Kategoria: Augustyn Baran

Wyniki konkursu literackiego – Witraż piękny i nieznany

Informacja komisji w II Konkursie Literackim im. Augustyna Barana

Witraż piękny i nieznany

W dniu 2017.11.30 zebrała się komisja konkursowa w składzie:

Przewodnicząca Pani red. Anna Redosz

oraz członkowie komisji:

Pani prof. dr hab. arch. Krystyna Pawłowska

Pani Danuta Czapczyńska-Kleszczyńska

Pani Urszula Kotarba

Pani Anna Ogonowska

Pani Katarzyna Zasada

Pan Andrzej Bochacz

 

  1. II Konkurs Literacki im. Augustyna Barana został zorganizowany zgodnie z zasadami opisanymi
    w regulaminie konkursu.
  2. W regulaminowym terminie, do dnia 2017.08.31 uczestnicy zgłosili 71 utworów.
  3. Zgodnie z regulaminem przyznano następujące nagrody:
  • nagroda I:  1 500 zł
  • nagroda II: 1 000 zł
  • nagroda III:  500 zł
  • 4 (cztery) wyróżnienia: 200 zł
  1. Fundatorami nagród są:
  • K2online.pl
  • NaszSenior.pl
  • PolskieMuzy.pl
  1. Laureatami konkursu są następujące osoby:
  • Miejsce I Godło – 282 – Witraż z kominem
  • Miejsce II Godło – OFF – Nieznany witraż Mehoffera
  • Miejsce III Godło – Karmen Bellati – Dama z witraża
  • Wyróżnienie Godło – JAHA – Witraż piękny i nieznany
  • Wyróżnienie Godło – Bombilla – El Greco
  • Wyróżnienie Godło – Zazule gniazdo – Wirujący witraż
  • Wyróżnienie Godło – ARCHIPELAG – Okna Ardona

Komisja konkursowa oraz organizatorzy konkursu i sponsorzy gratulują laureatom.

Informacje o nagrodach oraz wyróżnieniach będą przekazane do laureatów indywidualnie drogą e-mail w terminie 7 dni.

Przekazanie nagród nastąpi po ustaleniu zasad i formy w formie przelewu na wskazane konto bankowe.

Przekazanie dyplomów nastąpi droga pocztową.

Po zakończeniu druku wydawnictwa pokonkursowego każdy laureatów otrzyma je drogą pocztową.

W przypadku wątpliwości prosimy o kontakt e-mail z panem Andrzejem Bochaczem, który jest odpowiedzialny za konkurs z ramienia organizatorów konkursu (Andrzej@bochacz.com)

II Konkurs Literacki im. Augustyna Barana

„Na początku był las. I tylko las. I nic nie było oprócz lasu…”.

Tak przed laty napisał Augustyn Baran (1944 – 2010) w felietonie do „Super Nowości” o swoim miejscu na ziemi – Izdebkach.
W tej galicyjskiej wsi rozciągniętej wzdłuż dolin Pogórza Dynowskiego dorastał i tam właśnie pokochał książki. Kiedy poznał piękny bajkowy świat Marii Konopnickiej, zaczął marzyć o pisaniu. Wyjechał na studia. Poznawał historię na Uniwersytecie Warszawskim. Po latach wrócił, bo Izdebki były jego miejscem na ziemi.Obserwował ze szczególną wrażliwością miejscowe życie. Wsłuchiwał się w opowieści sąsiadów, bo „każdy ma swoją ważną historię”. Sposobem Augustyna na życie stało się przebywanie wśród historii, które czekały na niego za każdym zakrętem, za każdym wzgórzem, za każdym domem. Obserwował, jak wraz z przemianami strukturalnymi zmieniają się i zamykają jego Izdebki. Coraz szybciej i zachłanniej zapisywał odchodzące z każdym pokoleniem życie. Augustyn pisał przez ponad 20 lat. Sprawną, kontrastową kreską odwzorowywał otaczającą rzeczywistość. Szczególnej radości dostarczał mu udział w konkursach literackich, w których zdobył ponad 100 nagród. Napisał setki felietonów, reportaży i opowiadań, które były dostępne w prasie lokalnej oraz ogólnopolskiej. Opublikował trzy zbiory opowiadań: „Głowa wroga”, „Tau tau” oraz „W pełni księżyca”.

Andrzej Stasiuk pięknie napisał o Augustynie :

„Nigdy nie zabiegał o sławę ani uznanie. Cud skromności w dzisiejszych czasach. Siedział w swoich Izdebkach, w narożnym pokoju w domu z czerwonej cegły i stamtąd oglądał świat. Był mądry i wiedział, że w istocie świat podobny jest do Izdebek, a Izdebki do całego świata”. 

Proza Augustyna jest ważna i potrzebna przede wszystkim dlatego, że opisywanego przez niego świata już prawie nie ma. Otaczająca nas rzeczywistość została skomercjalizowana. Zniknęło tętniące, gwarne życie wraz z migracją młodego pokolenia. Ciche i spokojne wzgórza, kiedyś pełne życia, tchnęły smutne wyobrażenie w stwierdzenie pisarza:

„Patrzę na wzgórze zerwane przez ulewy, atakują je brzozy: spokojnie, systematycznie i majestatycznie. Kiedyś, gdy mnie już nie będzie – zajmą całe podwórze, potem wskoczą na parapet, dach, bagno w rynnie. Zasieją się w pokoju na regałach z książkami, wrosną w wersalkę, pufy i fotele, zakorzenią się w szafie, a nawet w zapylonym pyłem i brudem czasu komputerze”.

II Konkurs Literacki im. Augustyna Barana

Celem konkursu jest zainspirowanie literatów, młodzieży i dorosłych do twórczych poszukiwań artystycznych i umożliwienie prezentacji oraz publikacji dorobku literackiego.

Temat konkursu :

Witraż piękny i nieznany

Warunkiem udziału w konkursie jest nadesłanie w terminie do 31 sierpnia 2017 r. utworów w dowolnej formie prozatorskiej, które nie były publikowane i nagradzane.

Prace konkursowe opatrzone godłem należy nadesłać w formie wydruku i kopii elektronicznej na płycie CD oraz zamkniętej koperty z danymi uczestnika konkursu po adres:

K2online.pl ul. Modlińska 190 03-119 Warszawa z dopiskiem na kopercie „Konkurs literacki”.

Oceny utworów nadesłanych na konkurs dokona komisja konkursowa.

Rozstrzygnięcie nastąpi 1 listopada 2017 r. 

Rozstrzygnięcie nastąpi 1 grudnia 2017 r. 

W konkursie przewidziano 7 nagród pieniężnych

I nagroda w wysokości 1500 zł.

Nagrodzone utwory zostaną opublikowane.

Rozdanie nagród nastąpi w grudniu 2017 r.

Regulamin i szczegóły związane z konkursem znajdują się pod linkiem[button color=”red” size=”small” link=”https://barwyszkla.pl/regulamin-ii-konkursu-literackiego-im-augustyna-barana/” target=”blank” ]Regulamin[/button]

Protokół z wynikami konkursu znajdują się pod linkiem[button color=”red” size=”small” link=”https://barwyszkla.pl/wyniki-konkursu-literackiego-witraz-piekny-nieznany/” target=”blank” ]Protokół komisji konkursowej[/button]

 

Patronat medialny

 

 

Partner strategiczny

 

 

 

Partner współpracujący

 

 

Lato leśnych złudzeń

Augustyn Baran

Chałupa w Bieszczadach

Przestrzeń pomiędzy wzgórzami najczęściej jest pusta. Kiedy pada deszcz – wypełnia ją brudna mgła. Słyszę ściekającą po mnie wilgoć. Eleganckie jeszcze wczoraj wieczorem mokasyny zmieniły się w buciory. Jestem zimniejszy od burej mgły, ale wiem, że żyję, bo ciągle idę na to bezimienne dla mnie wzgórze kończące się w chmurach lub ponad chmurami.

Nikt jeszcze na mnie nie czeka w barakowozie przemokniętym, pustym i śmierdzącym jak kotlina, którą z uporem zostawiam za sobą, a ona ściąga mnie w jamy obrośnięte kłakami czarnej ol­szyny, dzikiego bzu i bujnymi pokrzywami.

Umówiłem się – więc przyjdą. Jestem ich pewny.

Jest lato, a latem na pewno nie pójdą do „Raju”, jak nazywają niezły hotelik w dolinie, z której wyrasta to wzgórze i nigdzie się nie kończy, pomnożone przez zmęczone oczy w dziesiątki bliź­niaczo podobnych, potarganych w łańcuchy, kudłatych od lasów z rudymi plamami wyrębów, gdy zaświeci nad nim słońce, i kłęby wszystkich mgieł uniosą się w niebo, rozproszą, a czapa błękitu nałoży się na ciężką zieleń.

Barak leśnych ludzi to ten pierwszy pod strzaskanym bukiem. Złapał iskrę bożą za silną, by mogła długą raną, zaskorupiałą blizną spłynąć przez korę; odłamane potężne ramię butwieje dotąd obok baraku, który cudownie ocalał z pogromu.

Następne dwa baraki, również wyeksploatowane i roztrzęsione, zaj­mują od wielu już zim, leśne dziewczynki. Aktualny regiment prze­trwał po ostatnim, niezbyt udanym sezonie z powodu wcześniejszej pory deszczów, halnych wiatrów i przeciągającego się w naszym kraju kryzysu finansowego mężczyzn. Dziewczynki często wracają tu z powodu niekorzystnych tam na zewnątrz warunków klimatycznych i obyczajowych.

Okna – trochę szybek, znacznie więcej dykty z delikatnymi plamami mchu albo pleśni. W następnych barakach podobnie, może tylko więcej powietrza niż dykty i szkła.

Dzisiaj są tu wszystkie pory roku. Jeszcze wczoraj, kiedy wyjeżdżałem z miasta – na pewno było lato, jego nieśmiały począ­tek.

Cichociemna mżawka zagłusza zegarek, a także upływanie czasu w zgniłozieloną wieczność. Jak w dżungli, jak w tajdze. Pokonały mnie, jak zawsze, pogoda i zmęczenie podróżą. Nawet nie wiem, kiedy usnąłem. Na jakimś łóżku w barakowozie, przy ścianie prze­żartej grzybem. Trzeźwieję natychmiast, kiedy otwierają się drzwi trącone skrzynką piwa, i zamykają przed każdą następną.

Barykada – polska barykada na czas pokoju i niepokoju.

Jest Michał, Dziadek i jakiś trzeci, młody. Nie wiedziałem, że tu jest. Kładą piły pod łóżka. Młokos dokładnie wyciera siekierę i również wsuwa ją pod wyrko.

W baraku jakby od razu cieplej. Poza tym, pachnie słonina krojona w grube plastry, chleb, i cebula też.

– Swój chłop – dopiero teraz przedstawia mnie Michał swoim kum­plom.

Michał jest w sile nieokreślonego wieku. Jest z miasta, tu – znany w całym regionie pilarz. Dziadek także został pilarzem. Tną – rżną – piją – żyją. Bo tak trzeba. Bo taki jest porządek lasu i życia.

Michał był tu pierwszy, kiedy nie było jeszcze „Raju”.  Wy­rzuciło go „trzęsienie” na Wybrzeżu. Miał tam swoje życie: dom rodzinny, szkołę, kawiarnię z kinem i dziewczynę, której wszyscy mu zazdrościli.

Zaraz potem był „Grudzień”, po nim krótka rozmowa:

– Spływaj stąd! Lepiej będzie dla ciebie.

Tyle usłyszał – wszystko zrozumiał. Prysły marzenia o stu­diach.

Dziesięć lat później, nawet nieco wcześniej – mógł wrócić. Po­trzebowali go tam, był potrzebny ich Sprawie.

– Gdańsk? Gdynia? Szczecin? – zgaduję.

– Nieważne. Niech będzie gdziekolwiek.

Dziadek być może jest młodszy od Michała. Łysy i chudy, w strąkach dojrzałej brody i z tikiem, który mimo ryżych, płomien­nych kudłów rzuca się w oczy i denerwuje.

– Ćpałem, stary – to wszystko o mnie. Reszta – to sprawa twojego geniuszu.

Patrzę na niego. Uśmiecha się. Ręce ma pewne. Dlatego dostał piłę. Piła to zawód i duże pieniądze. Niekiedy bardzo duże – har­monia pieniędzy. Długo nie wierzył, że kiedykolwiek będzie ją trzymał w łapach, bo były do niczego, jak on sam. Telepały się bez wiatru.

Michał zgarnął go z miejskiego bruku, raczej asfaltu. I przygar­nął, nawet przyodział na początku. Przypadek, jak wszystko, jak zawsze, wszędzie i prawie z każdym, kto wypuści siebie z łap.

Pozostali przyjaciółmi. Nie są im potrzebne wielkie, czułe słowa, tylko męskie życie, które tu jest na każdym kroku, w każdej chwili.

W lesie trzeba być we dwóch, kiedy wali się drzewo. Zwłasz­cza przy wykrotach i wiatrołomach. Normalne, wiesz, gdzie upad­nie, nawet największe – tam, gdzie chcesz. A te wyrwane z korze­niami przez wichurę, złamane w połowie, z ukręconą koroną – to kolejne przypadki, często któryś z nich będzie ostatnim, jaki może cię spotkać.

Dobrze, kiedy nie zdążysz nawet pisnąć – przetrąci ci kręgosłup, i jak wiotkiego padalca zniosą cię w dolinę wiecznego spoczynku obok starych pocerkiewnych krzyży.

Źle – jeśli będziesz musiał do końca życia suwać dupą po trawie i czekać na litość, a tej nigdzie nie ma. W nikim jej nie ma i nie będzie. Bóg nie stworzył litości.

Michał nic nie mówił o Szwancu. Nie wspomniał ani słowem. Patrzę na niego trochę z wyrzutem. Wcale nie zwracam uwagi na nieustanne docinki i drwiny gnojka. Wylewa właśnie ostatni sik herbaty z termosu. Przeżuwa ochłapki z kanapek i popija je lurą barwy słomy dojrzałego owsa.

Za oknem ciemnieje popołudnie… Nerwowo zgarniam palcem zie­loną pleśń szybki.

– Nie patrz – chwyta moje spojrzenie Michał. Na pewno nie pój­dziesz sam, ktoś cię sprowadzi.

– Nie bójcie się o mnie. Sam zejdę ze wzgórza i odnajdę wasz „Raj”.

– Nic z tego! Mrok zmieszany z mgłą, prawie mżawką, to czarna ściana mazi, lepka jak błoto. Nie wiesz, czy jeszcze idziesz, czy już spływasz w odwieczne bagno – krainę końskich pijawek, za­skrońców i żab jak wielkie kapelusze.

Michał pierwszy sięga do pojemnika i wyjmuje dwie butelki. Otwiera je zahaczając kapslami. Szwanc wypija piwo jednym tchem. Nigdy się tego nie nauczyłem.

– Daleko do świata – przerywam gulgot ich gardeł.

Michał uśmiecha się w złym grymasie. Dziadek kończy kolejną bu­telkę i delikatnie, jakby to był kryształ, wkłada ją do transpor­tera.

– Świat jest tam, gdzie ty jesteś – mówią obydwaj. – i tam jest twoje życie – mniej lub więcej udane, albo popaprane, ale to już kwestia dystansu wobec siebie i interpretacji faktów, od któ­rej zawsze wszystko zależy – fakty też, i całe widzenie siebie, świata, wszystkiego i niczego też. Poza tym – możesz zgnoić się wszędzie, i w najlepszym świecie. Gdzie pachną doskonałą pustką, najczęściej piękne i bogate kobiety, w szampanie i koniaku, w kawiarnianych rozmówkach o niczym, a w wiecowej demagogii o wszystkim, w literaturze i sztuce. Także w swojej dziennikarce. W niej najpewniej i najszybciej, pomijając politykę wszystkich cza­sów.

Czytamy, co piszecie o nas. W tym roku było was tu pół kopy. Ciebie nie liczymy, ale na pewno nie jesteś ostatni, chociaż pierwszy, który wychylił nos poza hotel. Dlatego zobaczyłeś i dowiedziałeś się więcej od swoich poprzedników i następców, bo ci już się zapowiedzieli. Nigdy tu nie dotrą – sfotografują nas przy stolikach ze sztucznymi kwiatuszkami w „Raju”.

Z takich powodów nie nadaje się do czytania to wasze pisanie, a sezon na Wielki Bełkot dopiero się zaczyna. Na bełkot o nas, o Bieszczadach, lesie, baranach, nowych szaleńczych pomysłach zro­bienia z tej krainy doświadczalnego zadupia Polski i Europy. Dla Europy…

Nikt, żaden z was nie przyjechał tu złapać za siekierę, chwycić łopatę czy motykę, żeby z babami porobić dzień – dwa, przy sa­dzonkach. Posłuchać ich języka, trosk i żalów, których baby zaw­sze są pełne.

Każdy z was za to przelicza butelki po wódce lub piwie, liczy dupy, co tu przychodzą na czas mrozościsku, albo pozostają po to tylko, by przetrwać nikomu niepotrzebną zimę, nim pójdą po przy­godę z tysiącem obcych mężczyzn.

Niuchacie za butelką goniuchy zamiast przywieźć z miasta perlisty szampan, żeby wypić go z nami za własną, i naszą – tutejszą – wolność.

– Piszecie o nas knoty – dorzuca Dziadek.

Michał, widzę, zgadza się z nim.

– Mity! – ostro wtrąca Szwanc.

– Mam cię, Szwanc – mówię sam do siebie ze starannie maskowaną radością. Mam cię skurwielu i jesteś mój. Teraz i na zawsze.

– Ty też napiszesz o nas wielkie gówno. Nie gniewaj się, że tak mówię – mięknie Michał. – Obijesz delegację po nadleśnictwach i pojedziesz sobie. A później przyślesz nam, albo i nie, tę swoją gazetkę. Przeczytamy w niej po raz dziesiąty, że żyjemy tu bez szans na życie. Bez domu, łóżka i kobiety, która niesie radość, sens i cel życia, skazani na to i na tamto, na wszystko, co tylko zaświta ci w pale. Dawniej mnisi przepisywali książki, dzisiaj reporterzy bez jaj – przepisują gazety.

Tymczasem – nasz świat jest tyle wart, co i wasz, co każdy świat, a sam wiesz, że jest ich nieskończenie wiele za tymi wzgórzami. Tak samo sczeźniemy w razie czego. W razie nowej „wędrówki ludów” po kataklizmach przyrody lub polityki, w przypadku świecących grzybów na prześwitach polan, czy jakiejś pieprzonej czarnej dziury w niebie, przez którą słońce spali las i jego cień.

Jutro pojedziesz, nie martw się dzisiaj. Wyciągniemy cię z „Raju”. Nudno w nim jak w każdym. Sakramencko nudno. Poza tym – nie wolno w nim grzeszyć. Wypierdzielają za każdy numer jak z prawdziwego. Zamiast anioła z ognistym mieczem przychodzi poli­cjant, tajniak albo „zielony”. Równie dobrzy jak anioł, recytu­jący wyrok Boga. I również skuteczni.

Po drodze, niedaleko od hotelu, zobaczysz „Dom Waltera”. W naszym kraju bohaterowie umierają dwa razy, najczęściej bez szans na uczciwe zmartwychwstanie. Rzadki to przypadek i przywilej jedno­cześnie: raz zdychać od kuli wroga, drugi raz w strąconym na mordę pomniku, albo innym, podeptanym przez tłum, przez polityków i dziennikarzy, symbolu.

Naprawdę, rzadki to przywilej na świecie. Tak jest od początku.

– Pomnik Waltera stoi – nie dałem go tknąć – mówi Michał.

– Walter był żołnierzem i zginął jak żołnierz. Patrzy z wysokiego cokołu na wzgórze z którego padły strzały. Wokół – kioski z pi­wem. Ty napijesz się kawy. Najlepszej nie tylko w Bieszczadach. Na źródlanej wodzie. Z czystego źródła, z samej głębi czasu.

– Posłuchajcie – przerywam im nagle:

Nie o każdym śpiewają pieśń,

Nie każdemu stawiają pomnik,

Pieśni nieraz historia przekreśli,

Pomniki zburzą potomni.

Nie znają tego. Nie słyszeli. Ten wiersz – to poemat mojego za­kłamanego dzieciństwa. Recytowałem go na każdym apelu, każdej akademii we wsi: z okazji wybuchu wojny i zakończenia wojny, zwy­cięstwa rewolucji i klęski kontrrewolucji, wyzwolenia stolicy i mojej wioski, z okazji wszystkich świąt szkolnych i narodowych.

Szwanc też go nie zna. Urodził się za późno, co się zdarza mal­kontentom i demagogom. Więc – cisza trwa tak długo – dla mnie.

– Ty i całe twoje życie przesiąknięte jest mitem – nareszcie dorwał się, i gnoi mnie, Szwanc. Dawno nie miał takiej okazji.

– Chodzisz w nieśmiertelnym płaszczu z polskich mitów, dokładnie pięćdziesiąt już lat, odwiecznie zszywanych – innymi tylko nićmi, a te rwą się na każdym historycznym zakręcie, na każdym wirażu dziejów tej najgłupszej ze stref Europy. Najbiedniejszej. Pełnej charków, smarków, potu, krwi i gówna, pełnej marzeń i nadziei, daremnego umierania i niepotrzebnych nikomu narodzin.

To jest, takie jest nasze polskie piekło. I ty go tworzysz – ce­luje we mnie paluchem Szwanc. – Więc – nie wyzwolisz się z mitów ani ty, ani twój naród. Nasz naród – poprawia się. – Nigdy! Żadne katastrofy – słucham go – tragedie, rewolucje, rozbiory i pakty niegodziwych sąsiadów, nie wyprowadzą nikogo na normalną prostą wszelkiego rozwoju. Tu nie goją się rany. Tu niczego się nie za­pomina. Stąd – cuda nad Wisłą, zamiast rozumu lub dobrej armii. Stąd – objawienia w brudnych nadwiślańskich okienkach, zamiast szczerej rozmowy z Bogiem. Najgorsza – ta nieustanna konieczność cudów, ten odwieczny na nie i na świętych – popyt. I ta ich podaż – prosto z chorych umysłów. Te bohaterki-dziewice, te wysepki jasnych szczytów w zalewie ciemnogrodu i ciężkiej kołtunerii wszelkiej maści. Przykre to, żałosne nie tylko teraz, u progu nowego tysiąclecia narodowej głupoty.

Żadna pomoc, nawet przemoc z Zachodu lub ze Wschodu, a nawet oby­dwie równocześnie, nikomu nie pomogą, nikogo nic nie nauczy żadna lekcja historii. Wszystko już było, odbyło się, po kilka razy. W podobnych układach i scenerii. Historia naszego narodu jest boha­terską pijacką czkawką, dzieje państwa – tragicznym bożym igrzy­skiem. Niczym więcej, zapamiętaj pisarczyku…

Znowu cisza. Jak za każdym, i za mną muszą skrzypieć drzwi barakowozu. Za dużo piwa – za mało oliwy. Latarka z okiem Cyklopa oświetla zaledwie nikły krąg wokół nas.

– Co piszesz? – atakuję niespodziewanie Szwanca, opierając się o zgnojony do szpiku konar buka.

– Skąd wiesz? – zaskoczony, zdradza się znowu. Żałuję, że nie widzę jego miny. Mazista ciemność między nami.

– Nie strugaj głupola, bo nim nie jesteś. Wszystkie twoje szcze­niackie zagrywy poszły na marne. Już przy pierwszym słowie „mit”, którego tu nikt prócz ciebie i Michała nie używa. I nikt go nie zna.

– Piszę siebie… – mówi z pokorą mnicha.

– Piszesz, czy dopiero szukasz? – ponawiam atak. – Masz jeszcze dużo czasu na poszukiwanie.

– Piszę! Wiem, o co ci chodzi… Wszyscy jesteśmy na swój sposób nie opowiedzianym do końca mitem.

Ujmuje mnie pewnie za ramię. Szept mżawki zagłusza wezbrana rzeka albo niewielki jeszcze parę dni temu strumyk.

W hoteliku oświetlony jest tylko jeden pokój. W jego oknie trzy­krotnie gaśnie i zapala się światło.

– Nie będziesz sam w „Raju” – mówi chłopak. – Bóg nie tylko obie­cał, ale dał ci kobietę.

Bez reszty

Augustyn Baran

Kwiecień to najmniej przyjemny miesiąc. W roku i życiu każdego z nas. Być może każdy staruch chce dożyć kwietnia i nacieszyć się odrobiną słońca i ciepła po każdej paskudnej zimie w naszym galicyjskim klimacie. Z pewnością taki jest kwiecień dla starszych. Ale dla mnie, dla Doli i naszych dziewcząt jest mało ciekawy. Rano idziemy do szkoły bez butów, a w południe – zima. Często zawieja i musimy pokonywać powrotną drogę w śniegu, po lodzie, a już na podwórzu ze wszystkich stron słychać przekleństwa pod naszym adresem.

Nie podoba nam się ten kwiecień tego roku. Miał być inny, chociaż pani jeszcze w marcu przestrzegała, że kwiecień jest kapryśny i musieliśmy pisać pracę na temat pewnego przysłowia. Niewielu napisało, ja też nie, i wywiadówka była nieco bolesna.

Całkiem chujowo, nadal piździ – mówi Dola.

Nie mów tak – wtrąca Jagna. – Nie widziałeś jeszcze „małej”, a zdaje ci się, że wszystkie rozumy pojadłeś. Zobaczysz ją – będziesz miał prawo się wymądrzać. Na razie musisz być cichy i pokornego serca, jak to ksiądz mówił na ostatnich rekolekcjach.

Rzeczywiście, mówił – przypominamy sobie. Ale nie o „małą” księdzu chodziło, tylko o całkiem inne sprawy. Lepiej jednak nie drażnić Jagny, bo ona ma to stworzonko, prawdopodobnie całkiem już dorosłe, i od niej zależy, czy nam pokaże, objaśni, czy też będziemy musieli czekać do czasu wojska i dopiero wtedy zobaczymy coś, co możemy zobaczyć dzisiaj, jutro, albo w możliwie najbliższym czasie. Byle tylko ten kwiecień chociaż troszeczkę zechciał być majem, a nie tym, czym jest do tej pory. Niestety, jest, czym jest i nie zanosi się na inny. Ani troszeczkę i w niczym nie przypomina lata, raczej koniec lutego z jego dujawicami.

Nie należy dziwić się Jagnie, że w taki czas nie chce się jej ściągać majtek, pokazywać i objaśniać nam cudu przyrody jeszcze z początku ewolucji i powolnej przemiany małpy w kobietę.

Dola mówi, że za dużo nas ta piczka Jagny kosztuje. Od początku zimy odrabia za nią zadania z algebry, ja piszę wypracowania z polskiego, na klasówkach podkładam jej gotowce, sam zbieram minusy, nauczycielka mnie po raz pierwszy w swoim długim życiu nie poznaje, mówi, że schodzę na psy, a taka Jagna, która jeszcze jesienią schodziła na bure suki, jest coraz lepsza. Ponadto Jagna obżera się kiełbasą, którą przynoszę do szkoły, a na każdej dużej przerwie kupuję jej tutkę miętowych dropsów.

Nie ma jednak wyjścia – kapituluje Dola. – Lepiej teraz zobaczyć to, co trzeba widzieć, ma nie czekać. To coś, co ma Jagna, jest wprawdzie niepodobne do niczego, ale jednak jest i musi być, bo bez tego nie byłoby życia, a życie nie miałoby żadnego sensu.

Na pewno Dola ma rację, ale nic nie poradzimy. Jagna coraz więcej może zjeść, codziennie zabieram do torby kilka pajd chleba i prawie pół pęta kiełbasy. Matka mówi, że jem jak koń, a wyglądam jak gęś wyścigowa. Za to Jagna wygląda coraz lepiej, pyzata, rumiana, w niczym nie przypomina chudej suki z ostatniej jesieni.

Dola, mocno zniecierpliwiony kwietniem, chodzi do kułaka słuchać radiowych prognoz pogody. Wraca niepocieszony, bo wciąż podają złe prognozy dla rolników. I tym samym dla naszej ciekawości. Uzbrajamy się w cierpliwość i wyobraźnię. Obie funkcjonują na coraz wyższych obrotach, ale nie ma to wpływu na zmianę pogody, ani żarłoczność Jagny. Wprost przeciwnie, Jagna wciąż nie widzi stosownej pory do zaspokojenia naszej ciekawości. Sama wie wszystko o sobie, widzi się, kiedy chce się zobaczyć, opowiada nam historie spod niejednej spódnicy, a twierdzi uparcie, że spod własnej. Pozwalamy jej mówić, niech myśli, że jej wierzymy. Ja jestem bardziej skory do wiary, lecz gdy jesteśmy sami, Dola prostuje niektóre rewelacje Jagny.

Nieprawda, że głowa mówiącej lalki wchodzi jej tam bez trudu, skąd wychodzić powinna – objaśnia Dola. – Każda chce się czymś pochwalić, ale Jagna to jeszcze nie Kachna Wielgachna. Słonicą nie jest i nigdy nie będzie. Ale niech się cieszy, że jej uwierzyliśmy. Wkrótce skończą się jej fantazje. Wszystko ma swoje granice, nawet cud jej natury.

Ilekroć chcę jej delikatnie dotknąć, śpiewa modną przyśpiewkę:

Ty chłopczyku, ty mnie nie rusz,
Ja mam pizdę jak kapelusz…

Kwiecień nadal bez zmian: nie pomagają mu pełnie, nowie ani żadne kwadry księżyca, w które wierzą starzy chłopi Nikt nie wyjechał w jeszcze w pole, a jeśli wyjechał – zaraz musiał wracać. Baby cały dzień chodzą w półkożuszkach, furmani jeżdżą w rękawicach   i watowankach, my każdego dnia chodzimy do szkoły w butach. Ma się odbyć msza na intencję poprawy kwietnia. Dola mówi, że wraca kolejne zlodowacenie i średniowiecze – ktoś doniósł księdzu i jest chryja w szkole i we wsi.

Święta wielkanocne niczym wigilia: kosze pisanek pewnie stoją w zaspach śniegu. Baby wracają ze święconym popędzane zamiecią.

Rezygnujemy nawet ze strzelania na wiwat. Rezygnujemy z naprawy świata w kwietniu. Jagna, niepodzielna właścicielka „małej” cieszy się, bo korzysta z naszych darów. Ale i smuci, bo żyje sama dla siebie.

Dopiero ostatnie dwa dni kwietnia przynoszą odmianę. Nie poznajemy miesiąca, który w całości był zimą.

– Dzisiaj! – mówi wreszcie Jagna.

Dola patrzy na mnie. Ja na Dolę. Obaj patrzymy na   Jagnę. Ona idzie, kołysząc biodrami. Idzie, gwiżdżąc: „na lewo most, na prawo most”.

W kwietniu nawet kułackie stodoły lekko pustoszeją.

Biedniackie od dawna są puste, przestronne, z resztkami zapomnianej słomy lub siana. Takie stodoły są mało przydatne. W stodole musi być siano, albo choćby słoma. Na piętrze, pod niebem zasnutym chmurami   pajęczyn otworzy się nasz mały raj.

Dola już wcześniej sprawdził kilka stodół. Stodółka jego ojca jest normalnym brogiem. Trochę strzechy na słupach – i wokół widoczne powietrze. Rodzice Jagny nie mają nawet brogu. Mają jedną kuchnię, sień i szopkę. W kuchni gnieżdżą się wszystkie dzieci i jeszcze dziadkowie. Dziadków nie ubywa, a dzieci wciąż przybywa. Bo rodzice Jagny czują się coraz lepiej.

Dlatego – tłumaczy Dola – najlepsza jest stodoła twojego Ojca. – Może stać się dla nas rajem, gdy zjawi się Jagna i pokaże się nam w całej okazałości.

Jagna mówi, że stodoła jest bez znaczenia. Najważniejsza jest ona i więcej nic. Stanie się to dzisiaj, bo chce nam się odwdzięczyć jako koleżanka, kobieta i nauczycielka w jednej osobie.

Dola mówi, że Jagna jest babskim trójbogiem. Występuje w postaci babskiej trójcy, mocno nieświętej wprawdzie, ale może się okazać znacznie ciekawsza niż przypadkowe dziewczę w nadrzecznych krzakach. Zresztą wszystko okaże się już dzisiaj.

Przyjdę o czwartej – powiedziała Jagna.

Umyj łapy ze smoły, może pozwoli się dotknąć – rozkazuje Dola.

Łapy z lepiku myje się tłuszczem. Nigdy jeszcze nie myłem tak dokładnie rąk. Ręce mam czyste, najczystsze od urodzenia.

Czwarta. Jagny wciąż nie ma. Piąta. Nadal czekamy.

Nie przyjdzie – myślimy.

Przychodzi dopiero pod wieczór, kiedy słońce toczy się po wzgórzu w stronę nocy. Jagna pachnie resztką lawendy. Ja niepokojem. Dola rżnie twardziela. Mówi, że widział żywą piczkę i ta przypomina małża.

Jagna jest bez majtek. Pierwsza wchodzi po drabinie na piętro ojcowskiej stodoły. Za nią Dola.

Niebo pod strzechą stodoły zasnute baldachimami pajęczyn. Piekło sklepienia nóg Jagny skrywa mrok.

Więc, chłopcy… coś chce powiedzieć Jagna.

Więc, Jagna… szepce Dola.

Ja bez szeptu czuję pot na dłoniach.

Życie na ziemi nie byłoby możliwe bez nas – rozpoczyna wykład Jagna. Siedzi na wiązce słomy i mówi oczywistości.

To wiemy – ścina ją Dola.

Ostatnie promienie słońca padają przez szpary w deskach na warkocze Jagny. Tworzą aureolę wokół jej głowy. Poświata przechodzi w półmrok i rozprasza się. Nie wiem, czy widzi ją Dola, raczej nie, bo patrzy w międzynoże Jagny. Nie obchodzi go nic, co dzieje się wokół niego.

Tymczasem jej palce nerwowo składają dół sukienki w rąbek. Coraz grubszy ten rąbek: kolana – nadkolana – rana…

Co? – pyta Jagna.

To wszystko… – szepce Dola

A ty co? Zwraca się do mnie.

A gdzie reszta?

Jaka, kurwa, reszta?

Ona ma tylko tyle – wyjaśnia Dola. – Kobieta jest bez reszty… – wstydzi się za mnie.

To jest niepełne człowieczeństwo – mówię.

Kobieta nie musi być człowiekiem – odpowiada Jagna. – Nie ma takiej potrzeby. To, co ma i czym jest, wystarcza każdemu.

Dola przysuwa się do niej. Jagna kładzie rękę na dłoni Doli i obie łapy, jedna na drugiej, jak ruchające się raki wędrują po brzuchu Jagny w dół, gdzie brzucha już nie ma, gdzie mojej łapy jeszcze nie było.

Taka mała, największa ze wszystkich rzeczy, spraw, myśli, a nawet Kosmosu. I gorąca.

I przepiękna – dorzuca Jagna. – Ile ona warta…

Dwie klasówki z polskiego! – mówię.

W takim razie nie dam ci jej pogłaskać. Koniec seansu! – Podnosi dupę i obciąga sukienkę.

Nadal siedzimy w półmroku. Dola obok niej, głaszcze jej pierś, tę lewą, tę prawą. Ja nie mam co głaskać.

Szkoda, że tu nie można zapalić – mówi Dola.

I tak nie ma nic do palenia, schowałam na podwórzu kilka skrętów.

To idziemy! – mówi Dola.

Zeskakujemy z piętra na siano. Mój Ojciec ma dużo siana i Dola myśli o wiecznie głodnej krowie swoich   starych.

Wychodzimy ostrożnie, ale i tak dostrzega nas mój   Ojciec.

Co tam robiłaś? – pyta Jagny.

Uczyłam chłopców biologii – grzecznie odpowiada   Jagna.

Już ją obnosisz po wsi… – domyśla się Ojciec.

Dola odprowadza Jagnę do domu. Ja nie mam powodu. Kiedy Dola wraca, zastaje mnie nad „Quo   vadis”

Lepiej przeczytałbyś sobie „Biologię miłości”. Mam stare wydanie. Dokładnie przestudiowałem. Dzisiaj przed czwartą skończyłem. Ciekawa.

O czym?

O biologii miłości. O tym, co widzieliśmy. Zdaje mi się, że ty skończysz żywot w klasztorze, a Jagna w burdelu.

A ty?

Nie wiem…

Pomyśl, to ważne, gdzie skończysz życie – drwię z Doli.

Nie chciałem cię obrazić…

Nie mam czasu na obrażanie się, ale nie baw się

w proroka cudzych losów.

Rozmowa nie klei się. Dola wychodzi bez pożegnania.

Może naprawdę nie ma miłości? Może rację ma Jagna i autor „Biologii miłości”. A cała reszta jest złudzeniem. Nie chciałbym, żeby tak było.

Niespodziewanie jeszcze raz przychodzi Dola. Przynosi podręcznik, o którym wspominał.

Nie, dziękuję Ci Dola. Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Na pewno kiedyś przeczytam. Dzisiaj chciałbym wiedzieć, dokąd idę. Z czym? Z jakim   sobą?

Nie chcesz, to nie. Nie miej jednak złudzeń – ani świat, ani kobieta nie potrzebują miłości. Im prędzej się przekonasz, tym lepiej dla ciebie.

Nie twierdzę, że nie masz racji, Dola – na pewno nie będę się bawił w świętego. Rzecz w tym, że interesuje mnie bardziej moje ja niż cała reszta. Pójdę w głąb siebie, ale nie zamknę się w żadnych murach. Możesz być spokojny.

Odprowadzam Dolę. Mieszka niedaleko. I zaraz wracam do lektury.

Czytam przy świetle lampy naftowej. Nie patrzę nawet na zegar tykający na ścianie, wybijający godziny, pożerający czas mojego życia.

Późno. Lekkie pukanie w szybę. Podnoszę zasłonę. To Jagna. Wybiegam, podchodzę do niej.

Co się stało?

Skrzywdziłam cię dzisiaj. Na pewno masz do mnie żal. Chodź na spacer. Dobrze?

– Bardzo dobrze.

– Czytałeś, jak zawsze…

– Czytałem „Quo vadis” Sienkiewicza. O pierwszych chrześcijanach, ich męczeństwie i miłości. Dostał Nobla za tę powieść.

– Kiedyś będziesz pisał książki?

– Chciałbym…

– Może i Nobla dostaniesz…

– Nie wierzę w Nobla, miłość ani w nic. Chciałbym uwierzyć w siebie i to byłby mój największy sukces.

– Naprawdę, nie gniewasz się na mnie? Tak głupio powiedziałeś, że jestem warta dwie klasówki.

– Nie ty, tylko twoja „pani”.

– Ja i ona to jedno. Naprawdę. Kobieta jest niepodzielna.

Siadamy na polanie, na kłodach drewna, bo zimna jeszcze ta polana. Księżyc dopiero wschodzi nad Kamiennym Wzgórzem, w roju gwiazd, w ich kosmicznym bezliku.

Która może być godzina? – pyta Jagna.

Nie wiem, nie spojrzałem na zegar, ale pewno już północ. Długo czytałem, przedtem myślałem o tobie, o nas.

– Co myślałeś?

– O tobie dobrze, o sobie źle. Przepraszam cię za tę moją wycenę. Naprawdę, jestem ci wdzięczny, że twoją zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Taką małą cudowność.

– Jest naprawdę cudowna – mówi Jagna. – Widziałeś ją w dzień. A teraz pogłaskaj ją – ona cię prosi, nie ja…

– Wstydzę się…

– Nie wstydź się, daj łapę. Nikt nas nie widzi oprócz paru diabłów, które szaleją we wsi.

– Gorąca. Dlaczego taka gorąca?

– Nie wiesz? Ona cię pragnie. Ale dla ciebie to za wcześnie. Jeszcze za wcześnie. Pocałuj mnie…

– Też nie umiem…

– Nauczę cię – szepce. – Przysuń się bliżej. Nie bój się moich piersi.

Jagna jest gorąca i cała dobra dla mnie. Uczy mnie całować, uczy mnie pieścić swoje piersi. Wkrótce będą największe i najpiękniejsze w całej wsi. Będzie się pysznić nimi na drodze i w sklepie, na odpuście i jarmarku, w kościele i na każdej zabawie. Wszędzie, gdzie się znajdzie, chłopi będą patrzeć i oczami pożerać jej piersi.

Przestaję bać się Jagny, cieszę się jej ciałem. Tyle ma zakątków, a wszystkie ciekawe.

Nawet twoje oczy są gorące – mówię.

Jagna płacze.

Zrobiłem ci coś złego? – pytam spłoszony. – Może cię użarłem?

– Nie, głuptasie. Bardzo cię kocham, ale wiem, że nie jestem dla ciebie. Oboje jesteśmy z innych światów i w nich pozostaniemy. Nie będziemy nigdy dla siebie, nigdy sobie potrzebni. Chodź, wracamy!

Idziemy. Odprowadzam Jagnę pod jej małe okienko w małym lichym domku. Kiedyś była to kurna chata. Jagna całuje mnie żarłocznie. Jeszcze raz pieszczę jej gorącą, lepką od żaru serca ranę.

A może będziemy dla siebie? – pytam.

Nie będziemy, a tak bardzo cię kocham. I zawsze będę cię kochać, i nigdy nie zapomnę.

Nie mogłem zasnąć tej nocy. Budziłem się, wstawałem i wychodziłem na podwórze w chłodną noc, jedną z ostatnich nocy kwietnia. A rano, jak zawsze do szkoły.

Zaczekaj, coś ci powiem! – wrzeszczy za mną Dola. Daleko jest za mną.

Biegnij! Szybciej, bo się spóźnimy!

Dola biegnie. Dobiega. Rzuca teczkę na drogę i nadal nie może złapać tchu.

Co do diabła?! – pytam.

Ale wczoraj rozjarzyliśmy Jagnę… Były jaja przez cały wieczór…

– Nie kapuję zupełnie o co chodzi…

– To słuchaj: po tym oglądactwie Jagnie tak chciało się chłopa, że była w kilku chałupach i chciała się   koniecznie nadziać… Dostała w mordę na Betlejem, potem pod Horbem, aż jej na Kamionce przeszło, gdy jej baby kudełek natargały. A potem gdzieś poszła i nie było jej pół nocy. Nic nie słyszałeś?

– Absolutnie nic!

– A to ciekawe, bo jej matka mówi, że się z tobą włóczyła, a nie z innymi chłopami…

– Pewno jej tak wygodnie mówić – dodaję.

Szkoła nie jest życiem – myślę, siedząc w tej nudnej budzie. Życie jest szkołą.

Wieczorem idę na spacer. W lasku kwitną spóźnione kwiaty wiosny. Jest parno, nadciągają chmury. Będzie deszcz i wkrótce maj.

Druga miłość

Augustyn Baran

Jan jest starym kawalerem. Mieszka w pięknym zakątku wsi na Podkarpaciu, tuż nad rwącym potokiem wypływającym z bogatych lasów, które rosną w okolicach Sanoka od ustąpienia ostatniego lodowca.

Jego matkę i oddanych mu przyjaciół smuciła jedynie samotność Jana. Do niedawna tak było, bo chłopak stał się szczęściarzem bez najmniejszych nawet zobowiązań wobec własnego szczęścia. Niespodziewanie się to stało.

Mój przyjaciel do ostatnich godzin komuny był znanym w regionie działaczem młodzieżowym. Skłonny do ciekawych, często zaskakujących paradoksów, rozpieszczony przez   próżnujące na pełnych etatach działaczki, był doskonałym przykładem dla dziennikarzy babrających się w duszy chłopa na to, że panny omijają gospodarstwa i piękną od samego zarania Polski – wieś. I nie masz żony dla rolnika w naszym kraju!

– Dlaczego się nie żenisz? – pytałem, widząc trud samotnego tyrania od świtu do późnego zmierzchu każdego niemal dnia, gasnące ciepło jego zagrody, domu, stajni i serca.

A Jan miał wielkie serce. I podzielne, o czym nie wiedziałem. Ani ja, ani wielu jego przyjaciół, o jakich tylko można marzyć, jacy to nieczęsto zdarzają się w życiu człowieka, a jeśli nawet tak, to okazują się w końcu normalnymi draniami.

– Panny są głupie – odpowiadał za każdym razem nie tylko mnie. Nadzwyczaj spokojnie, z pełnym, rozeznaniem babskiego rodu i kobiecych umysłów. A te nie są w kobietach najważniejsze, o czym każdy wie.

W ostatnich latach kiedy wybierałem się do niego tuż po jesieni, po pierwszym śniegu, Jan wydawał się jakby weselszy, jakby też szczęśliwszy.

W zbliżającą się plugawą zimę Podkarpacia wchodził z pełnym entuzjazmem, głębokim promieniującym z oczu optymizmem i bez najmniejszych obaw czy zagrożeń, jakie zawsze, wszędzie i prawie każdemu, niesie zima.

Tak się dzieje tylko z człowiekiem po pięknym lecie, bogatym w niezapomniane przygody, które zapisały się na trwałe w jego życie. Tak cieszy się tylko dzieciak wypatrujący w ciężkich śniegowych chmurach zakotwiczonych skrzydłami na obłych wzgórzach Galicji – pierwszego bałwana.

I takim właśnie przed kolejną zimą był Jan: pełen energii i wewnętrznej radości emanującej z niego jak z szamana lub   z człowieka wielkiej charyzmy.

Takim go zapamiętałem jeszcze w czasach Wielkich Czynów minionego ustroju – akcji każdego pokolenia wchodzącego w dojrzałe, odpowiedzialne życie – <Zbieramy plony jesieni>.

Kończyły się te akcje każdego roku przez wiele następujących po sobie dziesięcioleci świętem pieczonego ziemniaka, morzem przelanej nad nim wódki oraz taniego   wina, stratowanych w pachnących ostatnim słońcem jesieni badylach przez tabuny mężczyzn, sercami i ciałami dziewczęcymi, ciałami wkrótce zapomnianymi, niepotrzebnymi już nikomu, więc słusznie pozostawionymi pod krzakami do pełnego opamiętania się w pierwszym, ostrym, już chłodzie jesiennego poranka, przenikającym skąpą rozdartą bieliznę, najczęściej nagą skórę i smutne trawy zalane rosą pijanej nocy.

Okazało się, że niedawny obrotny działacz wiejskiej młodzieżówki, każdego roku w ostatnich, to jest pierwszych latach demokracji, kiedy tylko śnieg szczezł z nadsańskich wzgórz, wąwozów, pól i przydomowych ogródków, gdzie wichury nawiały go najwięcej, kiedy zaczynały się konieczne prace wiosenne – sprowadzał do swojego domu zbałamuconą nie pierwszy już raz, pannę. Co roku podobnie sprawdzoną, że może być matką, że można będzie bez ryzyka braku płodności liczyć na własny przychówek, który już po kilkunastu latach   przydaje się w każdym gospodarstwie, ponadto – nadaje sens życia człowiekowi niezależnie od wieku i sytuacji, w jakiej się znalazł, lub w spłatanej przez głupi los.

Przede wszystkim, taka panna obciążona bagażem negatywnych doświadczeń, od razu była niezwykle chętna do   wykazania się, że będzie tą jedyną do pracy. Do każdej beznadziejnej i znojnej roboty – harówki w gospodarstwie   Jana. I tym zaskarbi sobie oko i serce, a utracone w poprzedniej dobrej wierze i jeszcze lepszej miłości dziewictwo, co tylko dla niewielu już ma jakieś atawistyczne znaczenie oraz nabyty przychówek, który na wsi sam się żywi, uczy i wychowuje, okażą się naprawdę mało istotne przy aktualnym poświęceniu, zdyscyplinowaniu, zdrowiu konia i jego sile, przy każdym słodkim rozkazie narzeczonego, którego tak szczęśliwie spotkała na swych krętych dróżkach życia.

A myślała w długie samotne noce, że nigdy i nigdzie nie spotka nikogo i smutne będzie jej dziewczęce ciało, daremnie wyczekujące na ofiarę samospełnienia się w pracy i pełnego zatracenia w prawdziwej miłości do drugiego człowieka, którym może być tylko ukochany nade wszystko mężczyzna niosący swojej kobiecie bezpieczeństwo, dobroć i uczucie, dla którego przede wszystkim warto żyć i kiedyś umrzeć, mając za sobą życie udane i w pełni poświęcenia przeżyte, do ostatniego niemal kobiecego tchu.

W takiej to sytuacji i nie innych nastrojach przyjeżdżały z kilkuletnim synkiem Sebastianem, to z córeczką Kamilą o oczkach tak pięknych, że Jan nie potrafił wrócić z Sanoka bez cukierków, najczęściej przecenionych i dokładnie zlasowanych w jedną wielką, wielobarwną bryłę landrynek dla swojej Małej, która tym chętniej, bez najmniejszych oporów właściwych tylko maleńkim dziewczynkom już po kilkunastu dniach zamieniała „ wujka ” Jana na „ tatę ”, a nawet „tatusia” i biegła do niego, kiedy wracał po ciężkiej pracy w stróżówce, z wyciągniętymi rączkami biegła na powitanie, trzymając w nich swoje serduszko, ufne, gorące radością roześmianego i w pełni szczęśliwego dziecka, które nigdy się nie myli w ocenie i zawsze łatwo wyczuwa dobrego człowieka nawet w pierwszy raz widzianym osobniku.

Wszystkie dzieci mają tatusia i ja też mam – chwaliła się później świeżo poznanym koleżankom zza wiejskich opłotków.

Jan niewiele im obiecywał. Im – jej, każdego roku innej: jeszcze lepszej, młodszej, silniejszej, ciekawszej w łóżku i wszędzie poza nim też. Jeszcze bardziej oddanej i bezwzględnie posłusznej, ale ciągle nie tej i nie takiej, na którą uparcie czekał i nieustannie poszukiwał wśród oszukanych i pozostawionych przez mężczyzn na pastwę szarego losu.

– Trza się przypatrzeć sobie – mówił. – Poznać swoje charaktery i upodobania życiowe. Trzeba się sprawdzić możliwie we wszystkim co niesie życie, żeby później nie było rozczarowań, niepotrzebnego bólu, który niszczy serce i zalewa oczy goryczą zbytecznych łez. Żeby nie popełnić błędu, który mści się potem na niewinnych ludziach, ich rodzinach a nawet dalekich krewnych, którzy również muszą do końca życia dźwigać cudzy wstyd. To wszystko takie ważne przy wyborze partnera, przy ostatecznej decyzji w obliczu Boga i ludzi.

To wszystko uświadomił Jan swojej pannie, z tym wszystkim potulnie się zgodziła, tuląc Jana w zapomnianych przez zimę pieszczotach.

Najważniejsza była praca. Tylko pracowitość mogła być wynagrodzona małżeństwem. Dlatego w środku lata przyjeżdżali krewni panny, często rodzice, najczęściej bracia i równie bezrobotni kuzyni. Oni też pracowali, pomagając w spiętrzonych czasem i złą pogodą robotach. Nie tylko w polu, lecz i przy koniecznej zwózce drewna na wymarzoną pierwszą zimę państwa młodych z odwiecznej Puszczy Karpackiej, słynącej z jarów, wądołów i kałuż na jej bezdrożach, z których nie widać było konia z furmanką i niedoświadczonego woźnicy. Poza tym, w każdym nawet najmniejszym gospodarstwie jest cholernie dużo roboty od ostatniego do pierwszego śniegu. I ktoś ją musi wykonać. Najlepiej gdy zrobi to ktoś   obcy za miskę regionalnej zupy.

Jan potrafił wypróbować pannę. Jej charakter, ręce, czasem i umysł. Pochwalał wszystkie jej pomysły, podtrzymywał marzenia i tak już bliskie spełnienia nadzieje.

Koniec adwentu będzie końcem oczekiwania na miłość i powstanie nowa ludzka rodzina. Z miłości i dla miłości, jak każda w naszej ojczyźnie, rodzina.

Wszyscy tak robią, każdy tak mówi i postępuje kiedy ma pannę. Kiedy jest pewny jej wielkiego uczucia, aż po wspólną ciemną mogiłę w kolorowym lastriku na miejscowym Wzgórzu Wiecznego Milczenia porośniętym stepem habziny, pokrzyw i krzywymi grabami, które od lat nie mogą się wybić ku słońcu i koroną rozłożyć nad dziesiątkami zapomnianych grobów.

Pachnące pod nią sianko też potrafił wypróbować, sianko ze słonecznych polan, dzikich więc niczyich, pełne kwiecia dla byka i bezcennych ziół, mogących wyleczyć niemal wszystkie choroby naszych czasów, wieczorem – tuż przed ostatnią letnią burzą z zachodu przytargane do stodoły – pachniało odurzająco. Kojąco też.

Wstawała o świcie, kiedy wstaje słońce albo jeszcze wcześniej, o śpiewie raniuszka jeśli była już jesień a roboty tyle co wiosną i latem, jeżeli nie więcej. Potem był poranek, po nim jak zawsze dzień wypełniony do prawdziwej nocy upiorną robotą w polu i zagrodzie. Zawsze dostawała za nią kilka słów cichego uznania mimo że dla siebie pracowała … Zawsze jej o tym przypominał, żeby upewnić, zachęcić do wytrwałej cierpliwości w codziennych zmaganiach i dodać nadziei.

I tak bez odmiany aż po kres ciężkich robót przy wykopkach kartofli i ogławianiu buraków na błoniach nad Sanem, od którego ciągnęło chłodem i przenikliwym smutkiem z kęp   brzuchatych wierzb, wypróchniałych i pełnych dorodnych szerszeni lecących w ostatni swój lot, zanim padną u jej pnia ścięte przez królową wszystkich szerszeni minionego lata.

Dogasające za wzgórzami lato zawsze przechodzi na wsi   w trudy znojnej jesieni, niemożliwe więc, by na wsi było jak w miasteczku, żeby jesień pachniała parkiem i kawą w maleńkiej kawiarence pod złotokapem ciężkich, dojrzałych czerwienią liści.

Jan głaskał główkę swej córeczki, brał ją jeszcze na kolana, pozwalał się pieścić i uśmiechał się szczerze pod staropolskim wąsem, który Kamila z radością tarmosiła, nazywając „ tatusia ” dziadkiem Lechem.

Jan zasępiał się dopiero z pierwszymi przymrozkami. Z pierwszym, śniegiem w postaci grubo mielonej kaszy w chmurnych młynach nieba nad zamarzniętym błotem     Podkarpacia.

Otulony sztucznym kołnierzem starej rudej kurtki zapominał zabrać ze stołu przygotowane kanapki a nawet termos z herbatą z afrykańskich ziół, którą tak polubił od pierwszej nocy kiedy się dla niego pojawiła.

Tej koniecznej ostatniej rozmowy Jan oczywiście nie traktował tak lekko, niepoważnie, jak można powierzchownie sądzić, krzywdząc go. Niejednokrotnie odkładał ją na dalszy nieokreślony czas, na nieznany dzień, wieczór lub poranek nie tylko   z powodu pilnych robótek, które jeszcze pozostały do zrobienia, a mogła je zrobić tylko kobieta.

Nikt z nas nie lubi tej rozmowy, raczej przemówienia pożegnalnego, prawie pogrzebowego który adresat słyszy i koniecznie musi przeżyć. Każdy podobne wygłaszał, nie jedno w swoim życiu i wie, że trzeba go starannie przygotować, ponadto – wygłosić we właściwym czasie i miejscu – życie jest teatrem – w określonym nastroju tak do mówienia jak i wysłuchania. Trzeba się liczyć ze słuchającym.

A mówić, kiedy się już zacznie – trzeba twardo i bez litości, ponieważ ta może załamać mówiącego, może jak każda litość nad drugim człowiekiem pokrzyżować, nawet zniweczyć     najlepsze zamiary, udaremnić niekiedy wielkie zwycięstwo nad niepotrzebna mu duszyczką i pogrążyć na zawsze albo na długi tylko czas w kosztowne bez żadnych uczuć małżeństwo, a to przeważnie komplikuje wszystko wokół, bez reszty, i nie ma z niego łatwego wyjścia na gładką przestrzeń życia,     rozwoju i wolności.

Tam, u Jana sceneria – wiadomo, ponura. Za oknem to, co za oknem jesienią na wsi być może, więc i jest. Szaruga, ziąb, resztki buraczanych kikutów liści na kruchym płocie przy wychodku.

Jan wraca – ostatnie robótki w stajni wykonane. Dziewczyna zarzuciła bykowi siana za drabinę, trzymała je przez chwilę w łapkach – zapachniało nagle ostatnim słońcem minionego lata i słodkimi wspomnieniami przedawnionej pieszczoty. Napoiła też Siwka ciepłą wodą i wróciła do starej kuchni pod trzema zmurszałymi tragarzami. Kiedyś, może już wkrótce – od wiosny przecież oszczędzają każdy grosz – będzie mieć   mniejszą, ale jasną i wyższą …

Jan zadowolony więc i dziewczyna czeka na małe choćby przytulenie, opowiedziała mu swój tęskny smutny dzień bez niego, powiedział, że nie musi już iść do stajni, może odpocząć, bo zrobiła za niego co należało zrobić. I czeka na ten jeden tak ważny dla niej głask po buzi, po włosach spływających na ramiona, rozpuszczonych, jednym kosmykiem zasłaniającym jej pierś, dużą i dobrą dla Jana.

Czeka i sama tuli się do niego, do swego pana zajętego od dawna właściwymi myślami, które nareszcie ubiera w odpowiednie słowa:

– Nic z nas nie będzie – mówi z pełnym przekonaniem, rozeznaniem i znajomością sytuacji sprawdzanej w dzień i w noc po każdym dniu, nieustannie tak od dawno minionej wiosny, lata i szybko teraz umykającej w nicość zimy, jesieni.

– Szkoda to wszystko ciągnąć bez końca i żyć złudzeniami, truć się nimi jak szczury przedawnioną trucizną z wiejskiego sklepu. Złudzenia pryskają w daremnych próbach zbliżeń, wzajemnych niechęciach, z trudem ukrywanej każdego dnia, odrazie. Nawet obrzydzeniu. Im dalej, im dłużej – tym gorzej dla nas – mówi Jan. Wie co mówi, ponieważ potrafi mówić i przekonać.

– Nie ocalimy nawet naszej przyjaźni, i znienawidzimy siebie po grób. A to bez potrzeby – skończył i wyszedł. I nie było go.

Kiedy się pojawił po kilku nocach, po kilku dobach – chałupa była pusta i cicha. Taka miała już dawno być!

W kącie pozostała zabawka Kamili – tandetny, zapiany przez całe lato odpustowy kogucik z plastiku. Więcej nic. Nikogo prócz starej uśmiechniętej matki z jednym żółtym   zębem, spiżarni pełnej weków, długich sznurów idealnie wysuszonych na gałązkach tarniny grzybów, warkoczy cebuli oraz worów włoskich orzechów. Nie łuszczonych jeszcze ale to nic. Zrobi się samemu gdzieś koło wigilii, kiedy znowu narodzi się Chrystus w betlejemskiej stajence, wstąpi w ludzkie serca, przepełni je dobrocią i miłością na cały następny Boży rok.

Tamtego roku na początku zimy, chociaż śniegiem kopnym sypnęła zaraz na początku listopada, wiatrem syberyjskim zmroziła a ten gotowym śniegiem podwiał wszystkie drogi Galicji – zobaczył w progu stojącą pannicę.

Złe przeczucie zaraz nim szarpnęło. Sprawdził się natychmiast zły sen z ostatniego piątku, kiedy obudził się w środku nocy na widok helikoptera lądującego z warkotem silnika i poszumem śmigieł na podwórzu koło wygódki nazywanej przez Kamilę „ miodownikiem ”.

– Jestem w ciąży. Od ciebie – powiedziała przy jego matce. Ta stała przy nich wypełniona po skorupę ciekawością, też ją bowiem złe sny trapiły od wielu tygodni, więc spodziewała się przykrości dla siebie lub synka. I stało się!

– Co mi po twojej ciąży! – odpowiedział Jan, jak zawsze inteligentnie, nawet błyskotliwie.

– Dziecko, to nie od Jana – odezwała się starucha prawie grobowym głosem. – Jan na to nie ma czasu. Widziałaś. Ile miał roboty …

Dziewczyna odjechała. Musiała odjechać. Kilkanaście dni jej nie było. Zaniepokojona jej matka zawiadomiła policję i prokuratora.

Jan miał kłopoty. Musiał mieć kłopoty, dopóki nie wróciła do siebie i znowu wszystko było w porządku.

Gradobicie

Augustyn Baran

Stefania S. to chytra baba. Także pracowita i zapobiegliwa. Dlatego w jej domu zawsze dostatek, nawet bogactwo o jakim tylko mogą marzyć leniwe stwory przesiadujące całe lato pod gruszą.

Stefa serdecznie nimi pogardza. Chwali natomiast każdą władzę. Ze wszystkimi okupantami umiała się dogadać. I z każdą nową ekipą w gminie. Władza zawsze jest dobra, trzeba tylko umieć do niej trafić. I chwalić.

Gospodyni pamięta słowa swojej wiekowej matki, którą dopiero niedawno powołał Pan na swe niebiańskie gospodarstwo – że pokorne cielę dwie matki ssie.

Ponadto, mądrość swego życia czerpie z dziesiątków przesądów ku zgrozie światłych od dawna wnuczek i syna inżyniera. Nie ma dziedziny życia na wsi, żeby nie korzystała z doświadczeń kilku stuleci ciemnoty w Galicji. Dotyczą więc wszystkiego – od poczynania dzieci, aż po hodowlę kur. Nad tą ostatnią sprawą zatrzymamy się.

Zaczniemy od faktu, że z kurami nigdy nie rozmawia na wigilię, sypiąc im groch prosto z wieczerzy. Jest pewna, że zaledwie parę słów uroni, z gęby wypuści – a kury będą przez cały rok włóczyć się i grzebać po cudzych ogródkach, przydomowych poletkach i sąsiedzi łby im ukręcą.

Bo sąsiadów ma bardzo niedobrych, najgorsi to ludzie w gminie. Dlatego wierzy w wojnę i przepowiada nową od chwili zakończenia poprzedniej.

Od lat pewna jest swojego „nasienia”. Nie kupuje cherlawych, anemicznych kurcząt z wylęgarni, które żyją tylko rok, lecz tradycyjnie sadza kwokę na jajach, możliwie jak najwcześniej, żeby latem podlotki dorosły i już jesienią była z nich pociecha.

Z sadzeniem kwoki – to nie jest taka prosta sprawa, jak się mieszczuchowi wydaje, który jajo chce za darmo kupić. Trzeba wiedzieć, kiedy posadzić. I nie każda kura na kwokę się nadaje. Musi taka mieć charakter. Musi coś w stadzie znaczyć. Na oko widać, z którą kogut się liczy, lubi, czubi, do której przyjaźnie zagada, skrzydłem popieści i czas mile z nią spędza.

Byle jaka kura okazuje się potem nie matką lecz dziczką. Tak i z pannami bywa. To z jaj się zerwie i w diabły poleci. To jaj nie miesza tylko stoi zamiast wygrzewać i czeka, kiedy gospodyni przetak uchyli i karmić ją poniesie.

Jajka też trzeba umieć dobrać. Nie każde jest jajem miłości. Musi być kształtne, bez brodawek, głupiego wyglądu i w solidnej skorupie.

Zanim się na uwite gniazdko kwoczkę zaniesie, dobrze jest święconą wodą ją skropić i dopiero pod przetak. Wspominać nie trzeba, każdy o tym wie, że przed posadzeniem kwoki jajek się żadnej babie nie pożycza, bo to ruina własnego stada, nic więcej.

Kiedy zaś kurczęta się wykluwają, należy o tym pamiętać, że w tym czasie z ogniem z kuchni się nie wychodzi. Dopiero, gdy kurczaki są na bożym świecie – wtedy można je hodować zgodnie z tym, jak w szkole uczą. I to nie w każdej szkole, i nie zawsze. Bo najlepsze nauki nie potrafią uchronić kurcząt od uroków rzuconych złym okiem.

Stefa i nie tylko ona jedna w Izdebkach i okolicy jest tego pewna. Poza tym – wiele szkód czynią kuny, tchórze, szczury a także wrony i sroki. Całe gadostwo na wszystko co chłopskie i babskie jest łase. A pomóc   – to nikt nie pomoże.

I tak wiele kurcząt nie wyszło. Ile jaj było przeczubionych! To tak, jakby kto babę na śmierć zakochał. I sam pożytku żadnego nie ma, i baba miała ostatnią radość.

Dlatego, kiedy jest dobry koguty, a mało kur – to też źle. Najlepiej jest, kiedy jest w „ sam raz ”. Ale kiedy tak jest – tego nikt nie wie. Bo niby skąd.

Wszystko szło Stefie dobrze, często znakomicie, aż do tego ostatniego gradobicia, które w pierwszym dniu sierpnia pszenicę jej na wzgórzu pod samą Przysietnicą wytłukło.

Taka chmurka najpierw zza wzgórza wyszła, niewielka, niegroźna ale burzowa – w środku czarna. I nagle  zahuczało nad wsią. Zimnym, ostrym wiatrem podwiało gospodynię od spodu, aż ciarki po niej poszły. Aż ja   obróciło.

We wsi zaledwie parę kropel spadło. Rzadkich, dużych, tak gdzieniegdzie spadły, szukać trzeba było, dobrze patrzeć, żeby znaleźć. Wiadomo – grad się w słońcu stopił – dumała gospodyni. Zaniepokoiła się tylko myślą – co z pszenicą na samym wierchu? I złe przeczucie słusznie nie dawało babie spokoju.

Może jednak złe ominęło? Poszło na góry, na lasy? Może Bóg się ulitował? Oj, gdyby tak Matka Boska Go uprosiła – poszłabym za dwa tygodnie na Jej święto na Starowieś. I nie z marnym groszem – gadała do siebie, pnąc się pod górę, na samo wzgórze, niedaleko lasu w Przysietnicy.

Tu sucho. I tu jeszcze sucho – mamrotała pod nosem, mijając poletka sąsiadów nie tknięte nawet deszczem. Z pięknym dorodnym kłosem wysokiego   żyta, głęboką zielenią kartofli, złocistymi baldachami owsa.

Ale, im bliżej działu, tym bardziej traciła wiarę. Z utratą wiary – szła utrata nadziei i nerwów. A kiedy doszła i zobaczyła pobojowisko – straciła głowę, z nią i rozum. I bluźnić zaczęła wszystkim mocom. Dobrym i Złym. Dobrym jeszcze soczyściej, że Zło dopuściły.

Grad wymłócił pół na pół ćwiartkę morga pszenicy. Usiadła okrakiem na miedzy i tylko płacz jej pozostał. Babie zawsze płacz pozostanie. Nawet po największej stracie . Ale zerwała się po chwili i poszła do chałupy, skacząc ze swym opasłym brzuchem po miedzach, po dołach. Staremu gdy powie – też się nie ucieszy.

Na drugi dzień, wszyscy o tym wiedzą, że na drugi dzień po gradobiciu zawsze jest słoneczna pogoda, wykosili wymłócone zboże. Popatrzyli żałośnie na rozsiane daremnie ziarno i poszli do chałupy. Bez słowa, tak zawsze wraca się po nieszczęściu, po klęsce, która nawiedza gospodarstwo.

W nocy każdej babie przychodzą najlepsze pomysły do głowy. Jeśli w jedną noc nie zdążą się zejść, to w dwie kolejne na pewno. Chłop w nocy śpi, ale baba zawsze myśli, więc Stefa w pierwszą noc zaczęła, a w drugą wydumała coś, czego żadna baba we wsi by nie potrafiła. Żadnej innej babie w głowie by się to nie wylęgło. Więc, gdy tylko porobiła, nic nikomu nie mówiąc, swojemu staremu też się nie chwaląc, bo on wszystko rozdumuje i każdej babskiej myśli jest przeciwny – zwołała kury do stajni, zamknęła drzwi i w ciemnicy wszystkie do dwu dużych koszy wyłapała. Nakryła czym się dało, obwiązała i poniosła je na to pole po gradobiciu.

Nikt nie pozbiera, ale kury wyzbierają. Będzie zysk po tej stracie. Trza myśleć nawet gdy się śpi – cieszyła się, stękając pod ciężarem w głębokich paryjach wądołu.

Kury od razu rozbiegły się po polu. Mimo że specjalnie od rana podgłodzone, jakoś straciwszy znajome opłotki, widoki śród nich – popędziły przed siebie nie kwapiąc się do zbierania.

I nie pomogło troskliwe tiu tiu tiu, ani pieszczotliwe cip cip ciiip. Żadna się złapać nie dała. To wskoczyły w cudze zboże, to fiurknęły jak głupie w stronę lasu. I jeśli nie znalazły się w lisim tyłku – na pewno wróciły do stanu wymarzonej dzikości.

Mona

Augustyn Baran

Nie poznałem jej po trzynastu latach niewidzenia i nie myślenia o niej. Nie pamiętania. Skazaną w mojej pamięci na wieczne zapomnienie. Tak zapomina się tylko kobiety.

Przyszła do mnie wieczorem, nagle i niespodziewanie. Przyszła po czymś takim jak skończona młodość; po wydarzeniach większych i mniejszych, nawet zupełnie drobnych i nieistotnych, które składają się na życie małych śmiertelnych ludzi. Takich, którzy umierają ze wszystkim. Po których nie zostaje nic. Kiedy tak przyszła po tym wszystkim, prawie po życiu – naprawdę jej nie poznałem. Przecież i wtedy, przed tymi laty, które gdzieś przepłynęły – mało w nas, większość obok – niewiele ją znałem. Nigdy nie pocałowałem, nie dotknąłem nawet jej ręki.

Przyszła, wyjęła z moich palców szklankę i powiedziała:

– Nie ty ją myłeś…

– Prawda, nie ja – przyznałem się.

Herbata była mocna i pachniała korzeniami Wschodu. Ona piła kawę. Pamiętam – poszliśmy na całonocny spacer i mówiliśmy o tym, co nam się zdarzyło bez nas. Co zgotował nam los i ludzie. Co przyniósł przypadek, który włóczy się wszędzie i za każdym. O tym, jakie było nasze życie, i jakie mogłoby być, gdyby nie tych parę złych słów w naszych ostatnich listach, które rozproszyły nas po świecie dalekim, złym i nijakim.

Szliśmy przez wymarłą wieś. Noc była zimna. Wiatr ostrzył sierp księżyca – leciały iskry z gwiazd.

– To twoje słowa? – spytała.

– Nie, Staffa. We mnie nie ma nic mojego. Żyję światem wypożyczonym u poetów, pisarzy i filozofów.

– Nie jesteś poetą?

– Nie jestem nawet pisarzem – zakończyłem tę sprawę. Oczywiście, nigdy nie uważałem się za pisarza i nadal nie uważam. Nie wyszedłem poza próby, wszystko jest na poziomie dziennikarstwa.

Miała na imię Monika. W jakiejś gazecie zobaczyłem reprodukcję „Mony Lisy” i od tamtego, odległego czasu nazywałem ją Moną. Długo w marzeniach tak ją nazywałem. Była w piątej klasie, ja w siódmej. Miała wygląd pulchnej kaczuszki o dziwnych, przesłodzonych oczach. Gruby warkocz śmiesznym dla mnie ruchem główki przerzucała na plecy z lekko wybuchających piersi. Zapamiętałem ją, może nawet zobaczyłem po raz pierwszy, gdy na jakiejś szkolnej akademii recytowała pod „Dębem Pokoju” wiersz:

Ty przychodzisz jak noc majowa,
biała noc, noc uśpiona w jaśminie,
i jaśminem pachną twoje słowa,
i księżycem sen srebrny płynie…

Zapomniała, co dalej. Jak dalej – zaczerwieniła się i wskoczyła w tłum dzieciarni.

– Co to za mała? – spytałem jej koleżankę.

– Znalazł się duży… – tyle się dowiedziałem.

– Mona, to ty? – podszedłem wreszcie do niej, ale nieśmiało, na szkolnym korytarzu. Byłem wtedy w krótkich porciętach i boso. Tak się chodziło do szkoły po tych wszystkich sukcesach Planu Sześcioletniego. Ginął ostatni śnieg w marcu i bohaterem był ten chłopak, który pierwszy przyszedł do szkoły bez butów.

– Dlaczego Mona? Dlaczego nie Monika? – spytała.

– Nikt do mnie tak nie mówi – dodała zdziwiona.

– Mona – to samo, co Monika, nie wiesz jeszcze, kto to jest Mona.

– Dobrze, Gustawku – powiedziała tak po raz pierwszy.

– Zna mnie – pomyślałem. Ale, skąd ona może mnie znać. Mieszkałem daleko od niej. Na drugim krańcu rozwlekłej wsi. Rozwleczonej po przysiółkach i wertepach naszego Pogórza, po wzgórzach mało dostępnych i również mało ciekawych. Spotkać ją mogłem tylko w szkole lub w kościele. Rzadko chodziłem do kościoła, bo nie mogłem jej tam odnaleźć.

– Powiedz, kiedy chodziłeś do kościoła? – spytałem ją w tę noc czarnego spaceru, kiedy zamarła cała wieś i nie świeciło się już żadne światło.

– Musiałam chodzić wieczorem. Na wszystkie nieszpory. Nie chciałam tego… wiesz, to znaczy… nie chciałam chodzić wieczorem. Pamiętasz swojego przyjaciela,   byłeś z nim na moim ślubie… Ciągle czekał, czyhał na mnie. Czyhał – tak to trzeba powiedzieć. To już nieważne.

– Ważne! – powiedziałem ze złością. Jeszcze się kiedyś spotkamy.

– Nie umiałam wytłumaczyć w domu, dlaczego nie chcę chodzić i zawsze musiałam iść.

Potem nastał czas szkoły średniej. Nie widzieliśmy się przez dwa lata prawie wcale. Na pewno rzadko i przelotnie. Pytałem o nią kolegów. Mówili, że się w wkrótce spotkamy.

Mona miała podobnie jak i ja kłopoty z „rachunkami”. Po roku niepowodzeń przeniosła się do innego miasteczka. I znowu widywałem ją bardzo rzadko, prawie wcale. Stamtąd pierwsza napisała do mnie. Pierwszy list od dziewczyny był właśnie od niej. Pisałem, ale niezbyt często. Byłem przed maturą i marzyłem o studiach. Nie chciałem wrócić na wieś. Po maturze znalazłem się   daleko od domu. Od niej też. Napisałem, gdzie jestem, co się ze mną dzieje. I o tym, że od dawna o niej myślę. I tak dawno jej nie widziałem. O innej, niż dotąd tęsknocie również jej napisałem.

– Przyjedź – prosiła – spotkamy się na pasterce.

Nie przyjechałem.

Minął pierwszy, mijał mój drugi rok w szkole pomaturalnej. Byliśmy już pewni siebie: kiedy tylko zda maturę, a ja zacznę pracować – ucieknie do mnie. Będziemy na zawsze już razem, bez listów, bez jakiejś głupiej tęsknoty.

A jednak – z dnia na dzień buntowałem się przeciw mojej miłości do Mony. Wiedziałem, że muszę zabić tę miłość i cały czas przeznaczyć dla siebie, żeby dostać się na studia.

– Stolica, stolica… – marzyłem. Filozofia. Ona miała dać odpowiedź na wszystkie moje wątpliwości i dręczące mnie od lat pytania i niepokoje egzystencjalne. Także – wszystko miała zastąpić. Dlatego po wielu dziesiątkach listów pisanych często codziennie, wyznaniach jej   i moich, młodzieńczych wierszydełkach, nic nie wartych, gorących, jak gorące bywają języki serc – postanowiłem zniszczyć moją miłość. Obraziłem Monę. Skutecznie. Ona w odpowiedzi napisała również ostatni list. Długo go przechowywałem. Długo umiałem na pamięć.

Była dobra uczennicą, więc tylko raz w życiu poszła na wagary nad piękny i błękitny wtedy San. I spotkała nad nim innego wagarowicza – przyszłego męża.

Moje marzenia też się spełniły. Zostałem studentem. I tam, na studenckiej ławie, tuż obok mnie usiadła dziewczyna referująca o nieśmiertelności duszy i przechwyceniu tej pogańskiej idei przez św. Augustyna. On właśnie tę nieśmiertelną ideę tchnął w chrześcijaństwo i pokutuje w nim do dzisiaj.

Studentka była po staroświecku czyli modnie ubrana i wymawiała „r” gardłowo, po francusku.

– Jesteś Francuzką? – spytałem ją w trakcie ćwiczeń z filozofii.

– Nie… a ty?

– Augustyn! – powiedziałem.

– Święty?

– Nie… ale wkrótce, być może – chciałbym, nawet bardzo – dodałem z przekonaniem.

Nie pozwoliła mi zostać świętym. Wyszła za mnie. Stałem się normalnym męczennikiem. A ów wagarowicz w pełnym szczęściu ożenił się z Moną. Moją Moną!

Przyjechałem wtedy do domu. Były święta wielkanocne. I zaraz wszyscy do mnie z wieścią: – twoja Mona dzisiaj ślubuje.

– Naprawdę Mona? I dzisiaj?

– Przyjdź do kościoła. Zobaczysz, usłyszysz…

Stanąłem z przyjacielem za filarem i patrzyłem na to, co dzieje się przy głównym ołtarzu. A tam działo się coś takiego, że filar był zimny, coraz zimniejszy.

Widziałem, jak ją znosi z mokrego po niedawnym śniegu wzgórza. Potem niesie przez półbagienny stadion. Jej suknia mota mu nogi. Ktoś podtrzymuje jej suknię. Mona zaś lekka jak niewinny anioł, może obłok. Ciągle jeszcze niewinna…

Obraz ten powracał i nieustannie powraca, chociaż minęło ćwierć wieku. Wiem, że tak będzie do końca, ilekroć tylko pomyślę o niej. Że będzie to na pewno mój ostatni obraz, z którym odejdę w wieczność.

– Oto jest Ciało – powiedziałem tylko do siebie, ale przyjaciel też słyszał.

– Powie „Nie!” Powie „Nie!” – przekonywałem niby jego. Ale naprawdę tylko siebie. I też w to wierzyłem.

Obcy mi ludzie, jej goście i świadkowie zauważyli mnie.

– On tam jest… – szepnął jej ktoś. Ale po czasie, po   fakcie, który zmienił wszystko jednym krótkim słowem. Powiedziała „tak”. Wyszedłem. Schodziłem z wysokich schodów, recytując cichuteńko wiersz Stienki Szczypaczowa:

Niech umrę, niech za rokiem płynie rok,
Niech się cały zamienię w lotny proch.

Wyszła za mąż na studiach. Była dobrą studentką, jak kiedyś uczennicą. Rwała nagrody w konkursach recytatorskich w regionie i w stolicy. W oklaskach płynęła ponad tłumem przegranych. Ale wkrótce: ciąża – poród – szok poporodowy – szpital.

Po dwóch latach to samo. Tak samo. Mąż odbiera jej

dziecko, syna. Córeczkę zostawia jej na pamiątkę, że była mężatką. Wypędza ją z domu, raczej nie otwiera przed nią drzwi. Wraca więc z dzieckiem do domu swoich rodziców.

Do starej chałupy u źródeł błękitnego Sanu, dokąd wyprowadzili się jej rodzice z naszej rodzinnej wioski. Natomiast jej mieszkanie staje się odtąd mieszkaniem nowej miłości jej męża.

Nawet firany mi zabrał – powie tak do mnie po tych trzynastu latach, w tamtą pierwszą dla nas noc.

– A twoje małżeństwo? – spytała.

– Nie ma.

– Dlaczego?

– Są granice, których przekraczać nie można. Oboje przekroczyliśmy wielokrotnie i już nie było możliwości odwrotu. Ani powrotu do siebie.

– Firany też jej zabrałeś?

– Nie mieliśmy jeszcze firanek. Ani okna, drzwi, żadnej jeszcze rzeczy nie mieliśmy. Tylko córeczkę w pożyczonej od sąsiada kołysce.

Potem Mona napisała wiele długich listów. I znowu była chora. Wtedy pisały za nią towarzyszki jej powracającej choroby nerwowej. Przeczytałem w ich liście: „Niech pan napisze, czy kocha pan Monikę, czy nie? Bo ona choruje i umiera przez pana”. Nie napisałem. Dopiero po roku czasu otrzymałem od niej normalny list. Pisaliśmy do siebie – nadal byłem samotny i moja samotność przeciągała się w czas dla mnie równie groźny, co ostateczny. Aż pewnego razu, kiedy wybierałem się do pracy – przyjechała do mnie. Niespodziewanie. Z walizeczką pełną ciuchów stanęła w drzwiach.

– Przyjechałam do ciebie i już tu zostanę – usłyszałem. I zaraz zobaczyłem jej łzy.

– Nie płacz, jeśli przyjechałaś – zostaniesz i będziesz – pocieszyłem ją. Co mogłem powiedzieć dezerterce.

O północy jeszcze uciekła od swojej rodziny. W samo południe maja wróciłem z pracy. Po drodze recytowałem sobie:

Ty przychodzisz, jak noc majowa…

Mona siedziała w moim narożnym pokoju i zrobiła w nim taki porządek, że nie mogłem się odnaleźć przez wiele tygodni.

Położyłem ją wygodnie, możliwie wygodnie na moim garbatym łóżku i usiadłem przy niej. Miałem rozpiąć jej bluzkę, by zobaczyć jej nigdy nie widziane piersi, gdy na jej policzku pojawiła się łza. Chciałem ją zetrzeć na zawsze, wymazać wreszcie z jej życia łzy i smutek, gdy śpiewny warkot dwu emzetek ucichł nagle pod moim oknem.

– To oni! – krzyknęła i usiadła.

– Jacy oni?

– Oni… diabły… moi bracia…

Wychyliłem się przez okno. Miała rację. Było ich trzech przy wspaniałych maszynach.

– Oddaj Monikę! – zawołali.

Zszedłem szybko z wysokich schodów i podszedłem do nich. Byli gotowi odbić siostrę siłą. Mieli zaciśnięte pięści i patrzyli złowrogo.

– Chodźcie do domu. Kawa? Herbata? – zaproponowałem.

– Nic! – znowu krzyknęli chórem.

– No dobrze, uspokójcie się.

Weszli. Monika przeszła do pokoju obok. Zostaliśmy sami.

– Wiem, musicie ją zabrać – powiedziałem pierwszy.

Odetchnęli. Wyjęli papierosy i poczęstowali mnie. Drzwi do pokoju, w którym siedziała Mona były lekko uchylone. Płakała. Jej płacz i słowa słyszę do dziś:

– Nie wydawaj mnie diabłom. Zostaw mnie dla siebie. Wydałem.

– Pożycz nam kasku. Nie wzięliśmy czwartego.

Znowu minęło wiele lat. Nie widziałem jej i nie myślałem o niej. Zapomniałem, jak zapomina się swoje kobiety. Czasami tylko powracały ścinki obrazów, sytuacji i słów z naszych listów, z naszych ubogich i rzadkich spotkań bez cienia seksu, nawet pożądania tłumionego całkowicie przez miłość.

Niespodziewanie zobaczyłem ją w autobusie. Jechała ze starszą, nieznaną mi kobietą. Obie dźwigały po dwie torby wypełnione jabłkami z raju sąsiedniej wsi.         Pomogłem.

– Kim jest ten mężczyzna? – spytała Monę towarzysząca jej kobieta.

– To ten – powiedziała przy mnie – którego nie znasz, a tak nienawidzisz, mamo…

Po siedmiu latach, wczoraj otrzymałem od niej list.

– Nie odpisuj – powiedziała Justyna, przeciągając się naga na wersalce. – Liczy się tylko miłość niespełniona. Reszta jest życiem.

Szubrawiec

Augustyn Baran

Żyje jeszcze. Na wzgórku za lasem. Stary dom chyli się z nim i jego żoną ku zachodowi słońca i życia.

Dzisiaj mówi:

Przed wojną ukończyłem pierwszą klasę gimnazjum w Brzozowie. Kiedy zmarła matka musiałem wrócić i zająć się domem. Potem była wojna. Nie jest to dobra pora na naukę. Dlatego śmieszą mnie ludzie,   którzy   mówią, że uczyli się w czasie wojny. Nie bardzo im wierzę.

Zostało mi parę morgów kamienistej ziemi, trochę tego lasu za ścianą i stara rozsuwana kanapa. Ojciec po śmierci żony przeniósł się na rozległy piec. Tam też umarł jeszcze w czasie wojny.

Mogłem wyjechać do Niemiec. Hitler zapraszał, ale widocznie żal mi było tej chałupy, świeżo wykarczowanej ziemi, wydartej korzeniom starego lasu, żal tej galicyjskiej nędzy. Ożeniłem się i zostałem.

Na chłopa z polem każda baba leciała, więc   wziąłem nie ostatnią w okolicy. I już na początku powiedziałem, żeby nie była za bardzo ciekawa moich spraw, bo i tak się nie dowie. Nie była ciekawa. Nigdy. Dlatego wyszedłem z wielu opresji. Ona zajmowała się sobą, gospodarką i dzieciskami. Wszystkim się zajmowała, reszta należała do mnie. Nadal należy.

Nie jestem skory do wyznań, wszelkich zwierzeń. Nawet nie bywam sentymentalny. Nikomu nie udało się nabrać mnie na wyznania. A taką potrzebę mieli Niemcy i Rosjanie, prokuratorzy i bezpieka. Także sąsiedzi. Ci beczkę wódki wtoczyli na to wzgórze, żeby się czegoś dowiedzieć. Jeśli miałem wódkę, to żeby ją pić, a nie gadać o swoich sprawach.

…Teraz powiem. To już nie ma znaczenia. Czas minął. Zatarł ślady. Ludzie odeszli, nie wrócą. Nigdy. Ustrój karmiący dziadów i nieudaczników też nie wróci. Dobry to był ustrój dla wszelkiej maści nierobów, hołoty   i dwulicowców. Ja – nie zrobiłem nic złego. Nie byłem złym człowiekiem. Dawałem sobie radę w życiu. A to – każdemu wolno.

W czasie wojny było ciężko. Ziemia nie rodziła, za to rodziła kobieta… Żywił mnie las, który rośnie za ścianą. Wielki las opadający do błękitnego Sanu konarami starych drzew.

W lesie miałem zawsze świeżą zwierzynę, ukrytą strzelbę, a później i inną broń. Niemcy do lasu nie szli. Nie chcieli być leśnymi bohaterami. Nikt nie widział Niemca w czasie wojny w lesie. Mięso podczas wojny jest cenniejsze od złota. Największemu wrogowi – panom świata, nadludziom – zatkasz nim gębę.

Możesz być pewien tego, co mówię. Zapamiętaj, zawsze może zdarzyć się wojna.

Później były kłopoty z partyzantką. Przez nią musiałem uciekać z domu. Pójść do niej. Nie było innego wyjścia. Lepiej żyć samemu z partyzantki, niż żywić partyzantów – największych głodomorów świata. Przeżyłem. Po wojnie Polska była nasza – Polska biednych ludzi, więc ludowa.

Żona została w domu z dzieciskami. Pojechałem na Ziemie Odzyskane, raczej odzyskiwane – zaraz, jak przeszli Ruskie ze swoimi katiuszami – ja wkraczałem.

Na Zachodzie był interes, złoty. Kto handlował – ten żył. Jak i teraz. Inni przepijali, często wielkie majątki. Ja słuchałem gadania pijanych. Wiedziałem, gdzie są żyły interesu. Nie musiałem pruć własnych na zagonie, orać w jedną stronę koniem, a potem odrabiać trzydniówki podkułaczonemu średniakowi.

Przyjeżdżałem do domu coraz bogatszy. Pewnego razu wróciłem bogaty. Szaber? – tak się to nazywało. Wszystko się jakoś nazywa. Nim ukręcili łeb szabrowi – byłem już „na swoim”. I spokojny. Handel się rwał. Zwijali go. Dawali gospodarstwa. Pewno, mogłem wziąć. Nawet chciałem. Poszedłem do PUR-u:

  • Wierzysz Stalinowi? To żulik – odezwał się za   stołem Żydek. – Weź raczej domek w mieście – dobrze radził.
  • Po co mi chałupa? – mam swoją koło lasu.
  • Głupiś! – powiedział i wyszedł z biura.

Wrócił i namówił mnie na PGR. Byłem dyrektorem. Więc byłem mu potrzebny. Wkrótce obaj byliśmy sobie bardzo potrzebni. UNRRA dawała konie. Dobra ciocia UNRRA. Interes, przyjacielu. Cały czas interes. Na majątku pracowali Niemcy. Z panów świata stali się parobkami wczorajszych niewolników na własnej zagrodzie. Jednej Niemce machnąłem dzieciaka. Prosiła o pomoc przy wyjeździe. Pomogłem. Dlaczego miałbym nie pomóc?

Wróciłem w czasie przemian na gorsze. U nas możliwe są tylko takie przemiany. Gdy jedni szli siedzieć, ja wróciłem do domu. Żonie urodziło się czwarte dziecko. Zostałem wielodzietnym chłopem – biedniakiem. Wiadomo – małorolnym.

Nastawały spółdzielnie produkcyjne. Jesienią żona zasiała pole. Nie miałem wtedy czasu. Wiosną ziemia była goła, jak tuż po stworzeniu świata. Nic, parę traw i lśniące, wypłukane kamienie. Jeszcze sprzed   potopu. Śnieg wyleżał. Żona płakała.

  • Nie płacz, głupia – powiedziałem. Jesteśmy biedni. O takich teraz dbają.

Jako jeden z pierwszych zapisałem się do spółdzielni produkcyjnej. Żona znowu płakała za wertepami.

  • Nadal nie zmądrzałaś – pocieszałem ją. Wiele razy pocieszałem, bo dla baby jedno pocieszenie to nic, tyle co dla byka kartofel. Nigdy jej nie słuchałem. Wyszedłbym wtedy na swoje…W spółdzielni potrzebowali księgowego…

W spółdzielni potrzebowali księgowego…

  • Nadajecie się – powiedzieli do mnie, bo jednocześnie wstąpiłem do partii. Uświadomił mnie jeden ubowiec.

Pola i tak nikt nie uprawiał. Raz ciągnik się na nim urwał. Przygniótł traktorzystę, po nim nie było już odważnych.

Nastał Październik i spółdzielnię diabli wzięli. Brali ja od samego początku. A wtedy wzięli na dobre, i na zawsze. Chłopi odebrali swoja ziemię. Ja swoją. Wtedy była   droga. Sprzedałem… dobrze za nią wziąłem. Dziś nikt by jej nie chciał za darmo. Zresztą, i tak jest prawie moja. Nie nadaje się do uprawy. Dawno zarosła młodniakiem. Zbieram tam soczyste maślaki. Nikt nie wie, że tam rosną od pierwszego maja do trzeciego śniegu.

Wkręciłem się do GS. Chcieli nawet, żebym został prezesem. Na co mi to potrzebne? Magazynier – to najlepszy zawód w każdym ustroju, w komunie – idealny. Bezrolny, wielodzietny (później urodziło się piąte dziecko i wtedy sfolgowałem), partyjny – napisałem w podaniu i wzorowym życiorysie. Przyjęli mnie, byłem przy masówce. Długo. Później chłopi poznali się na wadze. Nie mogę wszystkiego powiedzieć, ale kto ma głowę na karku, temu zawsze dobrze. Ten zawsze da sobie radę w życiu.

Następnie byłem klasyfikatorem. Miałem dobry rejon. Oficjalnie zarabiało się nie najgorzej. Nieoficjalnie – nadzwyczaj dobrze. Miałem swoich chłopów. Prawie   w każdej wiosce. Dawałem cynk – wtedy a wtedy przyjeżdżam.

Podchodził chłop i szeptał do ucha, żeby „zrobić” klasę chudej krowie.

  • Jak się da – to się zrobi – mówiłem.

Każdy coś z tego miał: państwo skórę, mieszczuchy – kości i żyły, a ja z chłopami – forsę za ciężką pracę. Chłopi sami dawali. Ja nie żądałem. Jeden dobry targ dawał więcej, niż rządowa pensja.

Na jednym targu wpadłem… „Czynnik społeczny” mnie wsypał. Wiedziałem, że węszy coś. W tym dniu nie pił od rana, a zawsze siedział zamroczony.

Nie takie sprawy załatwiałem: w SB lubili wypić,   a prokurator też potrafił. Ale urwało się. A to, co narwałem – poszło. Dzieci były w szkołach. Potem kształciły się, żeniły, wychodziły za mąż, ale dał Bóg dzieci – dał i na dzieci. Ja się tu mówi, a może i wszędzie.

Z córką tylko miałem najwięcej kłopotu. Była z niej romantyczka. Tak o sobie mówiła. Ona jedna z całej rodziny. Przywiozła jakiegoś dziada i mówi – to jest mój chłopak. Z dobrej robociarskiej rodziny. A ja do niej:

  • Co za jeden? Skąd? Co ma?

Okazało się – że nic nie miał prócz portek i nabiału. No to powiedziałem jej zaraz – masz tu stówę i daj mu na drogę. Albo dam wam jeszcze jedną i jedźcie sobie oboje na koniec świata.

… Pojechali. Później skończyła tę biedną miłość. Udało się. Znalazła chłopaka z domem i wozem.

Dzisiaj każdego lata pięć samochodów stoi przed moją chatą. Jak gwiazda. Wokół namioty, nie wszyscy pomieszczą się w chałupie – starowinie.

Ludzie mówią: – mogliby tak od razu nie przyjeżdżać, bo w oczy łupie. Mogą sobie mówić. Ale do rzeczy – trza było skończyć z tamtą robotą. I starszy już byłem, i robota na miejscu bardziej mi odpowiadała.

Do emerytury pracowałem w Kółku Rolniczym. Jako dyspozytor. Najpierw na ryczałcie, później z normalną pensją. Dawało się żyć. Początkowo nie było ruchu. Chłopi myśleli, że to taka spółdzielnia produkcyjna, zwłaszcza, że ja tam pracowałem. A potem ręce sobie łamali, żeby ciągnik dostać. Mało ich było na tę wieś i okoliczne też. Ale najważniejszy jest popyt. To stare prawo i wiecznie aktualne. Z niego można wyżyć.

Jestem już na emeryturze parę dobrych lat. Można powiedzieć, że żyję na czyjeś konto, kto musiał młodo umrzeć. I za niego też biorę pieniądze.

Państwo zawsze dbało o mnie. Odznaczony jestem. Właśnie za partyzantkę dostałem krzyż chlebowy.

Przyjechali ze ZBoWiD-u i pytają:

  • Wyście gdzieś byli? Powiedzcie.
  • Opowiedziałem.
  • A jak ze świadkami?

Postawiłem dwie flaszki i zagrychę. Znaleźli się.

Największa niespodzianka była z tym synem z Niemką, o której wspomniałem na początku. Bo to syn się urodził, a nie jakaś córka. Przysłał zdjęcie – podobny do mnie z tamtych bohaterskich czasów. Pomyślał chłopak, że ojciec żyje w wielkiej biedzie i napisał do mnie. Potem zaczął przysyłać paczki. Podał też moje nazwisko do organizacji charytatywnych. Pierwszy ze wsi, a może i w naszym województwie wszedłem do Europy.

Ale to już końcówka. Niedługo już tego wszystkiego. Raczej dobrego niż złego. Kto w życiu   właściwie myśli, temu dobrze się dzieje na starość.

Po kuchni, takiej jak kiedyś budowano – przestronnej, z dużym piecem pod okapem, rozchodzi się zapach kawy. Nie tej stęchłej ze sklepu. Pijemy kawę i wypalamy z gospodarzem dobrego papierosa z przemytu. Stary nazywa go „Europą”. Prosi też o zatajenie swojego nazwiska.

  • I tak poznają, że to mówił Szubrawiec – dodaje po chwili.

Patrzę na książkę, od której go oderwałem.

  • „Quo vadis” – mówi. – Prawie kończę. Wysoko zaszedł jeden z bohaterów… na krzyż.

We wsi mówią, że mnie wszędzie będzie dobrze – dodaje na podwórzu. – W niebie mam „chody” u Piotra, a w piekle ciotkę za najstarszym diabłem.

 

 

Musicie nam pomóc

Augustyn Baran

Zawsze tak było. I nigdy nie było inaczej. Gdyby nie gościnność starogreckich dworów, pałaców i zamków przyjmujących wędrownego, niewidomego śpiewaka Homera – nie miałby świat późniejszy i obecny dwu wielkich epopei. Zostały zapisane znacznie później i eposy rycerskie z czasów wojny trojańskiej mogły przetrwać.

Podobnie działo się w średniowiecznej Europie: na dworach książęcych, możnowładców świeckich i biskupów we Francji i innych państwach przyjmowano poetów, trubadurów, muzyków – ludzi ówczesnej i ponadczasowej kultury. Dzięki hojności mecenatu do dzisiaj zachowały się arcydzieła tamtych czasów. Mamy zachowaną sztukę, muzykę i poezję. Znane nam są nazwiska największych twórców średniowiecza.

Okres Renesansu – to z pewnością największy rozkwit nie tylko europejskiej kultury ale i mecenatu dworów królewskich w całej Europie – od półwyspu Iberyjskiego po Wielkie Księstwo Moskiewskie. Niekiedy niewielkie nawet enklawy – ośrodki mecenatu drobnej szlachty, plebanii, miast i miasteczek – dawały możliwość wybicia się samorod­nym talentom w różnych dziedzinach życia kulturalnego i gospodarczego. Po liczne przykłady nie należy wędrować daleko. Dwór Zygmunta Starego, potem jego syna Zygmunta Augusta – to ośrodki najwyższej europejskiej myśli   naukowej, literatury, malarstwa, rzeźby i architektury.

Na dworach ostatnich Jagiellonów przebywali prawie wszyscy ludzie naszego Odrodzenia. Wielu innym – pomagali magnaci, kształcąc ich, wysyłając w dalekie podróże po Europie Zachodniej. Ważnym był mecenat biskupów. Klemens Janicki – poeta naszego Renesansu zaistniał dzięki opieki jednego z biskupów.

Także Jan Kochanowski – wiele lat spędził na dworze królewskim, nim osiadł w swoim Czarnolesiu.

Oświecenie – nie trzeba przypominać roli słynnych obiadów czwartkowych u króla St. Augusta Poniatowskiego. Ani dworu światłego magnata Czartoryskiego, gdzie znaleźli oparcie nasi najwięksi poeci.

Salony bogatych mieszczan w całej Europie w XIX w. – to przystań dla poetów, pisarzy, muzyków, ludzi pędzla i dłuta. Tak we Francji, tak w polskich, miastach i dworach, podobnie w imperium carów. Trudno wyobrazić sobie sukcesy Mickiewicza, Chopina, dziesiątków innych bez mecenatu burżuazji i arystokracji.

Nasz najpłodniejszy pisarz J.I. Kraszewski wciąż był uzależniony od łaskawej i hojnej kiesy bankiera L. Kronenberga. Ogromna ilość listów Kraszewskiego – to listy dziękczynne za okazaną „zwrotną” pomoc, pożyczkę, która nigdy nie została przez pisarza zwrócona.

Niewiele zmienia się sytuacja ludzi kultury w niepodległej II Rzeczypospolitej. Z jednej strony opiekę przyjmują związki twórcze, różne akademie itp. Mecenat państwa był jednak za szczupły, by „nakarmić” rzeszę tych, którzy piszą, malują, fotografują, „kręcą” filmy. W dalszym ciągu uzależnieni byli od pomocy

prywatnej. Przetrwanie wielu artystów w czasie II wojny światowej zależało od dobrej woli dworów ziemiańskich, pomocy plebanii, klasztorów, właścicieli różnych firm.

Mecenat państwowy za czasów PRL był czymś nowym w kulturze. Obejmował on jednak twórców zaangażowanych ideologicznie. I tylko oni mogli liczyć na czerpanie dochodów. Małą niesubordynacja światopoglądowa odcinał ich z możliwości opieki państwa. I znowu mogli oni liczyć na pomoc ośrodków niezależnych od władzy i państwa. Zbyt świeże i znane są to sprawy, by szerzej o nich rozprawiać.

Obecnie twórcy rodzimej kultury znaleźli się w dosyć trudnej sytuacji. Dają sobie radę ci z głośnymi i pewnymi nazwiskami. Ci – z nowymi, nikomu niemal nieznani poeci, pisarze, artyści – znajdujący się poza marginesem <sławy i chwały> – wegetują na poziomie niekiedy biologicznym. Czekają lata na wydanie książki, na wernisaż, trudno jest im przebić się z drukiem fragmentu powieści czy opowiadania w czołowych „nieregularnikach” – pismach, które przeważnie nie płacą honorariów.

Kto im pomoże? Kto wesprze ich twórcze poczynania, ukaże gotowe dzieła? Fakt, że każdy może wydać własną książkę bez ingerencji cenzury – nie oznacza jeszcze, że jest to możliwe, a nawet prawdopodobne. Tych spraw nie można mylić, chociaż na rynku księgarskim zalegają setki tytułów, których nikt nie chce (lub nie jest w stanie) ku­pić. Łatwość wydania dla ludzi z pewnych kręgów nie decyduje jeszcze o wartości danej książki.

Na powyższe pytania należy odpowiedzieć tu i teraz prosto, jasno i zdecydowanie: o nowych biznesmenów należy się ta pomoc. Początkującym literatom, poetom i pisarzom często z głębokiej prowincji: Galicji, Podlasia, małych miasteczek w całej Polsce, niekiedy z zapadłych wioch z coraz droższą komunikacją ze światem, często bez telefonów, skąd daleko do świata, mimo głośnych zapewnień mediów o globalizacji lub globalnej wiosce.

Hasła te, być może słuszne w wielkich metropo­liach Zachodu, za oceanem w Ameryce, mało mają wspólnego z realiami Europy Środkowej. Niestety,   Polska również leży w tej strefie. I twórcom kultury   trzeba pomóc. Do państwowej kiesy daleko. Poza tym, jak w wielu dziedzinach, tak i w sferze kultury – wszystko zależy od „układów”: koleżeńskich, przyjacielskich i nie tylko. Nowi, młodzi biznesmeni często bliżej są poetów, pisarzy, przyszłych artystów niż „globalne” państwo.

Dzisiaj globalizacja w kulturze – to nic innego, niż zalew zachodniej tandety. Tak w dziedzinie słowa pisanego, w filmie, modzie i nie tylko. Znany profesor Ujotu Jan Skoczyński powiedział, że globalizacja kojarzy mu się przede wszystkim z totalizmem… To groźne słowo powinno być ostrzeżeniem. Dla wszystkich.

Kiedyś, na początku demokracji usłyszałem, że potrzeby kulturalne u polskich biznesmenów pojawią się naj­wcześniej w drugim pokoleniu. Wbrew znanemu „prorokowi”, którego nazwisko pominę – dzieje się to już teraz. Należy jednak ten proces przyspieszyć i urealnić. Jest to możliwe. I prawdopodobne.

Wariacje pocztowe

Augustyn Baran – (autoreportaż)

Pismo zostało wynalezione przez rozłączonych dalą kochanków. Nie widzę innej przyczyny wynalezienia alfabetu. Od najstarszych cywilizacji towarzyszy człowiekowi.

Hipotezę o wynalezieniu pisma przez kobiety   postaram się udowodnić na przykładzie człowieka z Izdebek, Augustyna Barana, dzięki któremu poczta w jego wsi istnieje i będzie tak długo istnieć, jak on będzie żył, pisał i otrzymywał listy. Nie grozi zagłada poczcie w Izdebkach, a na pewno będzie źle w wyniku koniecznych reform we wszystkich okolicznych wsiach gminy Nozdrzec, także pozostałych gmin w powiecie Brzozowskim i nie tylko.

Świat jest pełen samotnych kobiet, strapionych mężczyzn i od nich Abe otrzymuje korespondencję. Podtrzymuje ich na duchu, udziela bezwartościowych porad i bzdurnych komentarzy odnośnie panującej rzeczywistości.

Dwa razy w ciągu dnia dostarczane są przesyłki do Izdebek. Pocztę przedpołudniową odbiera Baran najczęściej sam, pozostawiając w rewanżu stertę listów do wysłania. Listy nadaje w kolorowych kopertach, niekiedy bardzo kolorowych z bieżących czasopism, zużytych przez czas żółtych kalendarzy, i z czego­kolwiek tylko można kopertę zrobić – robi ją.

– Z trudem nauczyliśmy go posyłania przesyłek poleconych w kopertach jednobarwnych – cieszy się pani Naczelnik Teresa Bednarz, uważając tę naukę za swój sukces.

– Również listy do niego są charakterystyczne – dodaje doręczycielka p. Danusia H. – Łatwo je rozpoznać po wariackich kopertach. Kiedyś, przez dziesięć lat pisał do jakieś kochanicy, ale z biegiem lat jej koperty były coraz mniejsze, chudsze, aż scienkły całkowicie – uzupełnia cenną dla mnie wypowiedź o korespondencji Barana. – I skończyło się, jak wszystko się kończy – słyszę jej słowa na długim pomoście prowadzącym z drogi do budynku pocztowego.

W narożnym pokoju „naszego bohatera” trwa produkcja kolejnych listów. Kobiety proszą, kobiety czekają:

„Bądź dla mnie w listach” – czytam w zakończeniu listu znanej w kraju poetki i pisarki dla podrastających dziewcząt, p. Marty Fox.

Niestety, nie jest możliwy do zacytowania ani   jeden akapit Augustyna do Marty. Proza listu nie odbiega od skandalicznej prozy jego debiutanckiej książki. Trudno – trzeba sobie wyobrazić „Baranie pisanie” do tej znanej Autorki.

O list prosi go przyjaciółka z Lublina, poetka i prozaiczka. Dziewczyna piękna, której fotografia zaludniła album Barana. Ania prosi, Augustyn odpisuje, poczta doręcza – i tak będzie do jakiegoś listu momentu, w którym Baran znudzi się, napisze typowy dla siebie „obrażacz” – i Ania zamilknie, jak wiele przed nią zamilkło i nigdy już nie odpowiedziało na jego obłudne „przepraszam”.

Mężczyźni również polują na listy Barana. Jest ich wielu, w każdym razie nie tak mało, jak można by sądzić, że współczesny mężczyzna posługuje się wyłącznie „komórką” do załatwienia pilnych spraw osobistych i zawodowych. Piszą do Barana: dr Marian Ważny – kiedyś dyrektor znanego w naszej okolicy Uniwersytetu Ludowego we Wzdowie, czasem kartkę skrobnie i w „prezencie” otrzyma idiotyczny list – znany   z Polonii, Polsatu, radia i wszystkich gazet w kraju – poeta Janusz Szuber.

– Sam się nabrałem na znajomość z izdebskim Baranem – i teraz urwanie wora i skrzynki pocztowej… Nie chcę go obrazić, ale jak go inaczej przekonać, żeby zaprzestał pisania do mnie. Przecież i tak mu nie odpisuję – żali się sanocki poeta p. Janusz. Autor dziesięciu tomików poetyckich, które przyniosły mu sławę, jego wiersze tłumaczone są na ważniejsze języki europejskie, a tymczasem musi z powodu dobrego wychowania – udawać, co z powodzeniem udaje: cierpliwość do korespondencji debiutanta z Izdebek.

Tymczasem przysłuchuję się dziejom najnowszym – „wariacjom pocztowym” Barana, zaprzeszłe dzieje jego wariactwa mnie nie obchodzą. Baran poluje na ciekawe listy. Niekoniecznie od ciekawych ludzi, którzy są ostrożni, lub których ostrożności sam nauczył.

Z głębokiej, zapylonej szarośmierdzącymn pyłem szuflady, wyjmuje dwa ciekawe szpargały. Jeden to list od jego przyjaciółki, prawdopodobnie rychłej ofiary   emocjonalnej „naszego bohatera” – drugi, znacznie   obszerniejszy zapis – opowiadanie… Mocą wyobraźni wpisał „swoje” w jej list i powstało opowiadanko pod   tytułem „Czarny koniec”. Zatem, pozostańmy przy tym liście – prozie.

Identycznie zaczyna się list owej pani i opowiadanie Barana: „kochany jesteś człowiek”…

Odkładam papiery i ukradkiem wzdycham: Baran – kochany człowiek – Boże, koń by się uśmiał, nawet cała stadnina najgłupszych hucułów.

Baran, myśląc, że go chwalę – pyta:

– I jak, no jak? – podoba ci się?

– No, no, mocna rzecz – mruczę pod nosem.

Obie lektury równie przygnębiające: kobieta pisze, żali się Baranowi o swoim małżeńskim losie. O biciu i poniewieraniu jej przez męża i dorosłe dzieci. Gehenna owej kobiety – korespondentki „naszego     bohatera” – trwa latami. Natknęła się gdzieś na niego i teraz sprzedaje mu swoje nieszczęście, swoistą tragedię za darmo i w dobrej wierze. Pewna, że potrafi jej pomóc, ulżyć, a może nawet inaczej, tj. z nim właśnie – ułożyć sobie resztę życia.

Posłuchajmy owej nieznanej nam kobiety:

„…Byłeś i pozostałeś dla mnie jedyny i dobry. Zawsze wyczekiwany, wypatrywany, czy nie nadchodzisz ze swoich lasów, z puszczy karpackiej, która znowu rośnie i kwitnie wokół Ciebie i nad Tobą. Zawsze umiesz mnie pocieszyć, choćby na moment, ale jak ważne to w moim życiu. Twoje słowa wypisane w listach łagodzą i leczą, dodają odwagi i niosą radość dla mnie. Czuję się po twoich listach znowu małą dziewczynką, dzieckiem, które jeszcze nie wie, że jest dziewczynką.

Ty zawsze coś włożysz dla mnie do koperty, zawsze coś miłego znajdę, a pomyśl, tyle lat w tym małżeństwie z moim Mundziem jestem i ani razu nic podobnego mnie nie spotkało. Ani skromnego prezencika, ani karteczki, nic, nawet czułego słówka – nigdy nic. Twoje gesty są wszystkim dla mnie i tak wiele znaczą. Nie należy o tym pisać, ale nie mogę powstrzymać się od wzruszenia. Potrafisz, Abe wzruszać cudze kobiety, i aż dziw, że własnej nie masz.

Ty nigdy nie mylisz się w moich sprawach i przeczuciach. To aż dziwne, że potrafisz taki być. Że też nie mam odwagi na tyle, by zostawić ten syf Żółtego Miasta i pojechać, choćby iść do Ciebie, do tej wiecznie zielonej puszczy i tam na zawsze przy Tobie zostać. Albo przy którymś z Twoich przyjaciół, gdybym im była potrzebna, co mi o nich piszesz: Januszu – poecie z Sanoka, albo innym. Na pewno byłabym Wam wszystkim nieoceniona i pomocna. A ja, Wasza Pani – doznałabym tyle szczęścia”.

Tyle wiary, tyle nadziei pokłada owa korespondentka w perfidnym Judaszu, byłym historyku i samozwańczym dziennikarzu z Izdebek. A on wszedł w jej wnętrze, w jej psychikę – i jeszcze bardziej ją pustoszy. Nie jestem w stanie jej pomóc, nie znam jej adresu, nie mogę nawet wysłać niniejszego reportażu, dzięki dobroci p. red. Haliny Kościńskiej opublikowanego w „Wiadomościach Brzozowskich”. Zatem, przestrzegam wszystkich pozostałych aktualnych i potencjalnych korespondentów Barana.

Na szczęście, nie udało mu się namieszać w sercach ani główkach młodych mężatek – miłych, aż przemiłych pracownic Muzeum Regionalnego w Brzozowie paniom Beacie i Marzenie. Ich mężowie wpadli na trop listów „redaktora” – pisarczyka z Izdebek   i małżonki otrzymały po pierwszym, stanowczym i poważnym ostrzeżeniu. Mam nadzieję, że nie będą przeć do kolejnego ostrzeżenia.

Tymczasem na moich oczach p. Wiesław, mąż Grażynki listonoszki przyniósł kolejną, tym razem popołudniową porcję listów Baranowi. Baran uśmiecha się szyderczo na widok jednej z kopert. Nie rozrywa jej przy mnie. Przekonuje tylko p. Wiesława o wyższości ustroju niewolniczego nad wszystkimi pozostałymi.

Jestem pewny, że udowodniłem hipotezę o wynalazku alfabetu przez kobiety. Wynalazek poczty był już kwestią czasu i pomysłowości mężczyzn.