Na drodze

Augustyn Baran

Alina ponownie przysłała telegram, ponaglając mnie do przyjazdu.

– W taką zimę! – Denerwowałem się, chodząc nerwowo po kuchni.

– Trzeba jechać – powiedziała Matka. Wiedziałem, że lubi Alinę.

– No trudno – powiedziałem do siebie.

W nocy wiatr zelżał. Chwilami cichł, niemal zamie­rał. Spałem niespokojnie budząc się, kiedy tętno wiatru wzrastało. – Pierwszy odchodzi o piątej – pomyślałem, gdy wichura znowu zerwała się do życia.

Autobus będzie spóźniony, ale przejedzie z pewnością. Szedłem na przystanek. Wiatr mi pomagał. Odrodzony nad ranem, popychał mnie teraz w kierunku dziewczyny.

– Ale dujawica! – mruczałem pod nosem tytuł książki zapamiętany z dzieciństwa.

Zza wzgórza wynurzył się ośnieżony łeb autobusu.

– No, dobrze – ucieszyłem się widokiem polarnego stwora sunącego w moją stronę.

– Gdzie cię diabli niosą? Pewnie baba… – powitał mnie Stach, wszystkim znany kierowca.

We wsi nikt nie wsiadał. I nikt nie jechał przed nami. Ani pługa, o piaskarce z deficytowym piaskiem nawet nie warto marzyć.

– Najgorsze serpentyny – powiedziałem, nachylając się ku Stachowi.

– A, co ciebie to obchodzi? Ty jedziesz?

– Ale, to ja muszę dojechać!

Urwałem jego monolog. Zawsze ciekawy i zgodny z logiką, chociaż pozornie przeciw niej. Baby nie potrafiły się z nim dogadać. Wiele razy obserwowałem go w akcji z pasażerkami. I nigdy nie zdarzyło się żadnej przekonać go, ani cokolwiek mu wytłumaczyć.

– Niech mi pan stanie – prosiła jakaś. I Stach natychmiast stawał za kierownicą…

Stary jelcz prychał ale piął się pod górę łamaną malowniczymi o tej porze serpentynami. Koła żłobiły głębokie tunele. Za nami, głęboko w dole migały światełka malucha.

– Prezes albo doktor – powiedziałem.

– Raczej prezes. Doktor lubi pospać rano.

– A ty myślisz, że ja to co? Że nie lubię – udawał obrażonego.

Płotki na wzgórzu 666 uratowały drogi. Wiatr rzeźbił piętrowe wydmy, wyczarowując ze śniegu gzymsy najsubtelniejszej secesji. Zawiało, ale że wiało nadal – więc przed nami Sahara śniegu, idealna biel równi opadającej ku czarnym lasom, ginącym w stężałych chmurach.

Stach trzymał się zbawiennej prostej w środku między strzelistymi aktami topól po obu stronach drogi. Przed ostrym zakrętem zahamował, wyskoczył zza     kierownicy i brnąc w śniegu, sprawdzał gdzie rów, gdzie jeszcze droga.

– Możesz spać – powiedział, gdy wszedł siadając wygodnie na fotelu.

– Możesz spóźnić się jeszcze 20 minut – powiedziałem ze złością.

– No, rozbiera cię… Fajna? Wszystkie fajne… żeby je szlag buchnął.

– Ej, znasz się na snach? – zaczął z innej beczki.

– Pewnie! Na studiach miałem wykłady ze snów.

– Nie pieprz! Śnił mi się pies, który płakał.

– Pies?… To fatalny, ale łzy – to dobry sen. Jakieś szczęście w nieszczęściu cię czeka.

Za wsią wsiadło parę kobiet. Ukłoniłem się, mogły mnie znać. I już las. Piękny, jak każdej zimy.

W lesie śnieg padał dużymi ciepłymi płatami, jak panień­skie chusteczki do ocierania zawsze niewinnych łez. Serpentyny tu jeszcze groźniejsze, niż w mojej wsi. Po obu stronach wąskiej oberwanej drogi – jamy, z których nie doleci wołanie do nieba.

– No, jeszcze jedno kolanko i koniec męki. Zdążysz do swojej cipci.

Już widać następną wieś. Palą się światła w oknach. Patrzę na zegarek. Zatrzymał się, kiedy wychodziłem z domu. Czas niestety – nie.

– Ale dostał – krzyknął nagle Stach.

– Kto? Ach, pies!

– Ale, jak mógł dostać w łeb, kiedy nikt nie jechał? – zastanawiał się Stach, powoli hamując.

Wysiadł. Wyszedłem za nim. Kobieciny zakutane w kuty z lat komuny podniosły się z siedzeń.

Wiatr huczał nad wzgórzem napędzając sine chmurzyska o ciężarnych brzuchach wlokących się po wierzchołku puszczy. Pod kołami leżał tęgi wilczur z przeciętym z bólu jęzorem.

– Zobacz, jaki pies! Jeszcze ciepły – powiedział, biorąc go za przednią łapę. – Trzeba odciągnąć, bo zmiażdżą go koła.

Bebechy parowały na śniegu. Odwróciłem głowę. Ale podszedłem i chwyciłem za łapę.

Coś zakwiliło. Zamarliśmy na moment bez słowa, patrząc na siebie. I natychmiast, nachylając się nad psem, zderzyliśmy się głowami. Z ciepłego wnętrza wystawała główka. Małe uśmiechało się.

Ślady prowadziły z lasu. I znowu w las.