Augustyn Baran
Stary Król był już bardzo stary i słaby.
– Setki dożyję – mówił jeszcze nie tak dawno. Ostatnio mówił coraz rzadziej.
Wiosną, jak co roku obszedł swoje pola na Słonecznym Wzgórzu. Krwawicę zdobytą w ciężkim procesie z tymi, co się łatwo wzbogacić chcieli. Więc zdobył, bo musiał zdobyć tę część królestwa, żeby nie być Królem tylko z nazwy, lecz prawowitym jego gospodarzem.
Orał i siał do samej miedzy. Do granicy samej. Młócił. O chleb powszedni nie musiał się modlić. W modlitwę wierzył – tak mówił – ale czasu na nią nie miał nigdy.
– Panie Król – mówili do niego. A czasami – Królu – gospodarzu. Ale Król nie był czuły na pochlebstwa. Dobrze wiedział, że pochlebca nóż trzyma w garści. Najczęściej taki coś potrzebował od niego…
Haniś, żona Króla, teraz baba w latach, panowała na podwórzu. Między stajnią, stodołą a kuchnią była jej władza. Ale podzielna: ani razu nie przeszedł Król, by do czegoś się nie wtrącić, nie zganić, najczęściej siarczyście zakląć, a nawet wydrzeć się na całą gębę, że ludzie po opłotkach przystawali – słuchając panowania Króla. Więc najczęściej stara nic nie mówiła, po swojemu robiąc, czego sprytny Król za opozycję na szczęście nie poczytywał.
Była z niej kiedyś urodziwa baba. A, że nie dziadówka – morgów przyczyniła, a bogactwo jeszcze pracą i oszczędnością pomnożyła na zawiść całej wioski.
Dzieci urodziła mu w miarę – czworo. Trzy córki i syna. Zdolne były, wyuczyły się i teraz są w wielkim mieście.
Najmłodszy Jurek na gospodarstwie chciał zostać. Dom nowy postawić, maszyn dokupić. Nie udało się. Przez starego…
– Co mi po tobie? – sam sobie wszystko zrobię – powiedział mu. I Jerzy zrozumiał, że stary zrozumienia nie ma ani dla siebie, ani dla niego. I żył w Sanoku. Bo gdzieś żyć trzeba z żoną Reginą i synkiem.
Stary starzał się choć bez chorób na razie, dzięki Bogu. Siedemdziesiątka minęła ani nie wiedział kiedy. Siły jednak zaczynały go opuszczać. Bieda zaczyna się zawsze od braku sił. Król denerwował się na poddanych sam nie wiedząc dlaczego.
Koń zbierał łomot, gąsior padł pod butem, bo syczał za długo. Cielę w mordę dostało, kapsiało i zdechło. I do lasu trza go było wywieźć rudym lisom na wieczerzę.
Kogut widząc taki obrót sprawy wyniósł się na zagrodę sąsiada, rywala pokonał w kilku krwawych pojedynkach i zjawiał się tylko, gdy starego nie wypatrzył czujnym okiem z resztek walącego się płotu podtrzymywanego przez litościwe pokrzywy. Podbiegał, gdy gospodyni wychodziła z kuchni niosąc ukryte w kieszeni fartucha ziarno lub okruchy chleba.
Jesienią i teraz wiosną stary zasiał tyle co zawsze. A może i więcej, bo Królowi zawsze było mało. Jak każdemu królowi.
– Siejecie, panie Król? – pytali sąsiedzi, a może tylko podziwiali go pełni zadumy.
– Ano, sieję… ale nie wiem kto zbierze. Pewnie nikt!
– A co wam takiego?
– Starość. Ona wystarczy. I tak gorsza niż choroba czy śmierć.
– Przyjedzie syn, to pomoże – pocieszali go.
– Pomoże, pomoże… Kto tu komu powinien pomagać… ja jemu, czy on mnie? – gderał dalej Król wlokąc swój cień za bronami.
Później trawy pokosił, wysuszył i zwiózł.
– Będzie na zimę chudobie. Jeszcze jednego cielaka można przychować – mówił sam do siebie. Bo tylko siebie zawsze słuchał. I cieszył się planami. – Dwa lata się pochowa i sprzeda za złoto.
Stary zawsze planował.
– Król ma wieczne plany. Na całą wieczność – mówili we wsi.
– Jego królestwu nie będzie końca – gadali ci, co z kościoła wracali. Ale pogadywali tylko między sobą. Stary miał ostry język, z wiekiem znacznie ostrzejszy. Jeśli litowali się, to tylko nad Hanusią. Ona nigdy nie skarżyła się ani ludziom ani mężowi. Niewiele by to pomogło. Stary nawet przy dzieciach złego słowa jej nie szczędził. Początek lata był upalny i męczący. Później gwałtowne burze i ulewy wyłożyły zboże. Wieś obawiała się gradu. Z ziarna wtedy nic – gotowa nędza wisiała nad wsią. Najstarsze gospodynie zawczasu przygotowały gromnice. Świecono je podczas każdej burzy. Jak dotąd – skutecznie.
Król chodził zadumany. Jakby chciał coś powiedzieć, coś, co przemyślał podczas krótkich nocy.
– Zrobiło się jeden błąd – wydusił wreszcie z siebie.
– Błąd? Jaki? – spytała Haniś. Zdziwiona, bo nigdy nie przyznawał się do żadnych błędów, nawet wspólnych, choćby najmniejszych, najdrobniejszych.
– No, jaki? Pytasz, jakbyś nie wiedziała… Jurka trza było przy nas zostawić…
– Przecież chciał zostać…
– Chciał i nie chciał. Jakby naprawdę chciał, to by został. Nikt go nie wypędzał. Ale się źle ożenił – ciągnął dalej swoje. Z taką babą, co się do żadnej roboty nie nadaje.
– Na swoim robi. Tobie nie dogodzi. A tu wszystko twoje.
– Nie moje, tylko nasze…
– Nasze, nasze… Tylko mu nie pozwoliłeś. Co zrobił, to było źle – przypomniała staremu krótki pobyt syna i synowej na gospodarce.
– Coś jestem słaby – zaczął stary z innej strony.
– Jak to słaby? Może tylko narobiony.
– Nie, inaczej słaby – powiedział Król.
– Nie, nie gadaj tak Jędruś. Rzadko zdrabniała jego imię. I dawno już nie zwracała się do niego po imieniu. Jeszcze kiedyś. Kiedy… najstarsza miała się wtedy urodzić. Więc teraz stary spojrzał na nią jakby tkliwiej.
– Nie podoba mi się coś. Co, sam nie wiem. Siódmy krzyżyk minął… Szkoda, Jurek mógłby wrócić…
Ta sprawa gryzła starego. Wykorzystała Haniś tę niespodziewaną okazję. Przed żniwami znowu była ożywiona. Sprzątała podwórze i dom. Piekła w tajemnicy przed mężem.
…Przyjechali na początku żniw. Syn z żoną i dzieckiem. Stary nie dawał poznać po sobie, że się cieszy.
Porozmawiał krótko i poszedł klepać kosy. Ostatnie deszcze zepsuły zboża i pola. Ratunek był w dobrych kosach i młodych mięśniach rąk i barków.
Stary był pewien sukcesu. Wiedział, że skosi pierwszy. Nie miał zamiaru czekać na kombajn, jak większość chłopów – leniów.
– Diabła zjedzą i wody się napiją – mówił przy każdej okazji Król. – A we wrześniu wymłócą słomę. Jak każdego roku.
Tego dnia, po raz pierwszy od tygodnia słońce wstało czyste, choć niebo było jeszcze blade a lasy parowały z nadmiaru wilgoci. Ale, czy się nie odmieni – tego nikt nie był pewien.
Jerzy odwykł od koszenia i wieczorem padł nie czując głodu ani chęci do rozmowy. Regina kręciła się po podwórzu, umyła i uśpiła chłopca, ale kiedy przyszła i położyła się przy nim – nie wiedział.
Nad ranem, gdy słońce jeszcze nie wzbiło się nad Kamienne Wzgórze, tylko promieniście zza niego oświetlało wieś – zbudziło ich uderzenie pięścią w drzwi i dobrze znane słowa:
– Dokąd myślicie spać? Kto na was narobi, nieroby!
Wstali oboje.
– Tata myśli, żeśmy ogłuchli? – spytała synowa.
– Nie wiem, czy ogłuchli, ale o robocie zapomnieli na pewno.
Przerwała jednak dalszą rozmowę, na którą teść miał wyraźną ochotę i wyszła na podwórze. Nabrała ziarna i rzuciła przed nadbiegające stadko kur.
– Witaj Królowo! – przeciągle zapiał kogut i widząc taką niespodziewaną odmianę losu – biegł również w kierunku nowej władczyni.
Z kuchni wyszedł stary. Z gotowym, rzemiennym batem, którym świsnął nagle nad drobiem. Kury rozbiegły się z wrzaskiem, gubiąc pióra.
– Ty nie wiesz, jak się kury karmi? Niech idą do sąsiadów i nazbierają sobie. Kura latem na jajo nie zarobi.
Regina, nie mniej wystraszona niż kury, nie wiedziała co się wokół niej dzieje.
– Tata… to ma poglądy – powiedziała dopiero po chwili.
– Poglądy mam i wszystko, co mi potrzeba. A wy co macie? – usłyszała.
Poszli w pole. Regina, jak i wczoraj została z dzieckiem w domu. Do południa ugotowała obiad dla wszystkich. Zdążyła też spakować niedawno rozłożone ciuchy i drobiazgi. – Koniec „urlopu” – powiedziała do wracającego męża. Wystarczy!
Haniś jeszcze w polu przeczuwała, że stanie się coś niedobrego. Stary klął na nieudane jego zdaniem małżeństwo syna. Ścierali się ostro i Jurek co chwilę brał kosę na ramię, ale matka prosiła go na litość boską, by nie przejmował się gderaniem ojca.
– Ojciec zrobił się taki niedobry – tłumaczyła mu cicho.
Jerzy kosił ocierając pot rękawem starej koszuli. Słońce wspinało się na niebo. Coraz wyżej, wyżej, aż utknęło nieruchomo nad nimi w południe.
Sytuacja w domu, gdy wrócili na obiad – nie zaskoczyła nikogo. Jerzy był przygotowany, że Regina nie ścierpi zbyt długo stylu panowania jego ojca. Ten zaś nie ustępował jej ani w słowach, ani w czynach.
Wyjeżdżali tego dnia wieczorem, gdy upał nieco zelżał. Babcia wciskała wnukowi jakieś grosze. Stary chodził zły i klął.
– Poszła w piździec! – usłyszała na pożegnanie.
– I ty z nią! – pożegnał i syna.
– Żegnaj Królowo! – zapiał kogut z bezpiecznej dali.
Stary chodził do żniwa i zboża ubywało, ale nie tak już szybko jak w pierwsze dwa dni. Na sąsiednich polach robili równie wiekowi sąsiedzi.
– Szkoda, że Jerzy nie został – zaczął znowu stary, krojąc chleb upieczony jeszcze na przyjazd dzieci.
– No, jak mogli zostać, kiedy im dokuczałeś…
– Chciałem ich czegoś nauczyć – bronił się.
– Ładna mi nauka… – nie dawała się tym razem przekonać żona.
Tego ranka od wielu lat Haniś wstała pierwsza. Zapaliła w piecu, nagrzała wody i korzystając z nieobecności męża spokojnie nakarmiła kury. Dopiero wtedy weszła do pokoju zaniepokojona, że nie ma go jeszcze na podwórzu.
Zastała go już ubranego, a może jeszcze nie rozebranego od wczoraj. Głowę miał opartą w obu silnych dłoniach.