Augustyn Baran
Stefania S. to chytra baba. Także pracowita i zapobiegliwa. Dlatego w jej domu zawsze dostatek, nawet bogactwo o jakim tylko mogą marzyć leniwe stwory przesiadujące całe lato pod gruszą.
Stefa serdecznie nimi pogardza. Chwali natomiast każdą władzę. Ze wszystkimi okupantami umiała się dogadać. I z każdą nową ekipą w gminie. Władza zawsze jest dobra, trzeba tylko umieć do niej trafić. I chwalić.
Gospodyni pamięta słowa swojej wiekowej matki, którą dopiero niedawno powołał Pan na swe niebiańskie gospodarstwo – że pokorne cielę dwie matki ssie.
Ponadto, mądrość swego życia czerpie z dziesiątków przesądów ku zgrozie światłych od dawna wnuczek i syna inżyniera. Nie ma dziedziny życia na wsi, żeby nie korzystała z doświadczeń kilku stuleci ciemnoty w Galicji. Dotyczą więc wszystkiego – od poczynania dzieci, aż po hodowlę kur. Nad tą ostatnią sprawą zatrzymamy się.
Zaczniemy od faktu, że z kurami nigdy nie rozmawia na wigilię, sypiąc im groch prosto z wieczerzy. Jest pewna, że zaledwie parę słów uroni, z gęby wypuści – a kury będą przez cały rok włóczyć się i grzebać po cudzych ogródkach, przydomowych poletkach i sąsiedzi łby im ukręcą.
Bo sąsiadów ma bardzo niedobrych, najgorsi to ludzie w gminie. Dlatego wierzy w wojnę i przepowiada nową od chwili zakończenia poprzedniej.
Od lat pewna jest swojego „nasienia”. Nie kupuje cherlawych, anemicznych kurcząt z wylęgarni, które żyją tylko rok, lecz tradycyjnie sadza kwokę na jajach, możliwie jak najwcześniej, żeby latem podlotki dorosły i już jesienią była z nich pociecha.
Z sadzeniem kwoki – to nie jest taka prosta sprawa, jak się mieszczuchowi wydaje, który jajo chce za darmo kupić. Trzeba wiedzieć, kiedy posadzić. I nie każda kura na kwokę się nadaje. Musi taka mieć charakter. Musi coś w stadzie znaczyć. Na oko widać, z którą kogut się liczy, lubi, czubi, do której przyjaźnie zagada, skrzydłem popieści i czas mile z nią spędza.
Byle jaka kura okazuje się potem nie matką lecz dziczką. Tak i z pannami bywa. To z jaj się zerwie i w diabły poleci. To jaj nie miesza tylko stoi zamiast wygrzewać i czeka, kiedy gospodyni przetak uchyli i karmić ją poniesie.
Jajka też trzeba umieć dobrać. Nie każde jest jajem miłości. Musi być kształtne, bez brodawek, głupiego wyglądu i w solidnej skorupie.
Zanim się na uwite gniazdko kwoczkę zaniesie, dobrze jest święconą wodą ją skropić i dopiero pod przetak. Wspominać nie trzeba, każdy o tym wie, że przed posadzeniem kwoki jajek się żadnej babie nie pożycza, bo to ruina własnego stada, nic więcej.
Kiedy zaś kurczęta się wykluwają, należy o tym pamiętać, że w tym czasie z ogniem z kuchni się nie wychodzi. Dopiero, gdy kurczaki są na bożym świecie – wtedy można je hodować zgodnie z tym, jak w szkole uczą. I to nie w każdej szkole, i nie zawsze. Bo najlepsze nauki nie potrafią uchronić kurcząt od uroków rzuconych złym okiem.
Stefa i nie tylko ona jedna w Izdebkach i okolicy jest tego pewna. Poza tym – wiele szkód czynią kuny, tchórze, szczury a także wrony i sroki. Całe gadostwo na wszystko co chłopskie i babskie jest łase. A pomóc – to nikt nie pomoże.
I tak wiele kurcząt nie wyszło. Ile jaj było przeczubionych! To tak, jakby kto babę na śmierć zakochał. I sam pożytku żadnego nie ma, i baba miała ostatnią radość.
Dlatego, kiedy jest dobry koguty, a mało kur – to też źle. Najlepiej jest, kiedy jest w „ sam raz ”. Ale kiedy tak jest – tego nikt nie wie. Bo niby skąd.
Wszystko szło Stefie dobrze, często znakomicie, aż do tego ostatniego gradobicia, które w pierwszym dniu sierpnia pszenicę jej na wzgórzu pod samą Przysietnicą wytłukło.
Taka chmurka najpierw zza wzgórza wyszła, niewielka, niegroźna ale burzowa – w środku czarna. I nagle zahuczało nad wsią. Zimnym, ostrym wiatrem podwiało gospodynię od spodu, aż ciarki po niej poszły. Aż ja obróciło.
We wsi zaledwie parę kropel spadło. Rzadkich, dużych, tak gdzieniegdzie spadły, szukać trzeba było, dobrze patrzeć, żeby znaleźć. Wiadomo – grad się w słońcu stopił – dumała gospodyni. Zaniepokoiła się tylko myślą – co z pszenicą na samym wierchu? I złe przeczucie słusznie nie dawało babie spokoju.
Może jednak złe ominęło? Poszło na góry, na lasy? Może Bóg się ulitował? Oj, gdyby tak Matka Boska Go uprosiła – poszłabym za dwa tygodnie na Jej święto na Starowieś. I nie z marnym groszem – gadała do siebie, pnąc się pod górę, na samo wzgórze, niedaleko lasu w Przysietnicy.
Tu sucho. I tu jeszcze sucho – mamrotała pod nosem, mijając poletka sąsiadów nie tknięte nawet deszczem. Z pięknym dorodnym kłosem wysokiego żyta, głęboką zielenią kartofli, złocistymi baldachami owsa.
Ale, im bliżej działu, tym bardziej traciła wiarę. Z utratą wiary – szła utrata nadziei i nerwów. A kiedy doszła i zobaczyła pobojowisko – straciła głowę, z nią i rozum. I bluźnić zaczęła wszystkim mocom. Dobrym i Złym. Dobrym jeszcze soczyściej, że Zło dopuściły.
Grad wymłócił pół na pół ćwiartkę morga pszenicy. Usiadła okrakiem na miedzy i tylko płacz jej pozostał. Babie zawsze płacz pozostanie. Nawet po największej stracie . Ale zerwała się po chwili i poszła do chałupy, skacząc ze swym opasłym brzuchem po miedzach, po dołach. Staremu gdy powie – też się nie ucieszy.
Na drugi dzień, wszyscy o tym wiedzą, że na drugi dzień po gradobiciu zawsze jest słoneczna pogoda, wykosili wymłócone zboże. Popatrzyli żałośnie na rozsiane daremnie ziarno i poszli do chałupy. Bez słowa, tak zawsze wraca się po nieszczęściu, po klęsce, która nawiedza gospodarstwo.
W nocy każdej babie przychodzą najlepsze pomysły do głowy. Jeśli w jedną noc nie zdążą się zejść, to w dwie kolejne na pewno. Chłop w nocy śpi, ale baba zawsze myśli, więc Stefa w pierwszą noc zaczęła, a w drugą wydumała coś, czego żadna baba we wsi by nie potrafiła. Żadnej innej babie w głowie by się to nie wylęgło. Więc, gdy tylko porobiła, nic nikomu nie mówiąc, swojemu staremu też się nie chwaląc, bo on wszystko rozdumuje i każdej babskiej myśli jest przeciwny – zwołała kury do stajni, zamknęła drzwi i w ciemnicy wszystkie do dwu dużych koszy wyłapała. Nakryła czym się dało, obwiązała i poniosła je na to pole po gradobiciu.
Nikt nie pozbiera, ale kury wyzbierają. Będzie zysk po tej stracie. Trza myśleć nawet gdy się śpi – cieszyła się, stękając pod ciężarem w głębokich paryjach wądołu.
Kury od razu rozbiegły się po polu. Mimo że specjalnie od rana podgłodzone, jakoś straciwszy znajome opłotki, widoki śród nich – popędziły przed siebie nie kwapiąc się do zbierania.
I nie pomogło troskliwe tiu tiu tiu, ani pieszczotliwe cip cip ciiip. Żadna się złapać nie dała. To wskoczyły w cudze zboże, to fiurknęły jak głupie w stronę lasu. I jeśli nie znalazły się w lisim tyłku – na pewno wróciły do stanu wymarzonej dzikości.