sprzed potopu. Śnieg wyleżał. Żona płakała.
- Nie płacz, głupia – powiedziałem. Jesteśmy biedni. O takich teraz dbają.
Jako jeden z pierwszych zapisałem się do spółdzielni produkcyjnej. Żona znowu płakała za wertepami.
- Nadal nie zmądrzałaś – pocieszałem ją. Wiele razy pocieszałem, bo dla baby jedno pocieszenie to nic, tyle co dla byka kartofel. Nigdy jej nie słuchałem. Wyszedłbym wtedy na swoje…W spółdzielni potrzebowali księgowego…
W spółdzielni potrzebowali księgowego…
- Nadajecie się – powiedzieli do mnie, bo jednocześnie wstąpiłem do partii. Uświadomił mnie jeden ubowiec.
Pola i tak nikt nie uprawiał. Raz ciągnik się na nim urwał. Przygniótł traktorzystę, po nim nie było już odważnych.
Nastał Październik i spółdzielnię diabli wzięli. Brali ja od samego początku. A wtedy wzięli na dobre, i na zawsze. Chłopi odebrali swoja ziemię. Ja swoją. Wtedy była droga. Sprzedałem… dobrze za nią wziąłem. Dziś nikt by jej nie chciał za darmo. Zresztą, i tak jest prawie moja. Nie nadaje się do uprawy. Dawno zarosła młodniakiem. Zbieram tam soczyste maślaki. Nikt nie wie, że tam rosną od pierwszego maja do trzeciego śniegu.
Wkręciłem się do GS. Chcieli nawet, żebym został prezesem. Na co mi to potrzebne? Magazynier – to najlepszy zawód w każdym ustroju, w komunie – idealny. Bezrolny, wielodzietny (później urodziło się piąte dziecko i wtedy sfolgowałem), partyjny – napisałem w podaniu i wzorowym życiorysie. Przyjęli mnie, byłem przy masówce. Długo. Później chłopi poznali się na wadze. Nie mogę wszystkiego powiedzieć, ale kto ma głowę na karku, temu zawsze dobrze. Ten zawsze da sobie radę w życiu.
Następnie byłem klasyfikatorem. Miałem dobry rejon. Oficjalnie zarabiało się nie najgorzej. Nieoficjalnie – nadzwyczaj dobrze. Miałem swoich chłopów. Prawie w każdej wiosce. Dawałem cynk – wtedy a wtedy przyjeżdżam.
Podchodził chłop i szeptał do ucha, żeby „zrobić” klasę chudej krowie.
- Jak się da – to się zrobi – mówiłem.
Każdy coś z tego miał: państwo skórę, mieszczuchy – kości i żyły, a ja z chłopami – forsę za ciężką pracę. Chłopi sami dawali. Ja nie żądałem. Jeden dobry targ dawał więcej, niż rządowa pensja.
Na jednym targu wpadłem… „Czynnik społeczny” mnie wsypał. Wiedziałem, że węszy coś. W tym dniu nie pił od rana, a zawsze siedział zamroczony.
Nie takie sprawy załatwiałem: w SB lubili wypić, a prokurator też potrafił. Ale urwało się. A to, co narwałem – poszło. Dzieci były w szkołach. Potem kształciły się, żeniły, wychodziły za mąż, ale dał Bóg dzieci – dał i na dzieci. Ja się tu mówi, a może i wszędzie.
Z córką tylko miałem najwięcej kłopotu. Była z niej romantyczka. Tak o sobie mówiła. Ona jedna z całej rodziny. Przywiozła jakiegoś dziada i mówi – to jest mój chłopak. Z dobrej robociarskiej rodziny. A ja do niej:
- Co za jeden? Skąd? Co ma?
Okazało się – że nic nie miał prócz portek i nabiału. No to powiedziałem jej zaraz – masz tu stówę i daj mu na drogę. Albo dam wam jeszcze jedną i jedźcie sobie oboje na koniec świata.
… Pojechali. Później skończyła tę biedną miłość. Udało się. Znalazła chłopaka z domem i wozem.
Dzisiaj każdego lata pięć samochodów stoi przed moją chatą. Jak gwiazda. Wokół namioty, nie wszyscy pomieszczą się w chałupie – starowinie.
Ludzie mówią: – mogliby tak od razu nie przyjeżdżać, bo w oczy łupie. Mogą sobie mówić. Ale do rzeczy – trza było skończyć z tamtą robotą. I starszy już byłem, i robota na miejscu bardziej mi odpowiadała.
Do emerytury pracowałem w Kółku Rolniczym. Jako dyspozytor. Najpierw na ryczałcie, później z normalną pensją. Dawało się żyć. Początkowo nie było ruchu. Chłopi myśleli, że to taka spółdzielnia produkcyjna, zwłaszcza, że ja tam pracowałem. A potem ręce sobie łamali, żeby ciągnik dostać. Mało ich było na tę wieś i okoliczne też. Ale najważniejszy jest popyt. To stare prawo i wiecznie aktualne. Z niego można wyżyć.
Jestem już na emeryturze parę dobrych lat. Można powiedzieć, że żyję na czyjeś konto, kto musiał młodo umrzeć. I za niego też biorę pieniądze.
Państwo zawsze dbało o mnie. Odznaczony jestem. Właśnie za partyzantkę dostałem krzyż chlebowy.
Przyjechali ze ZBoWiD-u i pytają:
- Wyście gdzieś byli? Powiedzcie.
- Opowiedziałem.
- A jak ze świadkami?
Postawiłem dwie flaszki i zagrychę. Znaleźli się.
Największa niespodzianka była z tym synem z Niemką, o której wspomniałem na początku. Bo to syn się urodził, a nie jakaś córka. Przysłał zdjęcie – podobny do mnie z tamtych bohaterskich czasów. Pomyślał chłopak, że ojciec żyje w wielkiej biedzie i napisał do mnie. Potem zaczął przysyłać paczki. Podał też moje nazwisko do organizacji charytatywnych. Pierwszy ze wsi, a może i w naszym województwie wszedłem do Europy.
Ale to już końcówka. Niedługo już tego wszystkiego. Raczej dobrego niż złego. Kto w życiu właściwie myśli, temu dobrze się dzieje na starość.
Po kuchni, takiej jak kiedyś budowano – przestronnej, z dużym piecem pod okapem, rozchodzi się zapach kawy. Nie tej stęchłej ze sklepu. Pijemy kawę i wypalamy z gospodarzem dobrego papierosa z przemytu. Stary nazywa go „Europą”. Prosi też o zatajenie swojego nazwiska.
- I tak poznają, że to mówił Szubrawiec – dodaje po chwili.
Patrzę na książkę, od której go oderwałem.
- „Quo vadis” – mówi. – Prawie kończę. Wysoko zaszedł jeden z bohaterów… na krzyż.
We wsi mówią, że mnie wszędzie będzie dobrze – dodaje na podwórzu. – W niebie mam „chody” u Piotra, a w piekle ciotkę za najstarszym diabłem.