Mona

Augustyn Baran

Nie poznałem jej po trzynastu latach niewidzenia i nie myślenia o niej. Nie pamiętania. Skazaną w mojej pamięci na wieczne zapomnienie. Tak zapomina się tylko kobiety.

Przyszła do mnie wieczorem, nagle i niespodziewanie. Przyszła po czymś takim jak skończona młodość; po wydarzeniach większych i mniejszych, nawet zupełnie drobnych i nieistotnych, które składają się na życie małych śmiertelnych ludzi. Takich, którzy umierają ze wszystkim. Po których nie zostaje nic. Kiedy tak przyszła po tym wszystkim, prawie po życiu – naprawdę jej nie poznałem. Przecież i wtedy, przed tymi laty, które gdzieś przepłynęły – mało w nas, większość obok – niewiele ją znałem. Nigdy nie pocałowałem, nie dotknąłem nawet jej ręki.

Przyszła, wyjęła z moich palców szklankę i powiedziała:

– Nie ty ją myłeś…

– Prawda, nie ja – przyznałem się.

Herbata była mocna i pachniała korzeniami Wschodu. Ona piła kawę. Pamiętam – poszliśmy na całonocny spacer i mówiliśmy o tym, co nam się zdarzyło bez nas. Co zgotował nam los i ludzie. Co przyniósł przypadek, który włóczy się wszędzie i za każdym. O tym, jakie było nasze życie, i jakie mogłoby być, gdyby nie tych parę złych słów w naszych ostatnich listach, które rozproszyły nas po świecie dalekim, złym i nijakim.

Szliśmy przez wymarłą wieś. Noc była zimna. Wiatr ostrzył sierp księżyca – leciały iskry z gwiazd.

– To twoje słowa? – spytała.

– Nie, Staffa. We mnie nie ma nic mojego. Żyję światem wypożyczonym u poetów, pisarzy i filozofów.

– Nie jesteś poetą?

– Nie jestem nawet pisarzem – zakończyłem tę sprawę. Oczywiście, nigdy nie uważałem się za pisarza i nadal nie uważam. Nie wyszedłem poza próby, wszystko jest na poziomie dziennikarstwa.

Miała na imię Monika. W jakiejś gazecie zobaczyłem reprodukcję „Mony Lisy” i od tamtego, odległego czasu nazywałem ją Moną. Długo w marzeniach tak ją nazywałem. Była w piątej klasie, ja w siódmej. Miała wygląd pulchnej kaczuszki o dziwnych, przesłodzonych oczach. Gruby warkocz śmiesznym dla mnie ruchem główki przerzucała na plecy z lekko wybuchających piersi. Zapamiętałem ją, może nawet zobaczyłem po raz pierwszy, gdy na jakiejś szkolnej akademii recytowała pod „Dębem Pokoju” wiersz:

Ty przychodzisz jak noc majowa,
biała noc, noc uśpiona w jaśminie,
i jaśminem pachną twoje słowa,
i księżycem sen srebrny płynie…

Zapomniała, co dalej. Jak dalej – zaczerwieniła się i wskoczyła w tłum dzieciarni.

– Co to za mała? – spytałem jej koleżankę.

– Znalazł się duży… – tyle się dowiedziałem.

– Mona, to ty? – podszedłem wreszcie do niej, ale nieśmiało, na szkolnym korytarzu. Byłem wtedy w krótkich porciętach i boso. Tak się chodziło do szkoły po tych wszystkich sukcesach Planu Sześcioletniego. Ginął ostatni śnieg w marcu i bohaterem był ten chłopak, który pierwszy przyszedł do szkoły bez butów.

– Dlaczego Mona? Dlaczego nie Monika? – spytała.

– Nikt do mnie tak nie mówi – dodała zdziwiona.

– Mona – to samo, co Monika, nie wiesz jeszcze, kto to jest Mona.

– Dobrze, Gustawku – powiedziała tak po raz pierwszy.

– Zna mnie – pomyślałem. Ale, skąd ona może mnie znać. Mieszkałem daleko od niej. Na drugim krańcu rozwlekłej wsi. Rozwleczonej po przysiółkach i wertepach naszego Pogórza, po wzgórzach mało dostępnych i również mało ciekawych. Spotkać ją mogłem tylko w szkole lub w kościele. Rzadko chodziłem do kościoła, bo nie mogłem jej tam odnaleźć.

– Powiedz, kiedy chodziłeś do kościoła? – spytałem ją w tę noc czarnego spaceru, kiedy zamarła cała wieś i nie świeciło się już żadne światło.

– Musiałam chodzić wieczorem. Na wszystkie nieszpory. Nie chciałam tego… wiesz, to znaczy… nie chciałam chodzić wieczorem. Pamiętasz swojego przyjaciela,   byłeś z nim na moim ślubie… Ciągle czekał, czyhał na mnie. Czyhał – tak to trzeba powiedzieć. To już nieważne.

– Ważne! – powiedziałem ze złością. Jeszcze się kiedyś spotkamy.

– Nie umiałam wytłumaczyć w domu, dlaczego nie chcę chodzić i zawsze musiałam iść.

Potem nastał czas szkoły średniej. Nie widzieliśmy się przez dwa lata prawie wcale. Na pewno rzadko i przelotnie. Pytałem o nią kolegów. Mówili, że się w wkrótce spotkamy.

Mona miała podobnie jak i ja kłopoty z „rachunkami”. Po roku niepowodzeń przeniosła się do innego miasteczka. I znowu widywałem ją bardzo rzadko, prawie wcale. Stamtąd pierwsza napisała do mnie. Pierwszy list od dziewczyny był właśnie od niej. Pisałem, ale niezbyt często. Byłem przed maturą i marzyłem o studiach. Nie chciałem wrócić na wieś. Po maturze znalazłem się   daleko od domu. Od niej też. Napisałem, gdzie jestem, co się ze mną dzieje. I o tym, że od dawna o niej myślę. I tak dawno jej nie widziałem. O innej, niż dotąd tęsknocie również jej napisałem.

– Przyjedź – prosiła – spotkamy się na pasterce.

Nie przyjechałem.

Minął pierwszy, mijał mój drugi rok w szkole pomaturalnej. Byliśmy już pewni siebie: kiedy tylko zda maturę, a ja zacznę pracować – ucieknie do mnie. Będziemy na zawsze już razem, bez listów, bez jakiejś głupiej tęsknoty.

A jednak – z dnia na dzień buntowałem się przeciw mojej miłości do Mony. Wiedziałem, że muszę zabić tę miłość i cały czas przeznaczyć dla siebie, żeby dostać się na studia.

– Stolica, stolica… – marzyłem. Filozofia. Ona miała dać odpowiedź na wszystkie moje wątpliwości i dręczące mnie od lat pytania i niepokoje egzystencjalne. Także – wszystko miała zastąpić. Dlatego po wielu dziesiątkach listów pisanych często codziennie, wyznaniach jej   i moich, młodzieńczych wierszydełkach, nic nie wartych, gorących, jak gorące bywają języki serc – postanowiłem zniszczyć moją miłość. Obraziłem Monę. Skutecznie. Ona w odpowiedzi napisała również ostatni list. Długo go przechowywałem. Długo umiałem na pamięć.

Była dobra uczennicą, więc tylko raz w życiu poszła na wagary nad piękny i błękitny wtedy San. I spotkała nad nim innego wagarowicza – przyszłego męża.

Moje marzenia też się spełniły. Zostałem studentem. I tam, na studenckiej ławie, tuż obok mnie usiadła dziewczyna referująca o nieśmiertelności duszy i przechwyceniu tej pogańskiej idei przez św. Augustyna. On właśnie tę nieśmiertelną ideę tchnął w chrześcijaństwo i pokutuje w nim do dzisiaj.

Studentka była po staroświecku czyli modnie ubrana i wymawiała „r” gardłowo, po francusku.

– Jesteś Francuzką? – spytałem ją w trakcie ćwiczeń z filozofii.

– Nie… a ty?

– Augustyn! – powiedziałem.

– Święty?

– Nie… ale wkrótce, być może – chciałbym, nawet bardzo – dodałem z przekonaniem.

Nie pozwoliła mi zostać świętym. Wyszła za mnie. Stałem się normalnym męczennikiem. A ów wagarowicz w pełnym szczęściu ożenił się z Moną. Moją Moną!

Przyjechałem wtedy do domu. Były święta wielkanocne. I zaraz wszyscy do mnie z wieścią: – twoja Mona dzisiaj ślubuje.

– Naprawdę Mona? I dzisiaj?

– Przyjdź do kościoła. Zobaczysz, usłyszysz…

Stanąłem z przyjacielem za filarem i patrzyłem na to, co dzieje się przy głównym ołtarzu. A tam działo się coś takiego, że filar był zimny, coraz zimniejszy.

Widziałem, jak ją znosi z mokrego po niedawnym śniegu wzgórza. Potem niesie przez półbagienny stadion. Jej suknia mota mu nogi. Ktoś podtrzymuje jej suknię. Mona zaś lekka jak niewinny anioł, może obłok. Ciągle jeszcze niewinna…

Obraz ten powracał i nieustannie powraca, chociaż minęło ćwierć wieku. Wiem, że tak będzie do końca, ilekroć tylko pomyślę o niej. Że będzie to na pewno mój ostatni obraz, z którym odejdę w wieczność.

– Oto jest Ciało – powiedziałem tylko do siebie, ale przyjaciel też słyszał.

– Powie „Nie!” Powie „Nie!” – przekonywałem niby jego. Ale naprawdę tylko siebie. I też w to wierzyłem.

Obcy mi ludzie, jej goście i świadkowie zauważyli mnie.

– On tam jest… – szepnął jej ktoś. Ale po czasie, po   fakcie, który zmienił wszystko jednym krótkim słowem. Powiedziała „tak”. Wyszedłem. Schodziłem z wysokich schodów, recytując cichuteńko wiersz Stienki Szczypaczowa:

Niech umrę, niech za rokiem płynie rok,
Niech się cały zamienię w lotny proch.

Wyszła za mąż na studiach. Była dobrą studentką, jak kiedyś uczennicą. Rwała nagrody w konkursach recytatorskich w regionie i w stolicy. W oklaskach płynęła ponad tłumem przegranych. Ale wkrótce: ciąża – poród – szok poporodowy – szpital.

Po dwóch latach to samo. Tak samo. Mąż odbiera jej

dziecko, syna. Córeczkę zostawia jej na pamiątkę, że była mężatką. Wypędza ją z domu, raczej nie otwiera przed nią drzwi. Wraca więc z dzieckiem do domu swoich rodziców.

Do starej chałupy u źródeł błękitnego Sanu, dokąd wyprowadzili się jej rodzice z naszej rodzinnej wioski. Natomiast jej mieszkanie staje się odtąd mieszkaniem nowej miłości jej męża.

Nawet firany mi zabrał – powie tak do mnie po tych trzynastu latach, w tamtą pierwszą dla nas noc.

– A twoje małżeństwo? – spytała.

– Nie ma.

– Dlaczego?

– Są granice, których przekraczać nie można. Oboje przekroczyliśmy wielokrotnie i już nie było możliwości odwrotu. Ani powrotu do siebie.

– Firany też jej zabrałeś?

– Nie mieliśmy jeszcze firanek. Ani okna, drzwi, żadnej jeszcze rzeczy nie mieliśmy. Tylko córeczkę w pożyczonej od sąsiada kołysce.

Potem Mona napisała wiele długich listów. I znowu była chora. Wtedy pisały za nią towarzyszki jej powracającej choroby nerwowej. Przeczytałem w ich liście: „Niech pan napisze, czy kocha pan Monikę, czy nie? Bo ona choruje i umiera przez pana”. Nie napisałem. Dopiero po roku czasu otrzymałem od niej normalny list. Pisaliśmy do siebie – nadal byłem samotny i moja samotność przeciągała się w czas dla mnie równie groźny, co ostateczny. Aż pewnego razu, kiedy wybierałem się do pracy – przyjechała do mnie. Niespodziewanie. Z walizeczką pełną ciuchów stanęła w drzwiach.

– Przyjechałam do ciebie i już tu zostanę – usłyszałem. I zaraz zobaczyłem jej łzy.

– Nie płacz, jeśli przyjechałaś – zostaniesz i będziesz – pocieszyłem ją. Co mogłem powiedzieć dezerterce.

O północy jeszcze uciekła od swojej rodziny. W samo południe maja wróciłem z pracy. Po drodze recytowałem sobie:

Ty przychodzisz, jak noc majowa…

Mona siedziała w moim narożnym pokoju i zrobiła w nim taki porządek, że nie mogłem się odnaleźć przez wiele tygodni.

Położyłem ją wygodnie, możliwie wygodnie na moim garbatym łóżku i usiadłem przy niej. Miałem rozpiąć jej bluzkę, by zobaczyć jej nigdy nie widziane piersi, gdy na jej policzku pojawiła się łza. Chciałem ją zetrzeć na zawsze, wymazać wreszcie z jej życia łzy i smutek, gdy śpiewny warkot dwu emzetek ucichł nagle pod moim oknem.

– To oni! – krzyknęła i usiadła.

– Jacy oni?

– Oni… diabły… moi bracia…

Wychyliłem się przez okno. Miała rację. Było ich trzech przy wspaniałych maszynach.

– Oddaj Monikę! – zawołali.

Zszedłem szybko z wysokich schodów i podszedłem do nich. Byli gotowi odbić siostrę siłą. Mieli zaciśnięte pięści i patrzyli złowrogo.

– Chodźcie do domu. Kawa? Herbata? – zaproponowałem.

– Nic! – znowu krzyknęli chórem.

– No dobrze, uspokójcie się.

Weszli. Monika przeszła do pokoju obok. Zostaliśmy sami.

– Wiem, musicie ją zabrać – powiedziałem pierwszy.

Odetchnęli. Wyjęli papierosy i poczęstowali mnie. Drzwi do pokoju, w którym siedziała Mona były lekko uchylone. Płakała. Jej płacz i słowa słyszę do dziś:

– Nie wydawaj mnie diabłom. Zostaw mnie dla siebie. Wydałem.

– Pożycz nam kasku. Nie wzięliśmy czwartego.

Znowu minęło wiele lat. Nie widziałem jej i nie myślałem o niej. Zapomniałem, jak zapomina się swoje kobiety. Czasami tylko powracały ścinki obrazów, sytuacji i słów z naszych listów, z naszych ubogich i rzadkich spotkań bez cienia seksu, nawet pożądania tłumionego całkowicie przez miłość.

Niespodziewanie zobaczyłem ją w autobusie. Jechała ze starszą, nieznaną mi kobietą. Obie dźwigały po dwie torby wypełnione jabłkami z raju sąsiedniej wsi.         Pomogłem.

– Kim jest ten mężczyzna? – spytała Monę towarzysząca jej kobieta.

– To ten – powiedziała przy mnie – którego nie znasz, a tak nienawidzisz, mamo…

Po siedmiu latach, wczoraj otrzymałem od niej list.

– Nie odpisuj – powiedziała Justyna, przeciągając się naga na wersalce. – Liczy się tylko miłość niespełniona. Reszta jest życiem.