Wielka i czysta

Włodzimierz Kalicki

TRZY OKNA NA BOŻY ŚWIAT Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta-2

Ciemny kościół

Z końcem lat osiemdziesiątych rozpoczęło się wielkie czyszczenie Bazyliki Mariackiej w Krakowie. Konserwatorów zabytków zaniepokoił wygląd najstarszych, XIV-wiecznych witraży. Ich bajeczne ongiś barwy zgasły, znikły. Między kamiennymi obramieniami gotyckich okien tkwiły matowe, czarne tafle upstrzone białymi plamami.

Prezydent wiedeńskiego urzędu ds. zabytków, gdy ujrzał wtedy mariackie witraże, złapał się za głowę i hiobowym głosem zapowiedział, że najdalej za dwadzieścia lat rozpadną się w proch.

Trzeba je było ratować natychmiast, za wszelką cenę – mówi prof. Lech Kalinowski, najwybitniejszy w Polsce znawca średniowiecznych witraży.

Wykonali je między 1360 a 1390 r. witreator Mikołaj, witreator Jan, witreator Piotr. Ich imiona pozostały w starych kościelnych aktach. Średniowieczni witreatorzy nie sygnowali stworzonych przez siebie dzieł. Po prostu wypełnili 11 wysmukłych, wysokich na 18 m gotyckich okien bazyliki wedle wzorów dostarczonych przez nieznanego twórcę. Przeszklenie okien przezroczystymi taflami było wtedy droższe od ułożenia witraża z barwnego szkła łączonego ołowiem w misterne sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Zapewne więc witreatorzy nie uważali się za wielkich artystów.

Z biegiem czasu witraże ciemniały. Proboszczowie bazyliki już w XVIII wieku przemyśliwali o wymianie prastarych witraży na nowsze szkło przezroczyste. Chcieli rozjaśnić świątynię.

Co w saskich czasach umyślono, wykonano na początku XIX w. Około 1810 r., na polecenie ówczesnego proboszcza, robotnicy poczęli stare, pociemniałe witraże wyrywać z obsad i rzucać na bruk. Z pietyzmem za to montowali w ich miejsce tafle szkła przezroczystego, czyli, jak mówią twórcy witraży, białego.

Już wtedy jednak w Krakowie nie brakło ludzi świadomych, że duch ich miasta po uszy tkwi w przeszłości. Krakowianie podnieśli larum i najlepiej zachowane sceny, na chybił trafił, nie dbając o ich logiczny porządek, zmontowano w trzech oknach.

Pół wieku później miłośnik sztuki baron Edward Rastawiecki wpadł na pomysł wykonania rysunkowej i akwarelowej dokumentacji ocalałych witraży. Ale jak, skoro niektóre z nich znajdowały się ponad 20 metrów nad posadzką kościoła?

Na szczęście Wit Stwosz, by wciągnąć na ołtarz swe ciężkie, grubo większe od człowieka figury, zbudował na kościelnym strychu potężny kołowrót. Po zmontowaniu ołtarza pozostawił go na wieczne czasy. Przez ten Stwoszowy kołowrót na polecenie barona   Rastawieckiego przerzucono linę, do liny uwiązano wiklinowy kosz, do kosza wsadzono zaś kartony, pędzle, farby i Ludwika Łepkowskiego, malarza. „Był to trud nie lada, skoro trzeba było przez pół roku prawie wisieć w koszu u sklepienia kościoła Najświętszej Marii Panny” – zanotował po skończeniu pracy brat Ludwika, Józef. Gdy kosz z malarzem po raz ostatni opuszczono na posadzkę, baron wypłacił Łepkowskiemu 416 reńskich talarów, jego akwarele zaś polecił porządnie oprawić.

Dziś ręcznie spisana księga z oryginałami akwarel stoi sobie na podłodze, za szafą, w gabinecie prof. Kalinowskiego.

– Jeśli konserwatorzy chcą odnawiać witraże, muszą zajrzeć do tej księgi – powiada zadowolony profesor.

Konserwatorzy chcą odnawiać witraże, ale nie chcą ich wstawiać w brudne mury.

I tak z mycia okien robi się mycie bazyliki.

W gips się obrócisz

Leszek Heine jest spadkobiercą witreatorów Mikołaja, Jana i Piotra. W pracowni w swoim podkrakowskim domu wypala szkło w piecu. Przycina dziesiątki barwnych płytek i układa z nich przejrzyste obrazy. Jak średniowieczni mistrzowie, ciągnie na ręcznej maszynie ołowiany szpros do łączenia szkieł. Niewiele zmieniło się w tej pracy od 600 lat. Parę nowinek technicznych. I mecenas.

Dziś proboszczowie rzadko zamawiają witraże, zamiast nich czynią to ludzie, którzy ostatnio zrozumieli, że muszą mieszkać w rezydencjach. Basen i kort w nowej willi już nie wystarczają. Teraz witraże!

Olbrzymi wybuch atomowy na klatce schodowej, przez dwa piętra.

Wielki samuraj.

W ostateczności – kwietna secesja.

Ale Leszek Heine zaniedbuje zamówienia. Ignoruje nawet życzenie żony, by zestawić witraże w ich domu. Nad drzwiami do pokoi duże, puste miejsca. Dwa lata temu czas poczęły zabierać mu witraże Mikołaja, Jana, Piotra.

Ale zanim Leszek Heine zaczął z pomocą akwarel Łepkowskiego odczytywać sześćsetletnie witraże, specjalista od konserwacji szkła Paweł Karaszkiewicz musiał zbadać, dlaczego chorują.

Otóż chorują od wilgoci. Najgorszym wrogiem szkła, prócz kamienia jakiegoś łobuza, jest wilgoć. Suche szkło odporne jest na działanie nawet bardzo zjadliwych substancji. Szkło wystawione na działanie wody ginie podwójnie szybko – najdosłowniej zżera je wilgoć, dodatkowo niszczą je chemikalia, na przykład te znajdujące się w powietrzu.

Średniowieczne szkło jest szczególnie wrażliwe na wilgoć. Prawie wszystkie jego odmiany zawierają dużo potasu i wapnia, mało natomiast krzemionki. Takie szkło bardzo łatwo wchodzi w reakcje chemiczne z wodą i koroduje.

Koroduje podobnie jak metal, tylko reakcje chemiczne są inne – mówi Karaszkiewicz. Gdy zbadał szkła z bazyliki, okazało się, że czarna skorupa pokrywająca witraże od zewnątrz jest brudnym gipsem. Szkło witraży zawierało około 10 proc. wapnia. Wilgoć z powietrza przez stulecia wymywała jony wapnia ku powierzchni szybek, tam zaś czekał już na nie dwutlenek siarki, coraz obficiej emitowany w powietrze przez krakowski przemysł. Dwutlenek siarki reagował z wapniem i powstawała w ten sposób gruba nawet na milimetr warstwa gipsu.

To jednak nie wszystkie tajemnice starego szkła mariackich witraży.

Pod warstwą wytrąconego gipsu znajduje się   bowiem warstwa szkła, z której ongiś wilgoć wymyła ku powierzchni jony wapnia. Właściwie warstwa ta nie jest już szkłem, składa się niemal wyłącznie z czystej krzemionki. Białą, czasem żółtą, matową warstewkę konserwatorzy nazywają żelem, choć wilgotnej galarety w niczym nie przypomina; jest suchą, twardą powłoką.

Średniowieczne szkło żyje, starzeje się, choruje. Może też być leczone.

Paweł Karaszkiewicz zaordynował szkłom witraży kurację tak delikatną, jak tylko możliwe. Wspólnie z Leszkiem Heine subtelnie, miękkimi pędzelkami z włókna szklanego, usuwają brud i gips. Jeśli trzeba gips rozmiękczyć, używają do tego czystej wody, a nie typowych konserwatorskich mikstur. Usuwają gips, pozostawiają jednak warstwę żelową, którą traktują jak naturalną patynę. Jej ruszać nie chcą, bo samo powstanie warstwy gipsu spowodowało, że szkło jest cieńsze o ponad milimetr.

Jest cieńsze, zatem barwy figur są jaśniejsze. Warstwa żelowa jest żółtawa, co także zmienia kolorystykę – mówi Leszek Heine.

Jakkolwiek by patrzeć, nie da się już dokładnie odtworzyć barw nadanych witrażom przez średniowiecznych witreatorów. Jak stwierdzić, jaka była paleta sprzed sześciu wieków? Zresztą uzyskanie identycznych odcieni byłoby dziś niemożliwe – uważają obaj krakowscy konserwatorzy.

Technologia średniowiecznych mistrzów szklarskich kryje wciąż tajemnice. Nie sposób dokładnie zrekonstruować składu szkliwa, sposobu jego wytopu.

Przekonali się o tym naukowcy, gdy usiłowali zbadać technologię produkcji bardzo rzadkiej odmiany XII-wiecznego angielskiego szkła witrażowego. Intensywnie niebieskie, z malutkimi, osobliwymi kropeczkami, bez skazy i uszkodzeń przetrwało siedem wieków angielskich deszczów, mgły, wiatrów. Wojskowi umyślili sobie, że poznanie tajemnic tego szkła pozwoliłoby opracować recepturę szkła doskonale odpornego na działanie wilgoci i chemikaliów, w które można by wtapiać radioaktywne odpadki. Taki karykaturalny bursztyn cywilizacji przemysłowej można by bezkarnie wyrzucić do morza.

Ale nic z tego; nie udało się wydrzeć tajemnicy średniowiecznego mistrza.

By witraże oczyścić, trzeba je wyjąć z kamiennych obramień. Leszek Heine bierze tafle pod pachę i maszeruje piechotą do zaparkowanego parę uliczek dalej samochodu. Maszerując modli się, by nie zawadzić butem o jakiś kamyk. Prośby o szczęśliwe doniesienie witraży do samochodu kierować może wyłącznie do Pana Boga; straż miejska nieodmiennie odmawia mu prawa podjechania samochodem pod bramę bazyliki. Porządek panuje w mieście Krakowie.

Duch rozzłoszczony

Gdy stare szkło szczęśliwie dotrze do pracowni pana Heinego, gospodarz podświetla je, odrysowuje na papierze, czyści.

– Dopiero wtedy wychodzi piękny rysunek, niewiarygodna pewność ręki tamtych malarzy na szkle – mówi Leszek Heine.

Oglądamy wspólnie fragment 600-letniej grupy figuralnej. Na Najświętszą Rodzinę spoziera z góry osobliwy stwór, coś jakby skrzyżowanie wielkiej mątwy z orłem, w dodatku mątwy wyposażonej w nos Cyrana de Bergerac. Ki diabeł?

– Toż to żaden diabeł, to Duch Święty! – obrusza się Leszek Heine.

Rysunek niby prosty, toporny, a przecież dawny mistrz nie wiadomo jak, najprostszą kreską, tchnął w wizerunek Ducha Świętego uczucie. Duch spoziera na ziemski padół czegoś bardzo rozzłoszczony, tak rozzłoszczony, aż nam dziś po plecach ciarki idą.

Średniowieczne płytki szkła, nawet najbardziej zniszczone, zostają na swoim miejscu. Gdy jednak szkło pochodzące z późniejszych napraw witraży jest bardzo zdewastowane, pan Heine dorabia nowe. Wypala je w elektrycznym piecu, przyciemnia, patynuje, maluje nawet z jednej strony na biało, by imitować warstwę prastarego żelu i resztek powłoki gipsowej.

Z szybkami witraży jest dokładnie tak, jak z pistoletami. Gdy się je rozłoży, to przy najstaranniejszym nawet składaniu zawsze zostanie na stole jakaś część. Zatem Leszek Heine zachowuje starą, pochodzącą jeszcze z XIX-wiecznych konserwacji siatkę ołowianych szprosów wszędzie tam, gdzie jeszcze porządnie się trzymają. Nowe odlewa ze specjalnie oczyszczonego ołowiu, ale najchętniej wytapiałby je z XIX-wiecznych ołowianych rur wodociągowych, wyrywanych podczas remontów krakowskich kamienic.

– Doskonały ołów, o niebo lepszy od współcześnie wytapianego w hutach – powiada.

Odnowione mariackie witraże nie trafiają już w stare obramienia okien bazyliki. Specjalna rama, w której są osadzone, wysunięta jest kilka centymetrów do wnętrza kościoła. W dawnych otworach montowana jest druga, przezroczysta szyba. Chronić ma ona stare szkło od wiatru i deszczu, mrozu i słońca. W szczelinie między obu taflami wytwarza się delikatny prąd powietrza, który osusza powierzchnię witraży. Zewnętrzne szkło chroni też stare witraże przed przemarzaniem.

A że z zewnątrz widać tylko białe szkło?

– Przed konserwacją było widać tylko brud.

MURY NIE RUNĄ

Pod psią łapą

Jak wyglądał Kościół Mariacki przez pierwsze dwieście, trzysta lat?

Gdy w 1257 r. Bolesław Wstydliwy wydał przywilej lokacyjny miasta Krakowa na prawie magdeburskim, pierwszym dziełem krakowskiego wójta było wytyczenie czworoboku rynku i siatki okalających go ulic. Kościoła Mariackiego przy rynku już nie było i jeszcze nie było.

Nie było już kościoła romańskiego, rozmiarami niewiele różniącego się od dzisiejszej bazyliki, wzniesionego w latach 1221-1222 z fundacji biskupa Ivona Odrowąża. Zniszczyli go Tatarzy w czasie najazdu w 1241 roku.

Nie było jeszcze kościoła gotyckiego, wzniesionego w latach 1290-1300 na gruzach romańskiego, pośród okalającego go cmentarza parafialnego. Na dobrą sprawę budowę zakończono dopiero w latach 1355 -1365. Wszystkie późniejsze przebudowy w istocie niewiele zmieniły wygląd bazyliki. Przez stulecia, tak jak u schyłku XIV wieku, nad jednym z największych w średniowiecznej Europie rynków dominowała świątynia potężna i piękna.

Piękna proporcjami, bogactwem rzeźb i barwą. My znamy mroczną, czarną niemal bryłę bazyliki, ale przed wiekami czerwonej gotyckiej cegły, jasnych detali kamieniarskich i rzeźb nie pokrywała gruba warstwa cywilizacyjnego szlamu.

Wszyscy eksperci od konserwacji zabytków byli zgodni: ceglane mury bazyliki trzeba oczyścić. Ale jak? Gdy czyszczono je przed stu laty, posłużono się techniką, która dziś konserwatorów przyprawia o palpitację serca. Otóż średniowieczne cegły szorowano na zmianę kwasem siarkowym i kwasem solnym. Konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków PKZ SA uznali, że w czasach realnego socjalizmu bazylika dość wymoczyła się w kwaśnych siarkowych deszczach. Mury postanowiono wykąpać w gorącej, ale czystej wodzie. Na wąskie rusztowania sięgające dachu wciągnięto agregaty Kaerchera, bardzo podobne do tych, jakimi myje się podwozia samochodów.

– Myły cegłę wybornie, ale zużywały mnóstwo wody – opowiada Barbara Kryształowicz, nadzorująca konserwację zewnętrznych murów i rzeźb bazyliki.

Dziś cegłę czyści się w bardziej wyrafinowany sposób. Agregat CEPE miesza drobniutki piasek z parą wodną i tą mieszanką pod ciśnieniem biczuje stary mur. Biczowanie odziera go z brudu i tajemnic.

Tajemnica pierwsza to stan średniowiecznej cegły. Przez ostatnie 20 lat krakowianie lamentowali, i słusznie, nad skażeniem powietrza w swym mieście. Jeszcze przed dziesięciu laty poziom dwutlenku siarki   w powietrzu dwukrotnie przekraczał i tak liberalne polskie normy. „Na 618 pomiarów zawartości fluorowodorów w atmosferze aglomeracji krakowskiej w 161 przypadkach ustalono, że ich stężenie przekracza dopuszczalną normę. Na ogół naruszano normę na całego. W połowie przypadków – o ponad 100 procent” – pisała w 1978 r. w reportażu o marnym losie krakowskich zabytków Małgorzata Szejnert. Siarka niszczyła płuca i kamienie, fluor niszczył kości i szkło. Średniowieczna cegła w tyglu wyrafinowanych trucizn, jakim było krakowskie powietrze, trwała jednak niewzruszenie.

– Jestem zszokowana doskonałym stanem muru bazyliki – mówi Barbara Kryształowicz. – Niewiele jest ubytków, nie zdarzają się cegły zlasowane.

Tajemnica wtóra murów bazyliki – to łapa psa. Po odczyszczeniu jednej z cegieł robotnicy odkryli odcisk psiej łapy. Przetrwał w doskonałym stanie 700 lat. Czy na mokrej, nie wysuszonej cegle psiak stanął przypadkiem, czy średniowieczny robotnik albo majster jego łapę odcisnął specjalnie – tego nie wiemy. Może któryś z budowniczych chciał – tfu, na psa urok – odegnać od kościoła złe moce?

Tajemnicę zabrał ze sobą średniowieczny pies. Ale nie kształt swej łapy – konserwatorzy pieczołowicie odlali ją w sztucznym kamieniu.

Kamień jak wino

Siedem wieków liczą sobie wszystkie rzeźbione wsporniki, rozmieszczone po dwa między każdym przęsłem, i zespoły rzeźb w kluczach, czyli u szczytów, gotyckich okien. XIX-wieczni mistrzowie wyrzeźbili je z wapienia jurajskiego ze złoża w Krzemionkach. To kamień bardzo mało porowaty, niezwykle twardy. Obrabiać go było bardzo trudno, ale za to średniowieczni kamieniarze mieli nadzieję, że dzieła w nim zaklęte przetrwają wieki.

Nie zawiedli się.

– Stan wapienia jurajskiego jest, jak na zanieczyszczenia powietrza w Krakowie, po prostu rewelacyjny – mówi pani Kryształowicz. Zniszczenia są nieznaczne. Ot, rozmyta przez deszcz twarz, gdzieniegdzie niewielkie pęknięcie.

W latach 80. XIX w. komitet parafialny powierzył Pawłowi Popielowi dzieło odnowienia bazyliki. Wtedy właśnie, i w trakcie następnego remontu na przełomie wieków, wymieniono bardzo już zniszczone średniowieczne zwieńczenia szkarp w formie skomplikowanych, bogato rzeźbionych świątynek. Zrobiono z nich kopie. Oryginalne zwieńczenia miały trafić do muzeum, ale gdzieś się zgubiły. Kopie wykuto w dolomicie z Libiąża. Był tani, miękki, łatwy w obróbce, ale wyrzeźbione w nim detale już w 1930 r. nadawały się do kapitalnego remontu lub wymiany.

Wspinaczka chybotliwymi drabinkami pod sam okap dachu trwa niemal kwadrans. Z wysokości 30 m widok jest niezrównany. Wejście główne i wejście przez kruchtę działają jak pompy ssące. Z tłumu przechodniów co chwila odrywa się po kilka malutkich postaci i znika   w środku. Tylko na moment, gdy rozlega się głos trąbki, wszyscy nieruchomieją w dziwnych, somnambulicznych pozach.

Za moimi plecami też kipi życie.

– Niech pan opuści rękawy i nie opiera się o mury – przestrzega Barbara Kryształowicz.

Tu, u szczytu, włóczą się po murze krwiopijcze pobrzeżki, ohydne pasożyty gołębi, roznosiciele tuzina chorób. Jest i gołąb z desperacją wysiadujący jajo w gnieździe uwitym z drutu i gwoździ na malutkim występie rzeźby. Konserwatorzy na każdym skrawku oczyszczonej z brudu, płaskiej powierzchni przyklejają mnóstwo długich metalowych szpilek, rzeźby owijają mocną metalową siatką. Na nic to. Gołębie wciskają się każdą szczeliną, gniazda zakładają na każdym płaskim występie wielkości choćby męskiej dłoni. Obok gniazda z bliska widać dowód ludzkiej chciwości i pobłażliwości Pana Boga. Jeden z gzymsowych bloków tylko udaje kamień. To po prostu drewniana podróbka. Wedle zaś XIX-wiecznych rachunków wszystkie uzupełnienia gzymsów rzemieślnicy robili z drogiego kamienia.

Gęby brzydkie i gęby ładne

Widziane z bliska rzeźby z najwyższych partii   murów zaskakują swą topornością, brakiem proporcji, małpimi rękami.

– Rzeźbiono je tak, by piękne i harmonijne były dla widza z dołu – mówi Barbara Kryształowicz.

Z dołu lepiej widać, ale nie zawsze. Póki nie było rusztowań, historycy sztuki oglądali rzeźby na murach bazyliki przez teleobiektywy. Niezbyt uważnie. Uczeni roztrząsali w swych dziełach sens scen, których trudno się na murach dopatrzyć. Na przykład dopiero z bliska widać, że dama z lustrem w dłoni tak naprawdę wygląda na młodzieńca oganiającego się od pokus.

Dopiero wysoko, pod gzymsem, widać, czym oddychają mieszkańcy Krakowa. Kamień pokryty jest czarną, bardzo twardą, kalafiorowatą naroślą grubości ponad 10 milimetrów. Te zanieczyszczenia i złogi wytrącone z powietrza, zmieszane z rozpadającym się kamieniem, wyrosły w ciągu raptem kilkudziesięciu lat. Ofiarą peerelowskiej atmosfery padły przede wszystkim zwieńczenia szkarp, odtwarzane w latach 30. Rozmyte, popękane na kamienne kęsy wielkości sporego psa, w każdej chwili mogłyby runąć w dół, na tłum turystów, gdyby nie oplatające je siatki ochronne.

Pracownicy PKZ agregatem parowo-piaskowym czyszczą cegłę i ciosy kamienne z kalafiorowatych narośli, montują dorzeźbiane fragmenty sterczyn. Najwięcej kłopotu mają z oryginalnymi, średniowiecznymi rzeźbami z wapienia jurajskiego. Kamień nie skruszał, wytrzymał dziesięciolecia kąpieli w chemikaliach lecących z nieba, ale nasiąkł najrozmaitszymi paskudztwami. Trudno w to uwierzyć – składa się teraz w 4 proc. z rozmaitych soli, które wżarły się w jego strukturę przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Rzeźby nie ryby, jeśli mają przetrwać dłużej, solone być nie mogą. Trzeba je więc po wielekroć oklejać wilgotnymi bibułkami i glinkami, które pomału wysysają z nich sole.

Konserwatorzy postanowili jak najmniej ingerować w substancję oryginalnych, średniowiecznych rzeźb. Z jednym jednak wyjątkiem. Nie spodobały się im dwie gęby.

– To były okropne, płaskie gęby – mówi pani Kryształowicz. – Okropne nie w sensie ludzkim, lecz   czysto rzeźbiarskim. Konserwatorzy jednogłośnie uznali, że dorobiono je nieudolnie w czasie którejś z dawnych konserwacji. Jednogłośnie też zdecydowali brzydkie gęby wymienić na twarze ładne. W glinie wymodelowano głowy estetyczne, z ducha gotyckie, i historycy sztuki komisyjnie urodę ich zatwierdzili. W kamieniu odkuł je rzeźbiarz Stanisław Fundament, po czym średniowieczna dama i aniołek otrzymały zafundowane przez krakowskie PKZ SA nowe, miłe oblicza.

GWIAZDY WRACAJĄ NA NIEBOSKŁON

Hulajgród w kościele

Odnowić bazylikę od środka… Pięknie. Tylko jak sięgnąć stropu na wysokości 28 metrów? Wymyślenie rusztowania, które idealnie pasowałoby do wnętrza bazyliki, nie jest proste.

Na dodatek proboszcz, ks. infułat Bronisław   Fidelus, zażądał takiego rusztowania, które nie utrudniłoby odprawiania mszy, a turystom nie przesłoniło ołtarza. Tradycyjne rusztowania, na których rozpoczęto rewaloryzację polichromii matejkowskich, musiały zniknąć z prezbiterium.

Do przetargu stanęły PKZ SA z Krakowa i Pracownia Projektowa Mostostalu Kraków.

Pracownie Konserwacji Zabytków ostatecznie przegrały – zaproponowały wypełnienie kościoła gęstwą tradycyjnych rusztowań. Tylko w środku świątyni miał pozostać niezbyt wielki tunel dla wiernych i turystów. Przez co najmniej dwa lata ołtarz Wita Stwosza byłby niedostępny dla zwiedzających.

Inżynier Jacek Kamiński z Mostostalu wymyślił coś w rodzaju wielopoziomowej wieży na kółkach, wysokiej na niemal 30 m siostry średniowiecznego hulajgrodu służącego do zdobywania wyniosłych twierdz. Wieża stanąć miała na wysokich nogach z kratownic, które nie przesłaniały wnętrza świątyni, zwłaszcza zaś ołtarza. Każda noga miała się kończyć przegubowym wahaczem osadzonym na dwóch stalowych kołach, ważącym dwie tony. W miarę postępu robót wieżę przesuwałoby się wzdłuż bazyliki, dobudowując górne piętra z lekkich konstrukcji tak, by dostosować się do geometrii ścian. Na wszystkich poziomach przewidziano po kilka umywalek z bieżącą wodą i dodatkowe oświetlenie.

Obecność gigantycznej wieży w bazylice skłonni wytrzymać byli nawet księża – nie było jednak pewne, czy wytrzymają ją stropy podziemi. Pod posadzką Kościoła Mariackiego rozciągają się dawne krypty grobowe. Wieża z pełnym wyposażeniem ważyć powinna ponad 50 ton. Na jedno koło przypadało obciążenie ponad 6 ton. Zawalenie się podziemi mogło pociągnąć katastrofalne skutki dla konstrukcji całego kościoła.

Najlepsi krakowscy znawcy od wytrzymałości konstrukcji budowlanych z Politechniki Krakowskiej zstąpili do krypt. Mierzyli i liczyli, liczyli i mierzyli, aż wreszcie zgodnie wydali werdykt: stropy wytrzymają.

Wtedy Mostostal zbudował elementy konstrukcji. Na posadzce kościoła najpierw zbudowano drugą, drewnianą, podłogę zaprojektowaną tak, by równomiernie rozkładała obciążenia. Potem robotnicy zaczęli skręcać śrubami części wieży – we wnętrzu bazyliki nie można było przecież spawać. Nie można było też wprowadzić do świątyni dźwigu montażowego ani żadnych urządzeń mechanicznych. Robotnicy ręcznie budowali kolejne poziomy wieży. Kolejne fragmenty konstrukcji wnosili coraz wyżej na rękach, wciągali żeglarskimi wielokrążkami i kołowrotem Wita Stwosza, tkwiącym wciąż na strychu.

– To naprawdę wyglądało jak budowa wieży Babel – opowiada projektant inż. Kamiński.

Wszystkie użyte do budowy deski były odkażane i impregnowane, by nie zawlec w pobliże ołtarza pasożytów drewna.

W podziemiach przez cały czas budowy przesiadywali naukowcy w chirurgicznych maskach i gumowych rękawicach. Bali się kruszenia stropów, bali się i „śmierci z krypty”, ataku nieznanych, grobowych mikrobów sprzed stuleci. Największy autorytet w dziedzinie wytrzymałości konstrukcji, profesor Ciesielski zadecydował, że ugięcie stropów o trzy milimetry będzie powodem do wszczęcia alarmu. Nie ugięły się jednak.

Wieża rosła.

Księża odprawiali msze.

Turyści gapili się na ołtarz.

Inżynier Kamiński bał się.

– Nieprawda, że konstruktor sprawdzi dwa razy obliczenia i już jest spokojny. Zawsze jest ryzyko, że czegoś nie przewidzi. I zawsze jest strach – mówi.

Strach w bazylice był strachem wielkim. Nie ustąpił nawet wtedy, gdy wieża sięgnęła stropu prezbiterium. Ostatecznym sprawdzianem obliczeń wytrzymałościowych miało być wprawienie wieży w ruch. W czasie próby generalnej hulajgród ruszył pomalutku w stronę nawy głównej. Przesunęło go raptem dwóch robotników. Siłę ich rąk zwielokrotniły łańcuchowe przeciągarki.

Przejechał niespełna dwa metry. Stanął. Stropy katakumb nawet nie drgnęły. Inżynier Kamiński zaczął sypiać po nocach.

Matejko, ty nie maluj z fantazyą, ty maluj na porządnym tynku!

Wielkie stalowe nogi ruchomej wieży ksiądz infułat Fidelus polecił owinąć sztucznymi zielonymi pnączami. Tak ozdobiony konserwatorski hulajgród na pierwszy rzut oka wygląda jak dodatkowa dekoracja prezbiterium. Tylko stukanie dobiegające gdzieś z wysoka przypomina, że nad głowami parafian i turystów tkwi wielki, czteronogi intruz ze stali.

Konserwatorzy dzieł sztuki pracują nieustannie, także w czasie mszy. Na czas nabożeństw zostawiają sobie ciche zajęcia.

– Kościół funkcjonuje normalnie. Z pracującymi na górze nie ma żadnych kłopotów, naprawdę w niczym nam nie przeszkadzają. Sami świetnie wiedzą, co wypada, a co nie, bo chyba wszyscy z nich to ludzie wierzący – mówi ks. infułat Fidelus, który zresztą zaraz zastrzega się, że kwestia wiary robotników i konserwatorów go nie interesuje. Interesuje go tylko, czy swą pracę robią dobrze.

Nic się w Krakowie nie zmieniło od czasu, gdy Janowi Styce, malującemu Boga na klęczkach, ale kiepsko, poirytowany Pan Bóg objawił się i rzekł:

– Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!

Profesor Józef Nykiel nadzorujący konserwację polichromii w prezbiterium bazyliki dałby wiele, by w latach 90. zeszłego stulecia dobry Pan Bóg zechciał objawić się także Janowi Matejce i napomniał mistrza, by malował na porządnie przygotowanych tynkach.

W 1889 r. Matejko zgłosił się do organizującego generalny remont Bazyliki Mariackiej Pawła Popiela i, jak zapisał przed stu laty Popiel, „oświadczył gotowość kierowania sprawą malowania”.

A malować trzeba było koniecznie. Już w XVIII w. z pierwotnych, średniowiecznych polichromii zostały bure resztki. Gotyku podówczas nie kochano i lekką ręką zdecydowano wystrój kościoła zmienić na barokowy. Nowe malowidła przypadły mieszkańcom Krakowa do gustu, aliści ząb czasu zgryzł je jeszcze szybciej niż polichromie średniowieczne. Przed stu laty wyglądały już nader niechlujnie. Wtedy na rusztowania w prezbiterium wstąpił mistrz Matejko.

Dobry Pan Bóg milczał, gdy Matejko „krępowany trwożliwością komitetu parafialnego o koszta, miarkował swoją fantazyą”. Co i szkoda, bo Matejkowskie polichromie w bazylice do najbardziej fantazyjnych dzieł mistrza zaliczyć trudno.

Prawdziwą katastrofą okazało się milczenie Pana Boga w trakcie przygotowywania ścian pod pędzel Matejki.

Rzemieślnicy miast oczyścić tynk z malowideł barokowych, pozacierali je tylko wapnem z piaskiem. Nie baczyli, że zacierki te pokrył kurz i brud i pomazali je warstwą pobiały wapiennej. Nie dość, że ściany prezbiterium pobielili bardziej niechlujnie, niż robią to skacowani tynkarze ze spółdzielni mieszkaniowych, to swe fuszerki usiłowali nieudolnie ukryć. W wielu miejscach pobiałę wapienną kładli bardzo grubo, tak grubo, że nie zdołała związać się ze ścianą. Pobiała położona na czystym tynku karbonatyzuje, czyli powoduje wytrącenie się twardego, trwałego węglanu wapnia. Pobiała położona na podłożu niewłaściwym, na przykład na desce, wysycha, kruszeje, odpada.

Taki los czekał malowidła na źle przygotowanych tynkach bazyliki. Ale cóż, Matejko znał się na malarstwie olejnym, nie ściennym, co gorsza – pomocnikom najwyraźniej ufał. Zaś Pan Bóg, jako się rzekło, patrzył na szwindle rzemieślników i nie grzmiał.

No i kłopoty zaczęły się już kilkanaście lat po ukończeniu remontu. Matejkowskie polichromie pękały, łuszczyły się, odpadały. Ratowano je rozpylając na nie odchudzone mleko. Pomagało, ale na krótko.

Przed przystąpieniem do rewaloryzacji wnętrza bazyliki krakowscy konserwatorzy musieli podjąć decyzję, czy ratować sypiące się malowidła Matejki i pomagających mu później Wyspiańskiego i Mehoffera czy raczej odtworzyć pierwotny, gotycki wystrój ścian nawy i prezbiterium.

Dla profesora Nykiela wyboru nie było:

– Zostaje Matejko! Ja jestem nie tylko konserwatorem, ale i artystą wrażliwym na piękno. Uważam, że to jest jedna z najciekawszych w tamtej epoce realizacji wnętrza gotyckiego. Matejko skrupulatnie, z wyczuciem, nawiązał do kolorystyki i nastroju zdobnictwa gotyckiego.

Konserwatorzy ratują więc z dzieła Matejki to, co ocalało. Usuwają odpadające malowidła z poprzednich renowacji i na porządnie już przygotowanych tynkach rekonstruują Matejkowskie polichromie. W miejscach szczególnie narażonych na działanie wilgoci, kurzu, kopciu ze świec, na przykład w apsydzie prezbiterium, rekonstruować muszą niemal 90 proc. polichromii. Zrekonstruowany fragment malowideł zadziwia szczególną, dziwną aurą ciszy i spokoju, odsuwającą od patrzącego zgiełk codzienności.

– Tak miało być – cieszy się prof. Nykiel.

Nieśmiertelna lipa

W bazylice remontuje się i odnawia dziś niemal wszystko. Tylko skarb najcenniejszy i najdelikatniejszy zarazem, Ołtarz Mariacki Wita Stwosza, rzeźbiony w klocach lipowego drewna, stoi nie niepokojony pośród rusztowań.

W zeszłym roku profesorowie Józef Nykiel i Marian Paciorek dokonali oględzin ołtarza i stwierdzili, że dzieło Wita Stwosza wystarczy po zakończeniu renowacji wnętrza kościoła doimpregnować, gdzieniegdzie uzupełnić ubytki złoceń. No i odkurzyć. Figury mają się bardzo dobrze.

Dla konserwatorów znających losy ołtarza jest to prawdziwy cud.

W 1442 roku zawaliło się sklepienie prezbiterium Kościoła Mariackiego miażdżąc główny ołtarz. Sklepienie odbudował majster Cipser z Kazimierza, rzeźbienie nowego ołtarza powierzono Szwabowi Witowi Stwoszowi. Pierwsza renowacja dzieła miała miejsce już w marcu 1533 roku. Wtedy to, w zalutowanej metalowej puszce nad ołtarzem, znaleziono sfałszowany akt erekcyjny ołtarza, w którym napisano, iż powstał on wyłącznie ze składek mieszczan niemieckich, zaś żaden Polak budowy nie wspomógł. Fałszerstwem tym niemieccy mieszczanie w Krakowie usiłowali utrzymać sięgające średniowiecza prawo głoszenia kazań w Kościele Mariackim wyłącznie po niemiecku. Wiele nie zwojowali – parę lat później kazania głoszono już po polsku.

Czarne chmury zawisły nad ołtarzem w 1760 r. Archiprezbiter Kościoła Mariackiego, ksiądz infułat Jacek Łopacki przebudował wnętrze świątyni w stylu barokowym. Ostatnim akordem unowocześnienia kościoła miała być wymiana ołtarza Stwosza na ołtarz barokowy. Ksiądz Łopacki zamówił nawet u architekta Fontany projekt, a w swym testamencie legował na budowę ołtarza znaczną sumę 20 tys. złotych polskich. Ołtarz Stwosza uratowała rychła katastrofa Polski – w zamęcie rozbiorów nikt nie miał głowy do jego wymiany. Nikt też jednak nie miał głowy, by o dzieło Stwosza zadbać. Lipowe drewno żarły kołatki, w każde święto kościelne, ślub i pogrzeb przybijano do bezcennych rzeźb zdobne tkaniny.

W 1795 r. ołtarz pomalował mistrz malarski Karol Wochowski. Pracę tę nazwał „może już ostatnią” – nie wierzył w przetrwanie dzieła Wita Stwosza.

Mylił się. Dzięki gruntownym renowacjom w latach 1866-1871 i 1932-1933 ołtarz w całkiem niezłej formie dotrwał do sierpnia 1939 roku. W przeddzień wojny prof. Karol Estreicher zorganizował ewakuację najważniejszych figur ołtarza. Zapakowano je w drewniane skrzynie i przeniesiono na wiślaną barkę. Ewakuację sfinansował na prośbę Estreichera zarząd prywatnej kopalni Jaworzno. W nocy 28 sierpnia barka z 30 skrzyniami ruszyła Wisłą do Sandomierza. Nad ranem 1 września ostrzelał ją niemiecki samolot. Żaden z pocisków na szczęście nie dosięgnął drewnianych figur.

Skrzynie schowane w Sandomierzu Niemcy znaleźli i zrabowali. Wkrótce potem rozmontowali resztę ołtarza i całość ukryli w tajnym schronie w Norymberdze. Po wojnie na trop skarbu wpadł mjr Emeryk Czapski z armii Andersa. W kwietniu 1946 roku skrzynie pod opieką prof. Estreichera wróciły z Norymbergi do Krakowa. Ale nie do kościoła Mariackiego. Władze, po przeprowadzeniu konserwacji, nie oddały ołtarza kościołowi, lecz schowały go na Wawelu. Dopiero w 1957 roku wrócił na swoje miejsce.

Wszystkie te peregrynacje, wstrząsy, zmiany temperatur i wilgotności lipowe drewno rzeźb zniosło bardzo dobrze. I świetnie znosi ciężkie próby, jakim   poddawane jest każdego dnia, od sześciu wieków.

– Mikroklimat w bazylice jest bardzo nieciekawy – wyjaśnia prof. Józef Nykiel.

Badania zmian temperatury i wilgotności wnętrza kościoła wykazały, że figury ołtarza nieustannie przechodzą drogę przez mękę. Przed wstawieniem podwójnych okien chroniących stare witraże bywało, że w ciągu srogiej zimy woda zamarzała rano na posadzce. W zimowe dni wierni i turyści nanoszą do wnętrza na swych butach mnóstwo śniegu. Wzmaga to wilgotność powietrza. W lecie z kolei nagrzane mury oddając ciepło wysuszają powietrze.

Ołtarz jest jak żywa istota. Wchłania i oddaje wilgoć, oddycha. Przez wieki zdołał przystosować się do zmian kościelnego mikroklimatu. Przystosował się tak dobrze, że konserwatorzy wzdragają się przed nagłym zapewnieniem mu komfortu.

– Szok mógłby mu zaszkodzić – mówi Paweł Karaszkiewicz. – Lepiej niech wszystko zostanie po staremu.

MÓDL SIĘ I NAPRAWIAJ

Najważniejszy jest człowiek 

Troszkę komfortu jednak rzeźbom Stwoszowym się należy. Co zrobić z największymi wrogami ołtarza – ludźmi? Turyści nie są dopuszczani w bezpośrednie sąsiedztwo ołtarza, ale wnoszą do wnętrza wilgoć na swej odzieży. Wilgoć wydychają. Wchodząc do kościoła działają jak łopatki turbiny – wtłaczają przez drzwi powietrze z zewnątrz, pełne kurzu i chemicznych skażeń.

Parafianie przestali być problemem. Kościół Mariacki jest nadal parafialny, tu regularnie odprawia się msze, udziela ślubów, żegna zmarłych. Ale parafian jest coraz mniej. Ostatnio już tylko 3200, przeważnie starych. Centrum Krakowa wymiera, pustoszeje. Czynsze są tak wysokie, że kto żyw, mieszkanie w obrębie Plant wynajmuje na biuro i wyprowadza się dalej od centrum.

Ubywa modlących się, przybywa zwiedzających. Szacuje się, że rocznie odwiedza Kraków około 3 mln turystów. Zajrzenie do bazyliki, rzucenie okiem na ołtarz – to rutynowy punkt programu wielu z nich. Ilu zwiedzających przekracza co roku progi bazyliki, nie wie dokładnie nikt, także ksiądz infułat Fidelus. Zależnie od rozmówcy szacunki wahają się od stu do kilkuset tysięcy, a nawet do ponad miliona.

Czy natłok turystów zagraża już Ołtarzowi Mariackiemu, średniowiecznym witrażom?

Ksiądz infułat uważa, że nie. Często jeździ do zaprzyjaźnionych księży z katedry w Kolonii, pyta, patrzy, porównuje.

– Na ograniczanie dostępu do bazyliki jeszcze nie czas   – mówi.

Ksiądz nie boi się też tego, co spływa z nieba. Jeszcze w połowie lat 80. Kraków był jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie.

Huta aluminium w Skawinie podsyłała toksyczne związki fluoru. Krakowska Polfa, produkując witaminę C, emitowała nieprzebrane bogactwo rzadkich trucizn. Huta Lenina oraz 1300 krakowskich kotłowni i 120 tys. węglowych pieców w mieszkaniach solidarnie pracowały na rekordowe stężenie w powietrzu związków siarki.

Ale to już przeszłość.

Wiele fabryk ograniczyło produkcję wskutek recesji.

W pozostałych zlikwidowano najuciążliwszą produkcję, m.in. aluminium i witaminy C.Barwy-szkla-2013-Wielka-i-czysta

Do każdego zlikwidowanego prywatnego pieca węglowego władze miasta dopłacają 200 złotych. Niedużo, ale dymiących kominów nad Krakowem jednak ubywa.

– W ciągu ostatnich siedmiu lat zmniejszyliśmy o dwie trzecie emisję zanieczyszczeń przez krakowskie zakłady przemysłowe. Poziom skażenia powietrza w Rynku nie przekracza połowy poziomu skażeń sprzed dziesięciu lat – mówi dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Wojewódzkiego Jerzy Wertz.

Nie będzie tak, że zanim konserwatorzy oczyszczą bazylikę od strony Rynku, mury prezbiterium zdążą pokryć się czarnym, stwardniałym szlamem.

Powtórka z średniowiecza

Konserwatorzy spieszą się. Chcą skończyć prace do roku 2000.

Do zrobienia zostało tymczasem niemało. Prócz głównych przedsięwzięć – uratowania witraży, odnowienia murów zewnętrznych, polichromii, zabezpieczenia ołtarza, dokończenia prowadzonej przez konserwatorkę Wiesławę Stefańską renowacji kaplic – trzeba zlikwidować wilgoć pnącą się od fundamentów nawy ku górze wewnętrznych ścian.

– Dotrzymanie terminu zależy tylko od dostatecznej ilości pieniędzy – mówią w Społecznym Komitecie Odnowy Zabytków Krakowa.

Remont finansuje w głównej mierze Narodowy Fundusz Rewaloryzacji Zabytków Krakowa. W tym roku rewaloryzacja pochłonie 18 mld starych złotych, całość prac kosztować ma jeszcze dobrze ponad 200 mld starych złotych. Parafia NMP utrzymuje ze sprzedaży biletów turystom czterdziestu pracowników i to, co     pozostaje, dokłada do remontu, ale nie są to sumy wielkie. Ksiądz infułat ma nadzieję, że wkrótce dotrą większe darowizny z Zachodu.

Wtedy, marzą konserwatorzy, skończy się remont i skończy się praktyka czekania z konserwacją, aż zniszczenia staną się nieodwracalne. Marzą o rozbudowie ofiarowanego przez American Express Foundation komputerowego systemu analizowania   mikroklimatu kościoła i stanu najważniejszych zabytków, marzą nie o wielkiej kampanii rewaloryzacji, lecz solidnej, niezauważalnej opiece nad średniowiecznym skarbem Krakowa.

– Jeśli wszystko się uda, w roku 2000 bazylika zajaśnieje blaskiem, jakiego w Krakowie nie widziano od stuleci – mówi prof. Nykiel.

I taka ma już pozostać – wielka, jasna, piękna.

Gazeta Wyborcza – 26/07/1996