Augustyn Baran
Kwiecień to najmniej przyjemny miesiąc. W roku i życiu każdego z nas. Być może każdy staruch chce dożyć kwietnia i nacieszyć się odrobiną słońca i ciepła po każdej paskudnej zimie w naszym galicyjskim klimacie. Z pewnością taki jest kwiecień dla starszych. Ale dla mnie, dla Doli i naszych dziewcząt jest mało ciekawy. Rano idziemy do szkoły bez butów, a w południe – zima. Często zawieja i musimy pokonywać powrotną drogę w śniegu, po lodzie, a już na podwórzu ze wszystkich stron słychać przekleństwa pod naszym adresem.
Nie podoba nam się ten kwiecień tego roku. Miał być inny, chociaż pani jeszcze w marcu przestrzegała, że kwiecień jest kapryśny i musieliśmy pisać pracę na temat pewnego przysłowia. Niewielu napisało, ja też nie, i wywiadówka była nieco bolesna.
– Całkiem chujowo, nadal piździ – mówi Dola.
– Nie mów tak – wtrąca Jagna. – Nie widziałeś jeszcze „małej”, a zdaje ci się, że wszystkie rozumy pojadłeś. Zobaczysz ją – będziesz miał prawo się wymądrzać. Na razie musisz być cichy i pokornego serca, jak to ksiądz mówił na ostatnich rekolekcjach.
– Rzeczywiście, mówił – przypominamy sobie. Ale nie o „małą” księdzu chodziło, tylko o całkiem inne sprawy. Lepiej jednak nie drażnić Jagny, bo ona ma to stworzonko, prawdopodobnie całkiem już dorosłe, i od niej zależy, czy nam pokaże, objaśni, czy też będziemy musieli czekać do czasu wojska i dopiero wtedy zobaczymy coś, co możemy zobaczyć dzisiaj, jutro, albo w możliwie najbliższym czasie. Byle tylko ten kwiecień chociaż troszeczkę zechciał być majem, a nie tym, czym jest do tej pory. Niestety, jest, czym jest i nie zanosi się na inny. Ani troszeczkę i w niczym nie przypomina lata, raczej koniec lutego z jego dujawicami.
Nie należy dziwić się Jagnie, że w taki czas nie chce się jej ściągać majtek, pokazywać i objaśniać nam cudu przyrody jeszcze z początku ewolucji i powolnej przemiany małpy w kobietę.
Dola mówi, że za dużo nas ta piczka Jagny kosztuje. Od początku zimy odrabia za nią zadania z algebry, ja piszę wypracowania z polskiego, na klasówkach podkładam jej gotowce, sam zbieram minusy, nauczycielka mnie po raz pierwszy w swoim długim życiu nie poznaje, mówi, że schodzę na psy, a taka Jagna, która jeszcze jesienią schodziła na bure suki, jest coraz lepsza. Ponadto Jagna obżera się kiełbasą, którą przynoszę do szkoły, a na każdej dużej przerwie kupuję jej tutkę miętowych dropsów.
– Nie ma jednak wyjścia – kapituluje Dola. – Lepiej teraz zobaczyć to, co trzeba widzieć, ma nie czekać. To coś, co ma Jagna, jest wprawdzie niepodobne do niczego, ale jednak jest i musi być, bo bez tego nie byłoby życia, a życie nie miałoby żadnego sensu.
Na pewno Dola ma rację, ale nic nie poradzimy. Jagna coraz więcej może zjeść, codziennie zabieram do torby kilka pajd chleba i prawie pół pęta kiełbasy. Matka mówi, że jem jak koń, a wyglądam jak gęś wyścigowa. Za to Jagna wygląda coraz lepiej, pyzata, rumiana, w niczym nie przypomina chudej suki z ostatniej jesieni.
Dola, mocno zniecierpliwiony kwietniem, chodzi do kułaka słuchać radiowych prognoz pogody. Wraca niepocieszony, bo wciąż podają złe prognozy dla rolników. I tym samym dla naszej ciekawości. Uzbrajamy się w cierpliwość i wyobraźnię. Obie funkcjonują na coraz wyższych obrotach, ale nie ma to wpływu na zmianę pogody, ani żarłoczność Jagny. Wprost przeciwnie, Jagna wciąż nie widzi stosownej pory do zaspokojenia naszej ciekawości. Sama wie wszystko o sobie, widzi się, kiedy chce się zobaczyć, opowiada nam historie spod niejednej spódnicy, a twierdzi uparcie, że spod własnej. Pozwalamy jej mówić, niech myśli, że jej wierzymy. Ja jestem bardziej skory do wiary, lecz gdy jesteśmy sami, Dola prostuje niektóre rewelacje Jagny.
– Nieprawda, że głowa mówiącej lalki wchodzi jej tam bez trudu, skąd wychodzić powinna – objaśnia Dola. – Każda chce się czymś pochwalić, ale Jagna to jeszcze nie Kachna Wielgachna. Słonicą nie jest i nigdy nie będzie. Ale niech się cieszy, że jej uwierzyliśmy. Wkrótce skończą się jej fantazje. Wszystko ma swoje granice, nawet cud jej natury.
Ilekroć chcę jej delikatnie dotknąć, śpiewa modną przyśpiewkę:
Ty chłopczyku, ty mnie nie rusz,
Ja mam pizdę jak kapelusz…
Kwiecień nadal bez zmian: nie pomagają mu pełnie, nowie ani żadne kwadry księżyca, w które wierzą starzy chłopi Nikt nie wyjechał w jeszcze w pole, a jeśli wyjechał – zaraz musiał wracać. Baby cały dzień chodzą w półkożuszkach, furmani jeżdżą w rękawicach i watowankach, my każdego dnia chodzimy do szkoły w butach. Ma się odbyć msza na intencję poprawy kwietnia. Dola mówi, że wraca kolejne zlodowacenie i średniowiecze – ktoś doniósł księdzu i jest chryja w szkole i we wsi.
Święta wielkanocne niczym wigilia: kosze pisanek pewnie stoją w zaspach śniegu. Baby wracają ze święconym popędzane zamiecią.
Rezygnujemy nawet ze strzelania na wiwat. Rezygnujemy z naprawy świata w kwietniu. Jagna, niepodzielna właścicielka „małej” cieszy się, bo korzysta z naszych darów. Ale i smuci, bo żyje sama dla siebie.
Dopiero ostatnie dwa dni kwietnia przynoszą odmianę. Nie poznajemy miesiąca, który w całości był zimą.
– Dzisiaj! – mówi wreszcie Jagna.
Dola patrzy na mnie. Ja na Dolę. Obaj patrzymy na Jagnę. Ona idzie, kołysząc biodrami. Idzie, gwiżdżąc: „na lewo most, na prawo most”.
W kwietniu nawet kułackie stodoły lekko pustoszeją.
Biedniackie od dawna są puste, przestronne, z resztkami zapomnianej słomy lub siana. Takie stodoły są mało przydatne. W stodole musi być siano, albo choćby słoma. Na piętrze, pod niebem zasnutym chmurami pajęczyn otworzy się nasz mały raj.
Dola już wcześniej sprawdził kilka stodół. Stodółka jego ojca jest normalnym brogiem. Trochę strzechy na słupach – i wokół widoczne powietrze. Rodzice Jagny nie mają nawet brogu. Mają jedną kuchnię, sień i szopkę. W kuchni gnieżdżą się wszystkie dzieci i jeszcze dziadkowie. Dziadków nie ubywa, a dzieci wciąż przybywa. Bo rodzice Jagny czują się coraz lepiej.
– Dlatego – tłumaczy Dola – najlepsza jest stodoła twojego Ojca. – Może stać się dla nas rajem, gdy zjawi się Jagna i pokaże się nam w całej okazałości.
Jagna mówi, że stodoła jest bez znaczenia. Najważniejsza jest ona i więcej nic. Stanie się to dzisiaj, bo chce nam się odwdzięczyć jako koleżanka, kobieta i nauczycielka w jednej osobie.
Dola mówi, że Jagna jest babskim trójbogiem. Występuje w postaci babskiej trójcy, mocno nieświętej wprawdzie, ale może się okazać znacznie ciekawsza niż przypadkowe dziewczę w nadrzecznych krzakach. Zresztą wszystko okaże się już dzisiaj.
– Przyjdę o czwartej – powiedziała Jagna.
– Umyj łapy ze smoły, może pozwoli się dotknąć – rozkazuje Dola.
– Łapy z lepiku myje się tłuszczem. Nigdy jeszcze nie myłem tak dokładnie rąk. Ręce mam czyste, najczystsze od urodzenia.
Czwarta. Jagny wciąż nie ma. Piąta. Nadal czekamy.
– Nie przyjdzie – myślimy.
Przychodzi dopiero pod wieczór, kiedy słońce toczy się po wzgórzu w stronę nocy. Jagna pachnie resztką lawendy. Ja niepokojem. Dola rżnie twardziela. Mówi, że widział żywą piczkę i ta przypomina małża.
Jagna jest bez majtek. Pierwsza wchodzi po drabinie na piętro ojcowskiej stodoły. Za nią Dola.
Niebo pod strzechą stodoły zasnute baldachimami pajęczyn. Piekło sklepienia nóg Jagny skrywa mrok.
– Więc, chłopcy… coś chce powiedzieć Jagna.
– Więc, Jagna… szepce Dola.
Ja bez szeptu czuję pot na dłoniach.
– Życie na ziemi nie byłoby możliwe bez nas – rozpoczyna wykład Jagna. Siedzi na wiązce słomy i mówi oczywistości.
– To wiemy – ścina ją Dola.
Ostatnie promienie słońca padają przez szpary w deskach na warkocze Jagny. Tworzą aureolę wokół jej głowy. Poświata przechodzi w półmrok i rozprasza się. Nie wiem, czy widzi ją Dola, raczej nie, bo patrzy w międzynoże Jagny. Nie obchodzi go nic, co dzieje się wokół niego.
Tymczasem jej palce nerwowo składają dół sukienki w rąbek. Coraz grubszy ten rąbek: kolana – nadkolana – rana…
– Co? – pyta Jagna.
– To wszystko… – szepce Dola
– A ty co? Zwraca się do mnie.
– A gdzie reszta?
– Jaka, kurwa, reszta?
– Ona ma tylko tyle – wyjaśnia Dola. – Kobieta jest bez reszty… – wstydzi się za mnie.
– To jest niepełne człowieczeństwo – mówię.
– Kobieta nie musi być człowiekiem – odpowiada Jagna. – Nie ma takiej potrzeby. To, co ma i czym jest, wystarcza każdemu.
Dola przysuwa się do niej. Jagna kładzie rękę na dłoni Doli i obie łapy, jedna na drugiej, jak ruchające się raki wędrują po brzuchu Jagny w dół, gdzie brzucha już nie ma, gdzie mojej łapy jeszcze nie było.
– Taka mała, największa ze wszystkich rzeczy, spraw, myśli, a nawet Kosmosu. I gorąca.
– I przepiękna – dorzuca Jagna. – Ile ona warta…
– Dwie klasówki z polskiego! – mówię.
– W takim razie nie dam ci jej pogłaskać. Koniec seansu! – Podnosi dupę i obciąga sukienkę.
Nadal siedzimy w półmroku. Dola obok niej, głaszcze jej pierś, tę lewą, tę prawą. Ja nie mam co głaskać.
– Szkoda, że tu nie można zapalić – mówi Dola.
– I tak nie ma nic do palenia, schowałam na podwórzu kilka skrętów.
– To idziemy! – mówi Dola.
Zeskakujemy z piętra na siano. Mój Ojciec ma dużo siana i Dola myśli o wiecznie głodnej krowie swoich starych.
Wychodzimy ostrożnie, ale i tak dostrzega nas mój Ojciec.
– Co tam robiłaś? – pyta Jagny.
– Uczyłam chłopców biologii – grzecznie odpowiada Jagna.
– Już ją obnosisz po wsi… – domyśla się Ojciec.
Dola odprowadza Jagnę do domu. Ja nie mam powodu. Kiedy Dola wraca, zastaje mnie nad „Quo vadis”
– Lepiej przeczytałbyś sobie „Biologię miłości”. Mam stare wydanie. Dokładnie przestudiowałem. Dzisiaj przed czwartą skończyłem. Ciekawa.
– O czym?
– O biologii miłości. O tym, co widzieliśmy. Zdaje mi się, że ty skończysz żywot w klasztorze, a Jagna w burdelu.
– A ty?
– Nie wiem…
– Pomyśl, to ważne, gdzie skończysz życie – drwię z Doli.
– Nie chciałem cię obrazić…
– Nie mam czasu na obrażanie się, ale nie baw się
w proroka cudzych losów.
Rozmowa nie klei się. Dola wychodzi bez pożegnania.
Może naprawdę nie ma miłości? Może rację ma Jagna i autor „Biologii miłości”. A cała reszta jest złudzeniem. Nie chciałbym, żeby tak było.
Niespodziewanie jeszcze raz przychodzi Dola. Przynosi podręcznik, o którym wspominał.
– Nie, dziękuję Ci Dola. Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Na pewno kiedyś przeczytam. Dzisiaj chciałbym wiedzieć, dokąd idę. Z czym? Z jakim sobą?
– Nie chcesz, to nie. Nie miej jednak złudzeń – ani świat, ani kobieta nie potrzebują miłości. Im prędzej się przekonasz, tym lepiej dla ciebie.
– Nie twierdzę, że nie masz racji, Dola – na pewno nie będę się bawił w świętego. Rzecz w tym, że interesuje mnie bardziej moje ja niż cała reszta. Pójdę w głąb siebie, ale nie zamknę się w żadnych murach. Możesz być spokojny.
Odprowadzam Dolę. Mieszka niedaleko. I zaraz wracam do lektury.
Czytam przy świetle lampy naftowej. Nie patrzę nawet na zegar tykający na ścianie, wybijający godziny, pożerający czas mojego życia.
Późno. Lekkie pukanie w szybę. Podnoszę zasłonę. To Jagna. Wybiegam, podchodzę do niej.
– Co się stało?
– Skrzywdziłam cię dzisiaj. Na pewno masz do mnie żal. Chodź na spacer. Dobrze?
– Bardzo dobrze.
– Czytałeś, jak zawsze…
– Czytałem „Quo vadis” Sienkiewicza. O pierwszych chrześcijanach, ich męczeństwie i miłości. Dostał Nobla za tę powieść.
– Kiedyś będziesz pisał książki?
– Chciałbym…
– Może i Nobla dostaniesz…
– Nie wierzę w Nobla, miłość ani w nic. Chciałbym uwierzyć w siebie i to byłby mój największy sukces.
– Naprawdę, nie gniewasz się na mnie? Tak głupio powiedziałeś, że jestem warta dwie klasówki.
– Nie ty, tylko twoja „pani”.
– Ja i ona to jedno. Naprawdę. Kobieta jest niepodzielna.
Siadamy na polanie, na kłodach drewna, bo zimna jeszcze ta polana. Księżyc dopiero wschodzi nad Kamiennym Wzgórzem, w roju gwiazd, w ich kosmicznym bezliku.
– Która może być godzina? – pyta Jagna.
– Nie wiem, nie spojrzałem na zegar, ale pewno już północ. Długo czytałem, przedtem myślałem o tobie, o nas.
– Co myślałeś?
– O tobie dobrze, o sobie źle. Przepraszam cię za tę moją wycenę. Naprawdę, jestem ci wdzięczny, że twoją zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Taką małą cudowność.
– Jest naprawdę cudowna – mówi Jagna. – Widziałeś ją w dzień. A teraz pogłaskaj ją – ona cię prosi, nie ja…
– Wstydzę się…
– Nie wstydź się, daj łapę. Nikt nas nie widzi oprócz paru diabłów, które szaleją we wsi.
– Gorąca. Dlaczego taka gorąca?
– Nie wiesz? Ona cię pragnie. Ale dla ciebie to za wcześnie. Jeszcze za wcześnie. Pocałuj mnie…
– Też nie umiem…
– Nauczę cię – szepce. – Przysuń się bliżej. Nie bój się moich piersi.
Jagna jest gorąca i cała dobra dla mnie. Uczy mnie całować, uczy mnie pieścić swoje piersi. Wkrótce będą największe i najpiękniejsze w całej wsi. Będzie się pysznić nimi na drodze i w sklepie, na odpuście i jarmarku, w kościele i na każdej zabawie. Wszędzie, gdzie się znajdzie, chłopi będą patrzeć i oczami pożerać jej piersi.
Przestaję bać się Jagny, cieszę się jej ciałem. Tyle ma zakątków, a wszystkie ciekawe.
– Nawet twoje oczy są gorące – mówię.
Jagna płacze.
– Zrobiłem ci coś złego? – pytam spłoszony. – Może cię użarłem?
– Nie, głuptasie. Bardzo cię kocham, ale wiem, że nie jestem dla ciebie. Oboje jesteśmy z innych światów i w nich pozostaniemy. Nie będziemy nigdy dla siebie, nigdy sobie potrzebni. Chodź, wracamy!
Idziemy. Odprowadzam Jagnę pod jej małe okienko w małym lichym domku. Kiedyś była to kurna chata. Jagna całuje mnie żarłocznie. Jeszcze raz pieszczę jej gorącą, lepką od żaru serca ranę.
– A może będziemy dla siebie? – pytam.
– Nie będziemy, a tak bardzo cię kocham. I zawsze będę cię kochać, i nigdy nie zapomnę.
Nie mogłem zasnąć tej nocy. Budziłem się, wstawałem i wychodziłem na podwórze w chłodną noc, jedną z ostatnich nocy kwietnia. A rano, jak zawsze do szkoły.
– Zaczekaj, coś ci powiem! – wrzeszczy za mną Dola. Daleko jest za mną.
– Biegnij! Szybciej, bo się spóźnimy!
Dola biegnie. Dobiega. Rzuca teczkę na drogę i nadal nie może złapać tchu.
– Co do diabła?! – pytam.
– Ale wczoraj rozjarzyliśmy Jagnę… Były jaja przez cały wieczór…
– Nie kapuję zupełnie o co chodzi…
– To słuchaj: po tym oglądactwie Jagnie tak chciało się chłopa, że była w kilku chałupach i chciała się koniecznie nadziać… Dostała w mordę na Betlejem, potem pod Horbem, aż jej na Kamionce przeszło, gdy jej baby kudełek natargały. A potem gdzieś poszła i nie było jej pół nocy. Nic nie słyszałeś?
– Absolutnie nic!
– A to ciekawe, bo jej matka mówi, że się z tobą włóczyła, a nie z innymi chłopami…
– Pewno jej tak wygodnie mówić – dodaję.
– Szkoła nie jest życiem – myślę, siedząc w tej nudnej budzie. Życie jest szkołą.
Wieczorem idę na spacer. W lasku kwitną spóźnione kwiaty wiosny. Jest parno, nadciągają chmury. Będzie deszcz i wkrótce maj.