Augustyn Baran
Jan jest starym kawalerem. Mieszka w pięknym zakątku wsi na Podkarpaciu, tuż nad rwącym potokiem wypływającym z bogatych lasów, które rosną w okolicach Sanoka od ustąpienia ostatniego lodowca.
Jego matkę i oddanych mu przyjaciół smuciła jedynie samotność Jana. Do niedawna tak było, bo chłopak stał się szczęściarzem bez najmniejszych nawet zobowiązań wobec własnego szczęścia. Niespodziewanie się to stało.
Mój przyjaciel do ostatnich godzin komuny był znanym w regionie działaczem młodzieżowym. Skłonny do ciekawych, często zaskakujących paradoksów, rozpieszczony przez próżnujące na pełnych etatach działaczki, był doskonałym przykładem dla dziennikarzy babrających się w duszy chłopa na to, że panny omijają gospodarstwa i piękną od samego zarania Polski – wieś. I nie masz żony dla rolnika w naszym kraju!
– Dlaczego się nie żenisz? – pytałem, widząc trud samotnego tyrania od świtu do późnego zmierzchu każdego niemal dnia, gasnące ciepło jego zagrody, domu, stajni i serca.
A Jan miał wielkie serce. I podzielne, o czym nie wiedziałem. Ani ja, ani wielu jego przyjaciół, o jakich tylko można marzyć, jacy to nieczęsto zdarzają się w życiu człowieka, a jeśli nawet tak, to okazują się w końcu normalnymi draniami.
– Panny są głupie – odpowiadał za każdym razem nie tylko mnie. Nadzwyczaj spokojnie, z pełnym, rozeznaniem babskiego rodu i kobiecych umysłów. A te nie są w kobietach najważniejsze, o czym każdy wie.
W ostatnich latach kiedy wybierałem się do niego tuż po jesieni, po pierwszym śniegu, Jan wydawał się jakby weselszy, jakby też szczęśliwszy.
W zbliżającą się plugawą zimę Podkarpacia wchodził z pełnym entuzjazmem, głębokim promieniującym z oczu optymizmem i bez najmniejszych obaw czy zagrożeń, jakie zawsze, wszędzie i prawie każdemu, niesie zima.
Tak się dzieje tylko z człowiekiem po pięknym lecie, bogatym w niezapomniane przygody, które zapisały się na trwałe w jego życie. Tak cieszy się tylko dzieciak wypatrujący w ciężkich śniegowych chmurach zakotwiczonych skrzydłami na obłych wzgórzach Galicji – pierwszego bałwana.
I takim właśnie przed kolejną zimą był Jan: pełen energii i wewnętrznej radości emanującej z niego jak z szamana lub z człowieka wielkiej charyzmy.
Takim go zapamiętałem jeszcze w czasach Wielkich Czynów minionego ustroju – akcji każdego pokolenia wchodzącego w dojrzałe, odpowiedzialne życie – <Zbieramy plony jesieni>.
Kończyły się te akcje każdego roku przez wiele następujących po sobie dziesięcioleci świętem pieczonego ziemniaka, morzem przelanej nad nim wódki oraz taniego wina, stratowanych w pachnących ostatnim słońcem jesieni badylach przez tabuny mężczyzn, sercami i ciałami dziewczęcymi, ciałami wkrótce zapomnianymi, niepotrzebnymi już nikomu, więc słusznie pozostawionymi pod krzakami do pełnego opamiętania się w pierwszym, ostrym, już chłodzie jesiennego poranka, przenikającym skąpą rozdartą bieliznę, najczęściej nagą skórę i smutne trawy zalane rosą pijanej nocy.
Okazało się, że niedawny obrotny działacz wiejskiej młodzieżówki, każdego roku w ostatnich, to jest pierwszych latach demokracji, kiedy tylko śnieg szczezł z nadsańskich wzgórz, wąwozów, pól i przydomowych ogródków, gdzie wichury nawiały go najwięcej, kiedy zaczynały się konieczne prace wiosenne – sprowadzał do swojego domu zbałamuconą nie pierwszy już raz, pannę. Co roku podobnie sprawdzoną, że może być matką, że można będzie bez ryzyka braku płodności liczyć na własny przychówek, który już po kilkunastu latach przydaje się w każdym gospodarstwie, ponadto – nadaje sens życia człowiekowi niezależnie od wieku i sytuacji, w jakiej się znalazł, lub w spłatanej przez głupi los.
Przede wszystkim, taka panna obciążona bagażem negatywnych doświadczeń, od razu była niezwykle chętna do wykazania się, że będzie tą jedyną do pracy. Do każdej beznadziejnej i znojnej roboty – harówki w gospodarstwie Jana. I tym zaskarbi sobie oko i serce, a utracone w poprzedniej dobrej wierze i jeszcze lepszej miłości dziewictwo, co tylko dla niewielu już ma jakieś atawistyczne znaczenie oraz nabyty przychówek, który na wsi sam się żywi, uczy i wychowuje, okażą się naprawdę mało istotne przy aktualnym poświęceniu, zdyscyplinowaniu, zdrowiu konia i jego sile, przy każdym słodkim rozkazie narzeczonego, którego tak szczęśliwie spotkała na swych krętych dróżkach życia.
A myślała w długie samotne noce, że nigdy i nigdzie nie spotka nikogo i smutne będzie jej dziewczęce ciało, daremnie wyczekujące na ofiarę samospełnienia się w pracy i pełnego zatracenia w prawdziwej miłości do drugiego człowieka, którym może być tylko ukochany nade wszystko mężczyzna niosący swojej kobiecie bezpieczeństwo, dobroć i uczucie, dla którego przede wszystkim warto żyć i kiedyś umrzeć, mając za sobą życie udane i w pełni poświęcenia przeżyte, do ostatniego niemal kobiecego tchu.
W takiej to sytuacji i nie innych nastrojach przyjeżdżały z kilkuletnim synkiem Sebastianem, to z córeczką Kamilą o oczkach tak pięknych, że Jan nie potrafił wrócić z Sanoka bez cukierków, najczęściej przecenionych i dokładnie zlasowanych w jedną wielką, wielobarwną bryłę landrynek dla swojej Małej, która tym chętniej, bez najmniejszych oporów właściwych tylko maleńkim dziewczynkom już po kilkunastu dniach zamieniała „ wujka ” Jana na „ tatę ”, a nawet „tatusia” i biegła do niego, kiedy wracał po ciężkiej pracy w stróżówce, z wyciągniętymi rączkami biegła na powitanie, trzymając w nich swoje serduszko, ufne, gorące radością roześmianego i w pełni szczęśliwego dziecka, które nigdy się nie myli w ocenie i zawsze łatwo wyczuwa dobrego człowieka nawet w pierwszy raz widzianym osobniku.
Wszystkie dzieci mają tatusia i ja też mam – chwaliła się później świeżo poznanym koleżankom zza wiejskich opłotków.
Jan niewiele im obiecywał. Im – jej, każdego roku innej: jeszcze lepszej, młodszej, silniejszej, ciekawszej w łóżku i wszędzie poza nim też. Jeszcze bardziej oddanej i bezwzględnie posłusznej, ale ciągle nie tej i nie takiej, na którą uparcie czekał i nieustannie poszukiwał wśród oszukanych i pozostawionych przez mężczyzn na pastwę szarego losu.
– Trza się przypatrzeć sobie – mówił. – Poznać swoje charaktery i upodobania życiowe. Trzeba się sprawdzić możliwie we wszystkim co niesie życie, żeby później nie było rozczarowań, niepotrzebnego bólu, który niszczy serce i zalewa oczy goryczą zbytecznych łez. Żeby nie popełnić błędu, który mści się potem na niewinnych ludziach, ich rodzinach a nawet dalekich krewnych, którzy również muszą do końca życia dźwigać cudzy wstyd. To wszystko takie ważne przy wyborze partnera, przy ostatecznej decyzji w obliczu Boga i ludzi.
To wszystko uświadomił Jan swojej pannie, z tym wszystkim potulnie się zgodziła, tuląc Jana w zapomnianych przez zimę pieszczotach.
Najważniejsza była praca. Tylko pracowitość mogła być wynagrodzona małżeństwem. Dlatego w środku lata przyjeżdżali krewni panny, często rodzice, najczęściej bracia i równie bezrobotni kuzyni. Oni też pracowali, pomagając w spiętrzonych czasem i złą pogodą robotach. Nie tylko w polu, lecz i przy koniecznej zwózce drewna na wymarzoną pierwszą zimę państwa młodych z odwiecznej Puszczy Karpackiej, słynącej z jarów, wądołów i kałuż na jej bezdrożach, z których nie widać było konia z furmanką i niedoświadczonego woźnicy. Poza tym, w każdym nawet najmniejszym gospodarstwie jest cholernie dużo roboty od ostatniego do pierwszego śniegu. I ktoś ją musi wykonać. Najlepiej gdy zrobi to ktoś obcy za miskę regionalnej zupy.
Jan potrafił wypróbować pannę. Jej charakter, ręce, czasem i umysł. Pochwalał wszystkie jej pomysły, podtrzymywał marzenia i tak już bliskie spełnienia nadzieje.
Koniec adwentu będzie końcem oczekiwania na miłość i powstanie nowa ludzka rodzina. Z miłości i dla miłości, jak każda w naszej ojczyźnie, rodzina.
Wszyscy tak robią, każdy tak mówi i postępuje kiedy ma pannę. Kiedy jest pewny jej wielkiego uczucia, aż po wspólną ciemną mogiłę w kolorowym lastriku na miejscowym Wzgórzu Wiecznego Milczenia porośniętym stepem habziny, pokrzyw i krzywymi grabami, które od lat nie mogą się wybić ku słońcu i koroną rozłożyć nad dziesiątkami zapomnianych grobów.
Pachnące pod nią sianko też potrafił wypróbować, sianko ze słonecznych polan, dzikich więc niczyich, pełne kwiecia dla byka i bezcennych ziół, mogących wyleczyć niemal wszystkie choroby naszych czasów, wieczorem – tuż przed ostatnią letnią burzą z zachodu przytargane do stodoły – pachniało odurzająco. Kojąco też.
Wstawała o świcie, kiedy wstaje słońce albo jeszcze wcześniej, o śpiewie raniuszka jeśli była już jesień a roboty tyle co wiosną i latem, jeżeli nie więcej. Potem był poranek, po nim jak zawsze dzień wypełniony do prawdziwej nocy upiorną robotą w polu i zagrodzie. Zawsze dostawała za nią kilka słów cichego uznania mimo że dla siebie pracowała … Zawsze jej o tym przypominał, żeby upewnić, zachęcić do wytrwałej cierpliwości w codziennych zmaganiach i dodać nadziei.
I tak bez odmiany aż po kres ciężkich robót przy wykopkach kartofli i ogławianiu buraków na błoniach nad Sanem, od którego ciągnęło chłodem i przenikliwym smutkiem z kęp brzuchatych wierzb, wypróchniałych i pełnych dorodnych szerszeni lecących w ostatni swój lot, zanim padną u jej pnia ścięte przez królową wszystkich szerszeni minionego lata.
Dogasające za wzgórzami lato zawsze przechodzi na wsi w trudy znojnej jesieni, niemożliwe więc, by na wsi było jak w miasteczku, żeby jesień pachniała parkiem i kawą w maleńkiej kawiarence pod złotokapem ciężkich, dojrzałych czerwienią liści.
Jan głaskał główkę swej córeczki, brał ją jeszcze na kolana, pozwalał się pieścić i uśmiechał się szczerze pod staropolskim wąsem, który Kamila z radością tarmosiła, nazywając „ tatusia ” dziadkiem Lechem.
Jan zasępiał się dopiero z pierwszymi przymrozkami. Z pierwszym, śniegiem w postaci grubo mielonej kaszy w chmurnych młynach nieba nad zamarzniętym błotem Podkarpacia.
Otulony sztucznym kołnierzem starej rudej kurtki zapominał zabrać ze stołu przygotowane kanapki a nawet termos z herbatą z afrykańskich ziół, którą tak polubił od pierwszej nocy kiedy się dla niego pojawiła.
Tej koniecznej ostatniej rozmowy Jan oczywiście nie traktował tak lekko, niepoważnie, jak można powierzchownie sądzić, krzywdząc go. Niejednokrotnie odkładał ją na dalszy nieokreślony czas, na nieznany dzień, wieczór lub poranek nie tylko z powodu pilnych robótek, które jeszcze pozostały do zrobienia, a mogła je zrobić tylko kobieta.
Nikt z nas nie lubi tej rozmowy, raczej przemówienia pożegnalnego, prawie pogrzebowego który adresat słyszy i koniecznie musi przeżyć. Każdy podobne wygłaszał, nie jedno w swoim życiu i wie, że trzeba go starannie przygotować, ponadto – wygłosić we właściwym czasie i miejscu – życie jest teatrem – w określonym nastroju tak do mówienia jak i wysłuchania. Trzeba się liczyć ze słuchającym.
A mówić, kiedy się już zacznie – trzeba twardo i bez litości, ponieważ ta może załamać mówiącego, może jak każda litość nad drugim człowiekiem pokrzyżować, nawet zniweczyć najlepsze zamiary, udaremnić niekiedy wielkie zwycięstwo nad niepotrzebna mu duszyczką i pogrążyć na zawsze albo na długi tylko czas w kosztowne bez żadnych uczuć małżeństwo, a to przeważnie komplikuje wszystko wokół, bez reszty, i nie ma z niego łatwego wyjścia na gładką przestrzeń życia, rozwoju i wolności.
Tam, u Jana sceneria – wiadomo, ponura. Za oknem to, co za oknem jesienią na wsi być może, więc i jest. Szaruga, ziąb, resztki buraczanych kikutów liści na kruchym płocie przy wychodku.
Jan wraca – ostatnie robótki w stajni wykonane. Dziewczyna zarzuciła bykowi siana za drabinę, trzymała je przez chwilę w łapkach – zapachniało nagle ostatnim słońcem minionego lata i słodkimi wspomnieniami przedawnionej pieszczoty. Napoiła też Siwka ciepłą wodą i wróciła do starej kuchni pod trzema zmurszałymi tragarzami. Kiedyś, może już wkrótce – od wiosny przecież oszczędzają każdy grosz – będzie mieć mniejszą, ale jasną i wyższą …
Jan zadowolony więc i dziewczyna czeka na małe choćby przytulenie, opowiedziała mu swój tęskny smutny dzień bez niego, powiedział, że nie musi już iść do stajni, może odpocząć, bo zrobiła za niego co należało zrobić. I czeka na ten jeden tak ważny dla niej głask po buzi, po włosach spływających na ramiona, rozpuszczonych, jednym kosmykiem zasłaniającym jej pierś, dużą i dobrą dla Jana.
Czeka i sama tuli się do niego, do swego pana zajętego od dawna właściwymi myślami, które nareszcie ubiera w odpowiednie słowa:
– Nic z nas nie będzie – mówi z pełnym przekonaniem, rozeznaniem i znajomością sytuacji sprawdzanej w dzień i w noc po każdym dniu, nieustannie tak od dawno minionej wiosny, lata i szybko teraz umykającej w nicość zimy, jesieni.
– Szkoda to wszystko ciągnąć bez końca i żyć złudzeniami, truć się nimi jak szczury przedawnioną trucizną z wiejskiego sklepu. Złudzenia pryskają w daremnych próbach zbliżeń, wzajemnych niechęciach, z trudem ukrywanej każdego dnia, odrazie. Nawet obrzydzeniu. Im dalej, im dłużej – tym gorzej dla nas – mówi Jan. Wie co mówi, ponieważ potrafi mówić i przekonać.
– Nie ocalimy nawet naszej przyjaźni, i znienawidzimy siebie po grób. A to bez potrzeby – skończył i wyszedł. I nie było go.
Kiedy się pojawił po kilku nocach, po kilku dobach – chałupa była pusta i cicha. Taka miała już dawno być!
W kącie pozostała zabawka Kamili – tandetny, zapiany przez całe lato odpustowy kogucik z plastiku. Więcej nic. Nikogo prócz starej uśmiechniętej matki z jednym żółtym zębem, spiżarni pełnej weków, długich sznurów idealnie wysuszonych na gałązkach tarniny grzybów, warkoczy cebuli oraz worów włoskich orzechów. Nie łuszczonych jeszcze ale to nic. Zrobi się samemu gdzieś koło wigilii, kiedy znowu narodzi się Chrystus w betlejemskiej stajence, wstąpi w ludzkie serca, przepełni je dobrocią i miłością na cały następny Boży rok.
Tamtego roku na początku zimy, chociaż śniegiem kopnym sypnęła zaraz na początku listopada, wiatrem syberyjskim zmroziła a ten gotowym śniegiem podwiał wszystkie drogi Galicji – zobaczył w progu stojącą pannicę.
Złe przeczucie zaraz nim szarpnęło. Sprawdził się natychmiast zły sen z ostatniego piątku, kiedy obudził się w środku nocy na widok helikoptera lądującego z warkotem silnika i poszumem śmigieł na podwórzu koło wygódki nazywanej przez Kamilę „ miodownikiem ”.
– Jestem w ciąży. Od ciebie – powiedziała przy jego matce. Ta stała przy nich wypełniona po skorupę ciekawością, też ją bowiem złe sny trapiły od wielu tygodni, więc spodziewała się przykrości dla siebie lub synka. I stało się!
– Co mi po twojej ciąży! – odpowiedział Jan, jak zawsze inteligentnie, nawet błyskotliwie.
– Dziecko, to nie od Jana – odezwała się starucha prawie grobowym głosem. – Jan na to nie ma czasu. Widziałaś. Ile miał roboty …
Dziewczyna odjechała. Musiała odjechać. Kilkanaście dni jej nie było. Zaniepokojona jej matka zawiadomiła policję i prokuratora.
Jan miał kłopoty. Musiał mieć kłopoty, dopóki nie wróciła do siebie i znowu wszystko było w porządku.