Ryby jeszcze śpiewają

Augustyn Baran

Żaba to największa swołocz – mówi Julian. I milknie na chwilę. Jakby się zastanawiał, czy zbytnio nie obraził boskiego przecież stworzenia.

Żaby wyłażą na świat zawsze bardzo wcześnie, jeszcze przed Wojciechem. Znak to nieomylny, że będzie jeszcze ziąb i wiosna na pewno kapryśna. Wyruszają jednak czując bożą wolę żabiego bóstwa płodności. Z rowów, parowów, jam, z wszystkich zakątków wsi – w podskokach przez ruchliwą drogę zmierzają do   stawów Juliana. Stawów od niedawna rybnych. W nich złoża kolonię skrzeku, grubą ławicą galarety pokryją lustro wody. Później, kijanki pożrą kupiony za duże pieniądze narybek karpia.

Julian stoi oparty na łopacie czarnej od błota z kolejnego stawu. Postanowił oczyścić jeszcze jeden w tym roku. Będzie na własny narybek. Dlatego łopata lśni od śliskiego błota. Po trzonku pną się do góry pijawki.

– Trzeba wapnować – pijawka zeżre największą rybę – matkę. Twarz gospodarza zatrzaskana błotem – stawiarką. Ręce i tułów. Buty lepkie od błota i robactwa. Bagno najszybciej schnie na ciele i odpada grubymi skorupami przy każdym gwałtowniejszym słowie lub ruchu ręki z papierosem, który mu zapaliłem i podałem. Po kąpielówkach spływa mokre gęste kapiącą mazią.

– Przypatrz się – mówi – jestem, starym człowiekiem, któremu pod koniec życia marzy się wielka ryba. Dużo wielkich ryb w moim gospodarstwie wyhodowanych   własną ciężką pracą. To nie wyprawa na rybę w ocean. Gotową rybę w gotowym oceanie. Chciałbym pokazać wszystkim – ludziom, władzom i tobie, że mogą być tu stawy, ryby i pieniądze. W tym zakątku wsi – może być wszystko.

Słucham Juliana Fala – izdebczanina. Ma rację. Oczyszczone stawy, w których ponad czterdzieści lat rosło bagno, leżą w najpiękniejszym zakątku nie tylko Izdebek, ale nawet okolicy. W Izdebniku otoczonym lasem i szarymi wzgórzami, wśród przełomu których płynie struga czystej wody i biegnie wąska dawno     asfaltowana droga.

Pod kopułą lasu bieleje ściana piaskowca. Tutaj jest miejsce na ognisko dla wagarowiczów ze wszystkich szkół i dla zakochanych. Dawniej koczowali tu Cyganie. Z taboru dobiegał swąd pieczonych w glinie kur i pisk niemowląt kąpanych w bajorze.

Izdebnik – to wymarzone miejsce dla zakochanych. Tak wymarzone, piękne i ciche, że poczęło się tu wiele pokoleń. Także moja córka.

Teraz przechodzą tędy ludzie i patrzą na Juliana, który z białego człowieka stał się bardziej podobny do diabła niż Murzyna. Szczególnie wtedy, gdy widłami wyciąga ze stawu zielsko rozrosłe w krzaczasty kłąb pomylonych telefonów.

Przechodzą ludzie i mówią: „Szczęść Boże!” Najczęściej jednak – „Szczęść Boże, diable!”

Najczęściej ludzie nic nie mówią, kręcąc palcem kółko na czole. Czasem tylko zatrzymują się starzy gospodarze. Przystaną, zapalą papierosa i prze-strzegają:

– Narobisz się, wytracisz, a inni zabiorą ci gotowe stawy.

Julian, gdy nie może przełamać ludzkiej niewiary, prze­rywa gadanie i karczuje: czarne i szare dwudziestoletnie olchy. Razem z nimi poczęte wierzby, głogi, tarniny, osiki, dziki bez, dorodne iwy i dziesiątki innych gatunków znanych tylko botanikom. Przede wszystkim ładuje na taczkę dojrzałe czterdziestoletnie bagno.

Trzeba zrobić nowe mnichy. Tamte spróch-niały. Trzeba zaplombować groble przewiercone przez piżmaki. Trzeba to wszystko zrobić samemu, bo mimo początkowych zapałów – spółka się rozpadła.

Adrianna Fijałka, kiedyś moja uczennica z klasy VI, napisała w zadaniu – reportażu:

„Do pracy przystąpił z dwoma wspólnikami. Krótko jednak trwała. Wspólnicy chcieli mieć szybko widoczne zyski. Tymczasem przy stawach trzeba się było najpierw porządnie napracować. Julian został sam.”

Tymczasem, na pierwszy od dwu dziesiątków lat narybek, ściągają nieproszeni goście: kaczka dzika, czapla siwa, bocian biały, kury sąsiada do rowu burzowego, krowa sąsiadki na świeżo naprawioną groblę i oprócz wspomnianych na wstępie „kotnych” żab – nowe rodziny piżmaków.

W wyczyszczonych stawach i rowach pełno przedmiotów martwych żywą ręką wrzuconych: butelki po wszelkich napojach, kamienie, kije, chodaki i para eleganckich kobiecych bucików.

Julian był kilkuletnim berbeciem, kiedy na początku lat trzydziestych pożyczona od kogoś łopata bezrobotnego wiejskiego wyrobnika i biedaka, po raz pierwszy zagłębiła się w bagienne rozlewisko pod lasem. Dworska inwestycja zaplanowana na kilka lat zaowocowała siedmioma stawami o powierzchni dwóch hektarów lustra wody. Gospodarstwo rybne wzorowo prowadził Roman Bobowski.

To już ponad 50 lat. Trudno przypomnieć sobie rok, w którym się to zaczęło. Pewno dlatego, że pamięć ludzka broni się celowym zapomnieniem najgorszych czasów życia – wspomina Zygmunt Gładysz.

Codziennie przychodziło do roboty 50 chłopów. Od siódmej rano do ósmej wieczorem trwała dniówka za jeden złoty. Parę groszy mniej kosztował chleb.

Czarną maź – stawiarkę nabierano do taczki i wylewano na groblę. Dwadzieścia taczek – i zmiana. Ten, który woził – znowu nakładał.

Nadzór. Ciągły nadzór. „Oko” nadzoru czujne, tak bystre i czujne, że w następnym dniu ktoś, kto nie spodobał się – nie zostawał przyjęty do roboty.

Groblę sypano – raczej wylewano warstwami po 10 centymetrów mazi – błota. Każdą wylaną warstwę ubijano ubijaczką. Nazywano ją fachowo dobnią. Był to gruby ciężki klocek jodłowy z dwoma drążkami po bokach do chwytu rąk. I ubijało się.

– „Miejsce w miejsce!” – krzyczał język nadzoru.

Po jednym dniu dłonie były czerwone, w pęcherzach. Jeśli zlały się przez noc w jeden wielki bąbel – po kilku dniach skóra od­chodziła i drgały w bólu żywe mięśnie dłoni. Najgorsze, gdy dobnia upadła komuś na stopę. Paznokcie schodziły z palców u nóg. Nikt nie miał butów.

Niektórzy chcieli sypać groblę nawet w nocy. Ci najbiedniejsi z biednych. W pełni księżyca chcieli   pracować. Ale „Oko” nadzoru było senne i ucho usłyszało: w nocy oszukują, walą kamienie, pniaki i kłody z lasu znoszą… Skończyła się księżycowa zmiana.

W południe kobiety przynosiły obiad. Najczęściej kapustę z grochem. Często tylko kwasówkę zabielaną pożyczonym mlekiem. Nikt z pracujących nie jadł mięsa. Rano brał kromkę lub dwie chleba czarnego jak stawiarka, maślankę kupowali wspólnie z miejscowej mleczarni. Kiedy dostawali wypłatę – spłacali kredyt na nią zaciągnięty. Litr maślanki kosztował 3 grosze. Tyle, co opera w wielkim mieście…

Po takiej diecie zafajdano cały Izdebnik. Latryny nie było. Sławojki pojawiły się później.

Pierwsze ryby wyhodowano jeszcze przed wojną. W czasie wojny gospodarka rybna również istniała. Dzięki przydziałom ryb dla okupanta – dwór otrzymywał konieczne produkty.

Pierwsza klęska dla gospodarstwa przyszła z chwilą zakończenia wojny i wyzwolenia tego uroczego zakątka. Dzierżawca, R. Bobowski zginął w tajemniczych okolicznościach zastrzelony przez „partyzantkę” .

Wtedy zaczął się raj dla rabusiów. Ryby wybijan masowo granatami i minami.

Rozmawiam z tamtymi rabusiami:

– Nie wiesz, jak łowi się ryby granatami? – dziwią się. – Bardzo prosto, chociaż głośno: rzuca się dużą przynętę w postaci pokruszonego chleba i czeka chwilę, aż się „sponęcą”. Patrzysz, czekasz, żeby przypłynęło jak najwięcej.

Odbezpieczasz granat, rzucasz i skaczesz za groblę.

I wtedy – PIERDUT! Huk, fontanna wody i ryby śpiewają w powietrzu. Czasami jakaś spadnie na ciebie…

Ogłuszone i zabite pływają brzuchami do księżyca. Wyjmujesz je jak z miednicy. Najadłeś się za całą okupację, a nawet za młodość. Aż do cyca. Choć często i cycek sanacyjnej matki był pusty. Lub musiał wystarczyć i dla młodszego od ciebie. Szedłeś spać głodny i śniły ci się wielkie pierogi.

Conocne „pierduty” wyniszczyły ryby. Zryły groble i posiekały w drebiezgi mnichy. Padli i ludzie.

Nie udało się w późniejszych latach prowadzić właściwej i dochodowej gospodarki rybnej PGR-owi. Rozpaczliwe próby zagospodarowania stawów przez miejscowe Kółko Rolnicze, również zakończyły się niepowodzeniem. Ryby przestały śpiewać. Przez pewien czas świstały jeszcze raki, ustępując rechotowi żab i podlotków. W końcu, w cieniu zapomnianej przez władze szarej i czarnej olszyny, świstał tylko wiatr.

W epoce Gierka zaczęto myśleć o koniecznym przyspieszeniu i pogłębieniu stawów. Ich zagospodarowaniem miała się zająć SKR. Ale były kłopoty z zebraniem owsa przed wigilią. Dlatego znaleziono opiniodawców, którzy orzekli, że stawy są zaminowane i nie można ich ruszyć żadnym sprzętem, nawet właściwie opancerzonym.

W takiej sytuacji, Julian Fal, wychodźca z Izdebek, wydzierżawił stawy rybne od Urzędu Gminy w Nozdrzcu na okres 10 lat z prawem pierwokupu. I przystąpił do robót równie ciężkich, czarnych jak i kapitałochłonnych. Inwestował i hodował. Kiedy okazało się, że ma sukcesy, dochody, że stawy doprowadził do ładu – „bracia komuniści” postanowili odebrać mu stawy… Postanowienie spełnili.

Tydzień później, jesień nadal była piękna. Ciągle piękna i tak upalna, że wyrwałem dzieciaki ze szkoły i poszliśmy pod Izdebnik.

Julian oczyścił kolejny odcinek rowu burzowego i znowu wyglądał jak na początku kariery.

– Szalejesz nadal. Mimo wszystko – potwierdziłem stan rzeczy.

– Komuś to będzie potrzebne… Lubiłem w życiu sprawy trudne. Byłem i jestem niepokorny. Niczego nie żałuję – mówi po dłuższym milczeniu. Pokazałem wszystkim, że tu mogą być ryby. I może się ten interes opłacać. Swoje zrobiłem.

Głęboka jesień. Opadły liście. Opadły ręce. Julian przyjął warunki – zrezygnował z dzierżawy.

Ktoś mówił, że początkujący „bracia kapitaliści” wzięli stawy. Nie wiem, dawno tam nie byłem. Nie te czasy, nie to serce.