Lato leśnych złudzeń

Augustyn Baran

Chałupa w Bieszczadach

Przestrzeń pomiędzy wzgórzami najczęściej jest pusta. Kiedy pada deszcz – wypełnia ją brudna mgła. Słyszę ściekającą po mnie wilgoć. Eleganckie jeszcze wczoraj wieczorem mokasyny zmieniły się w buciory. Jestem zimniejszy od burej mgły, ale wiem, że żyję, bo ciągle idę na to bezimienne dla mnie wzgórze kończące się w chmurach lub ponad chmurami.

Nikt jeszcze na mnie nie czeka w barakowozie przemokniętym, pustym i śmierdzącym jak kotlina, którą z uporem zostawiam za sobą, a ona ściąga mnie w jamy obrośnięte kłakami czarnej ol­szyny, dzikiego bzu i bujnymi pokrzywami.

Umówiłem się – więc przyjdą. Jestem ich pewny.

Jest lato, a latem na pewno nie pójdą do „Raju”, jak nazywają niezły hotelik w dolinie, z której wyrasta to wzgórze i nigdzie się nie kończy, pomnożone przez zmęczone oczy w dziesiątki bliź­niaczo podobnych, potarganych w łańcuchy, kudłatych od lasów z rudymi plamami wyrębów, gdy zaświeci nad nim słońce, i kłęby wszystkich mgieł uniosą się w niebo, rozproszą, a czapa błękitu nałoży się na ciężką zieleń.

Barak leśnych ludzi to ten pierwszy pod strzaskanym bukiem. Złapał iskrę bożą za silną, by mogła długą raną, zaskorupiałą blizną spłynąć przez korę; odłamane potężne ramię butwieje dotąd obok baraku, który cudownie ocalał z pogromu.

Następne dwa baraki, również wyeksploatowane i roztrzęsione, zaj­mują od wielu już zim, leśne dziewczynki. Aktualny regiment prze­trwał po ostatnim, niezbyt udanym sezonie z powodu wcześniejszej pory deszczów, halnych wiatrów i przeciągającego się w naszym kraju kryzysu finansowego mężczyzn. Dziewczynki często wracają tu z powodu niekorzystnych tam na zewnątrz warunków klimatycznych i obyczajowych.

Okna – trochę szybek, znacznie więcej dykty z delikatnymi plamami mchu albo pleśni. W następnych barakach podobnie, może tylko więcej powietrza niż dykty i szkła.

Dzisiaj są tu wszystkie pory roku. Jeszcze wczoraj, kiedy wyjeżdżałem z miasta – na pewno było lato, jego nieśmiały począ­tek.

Cichociemna mżawka zagłusza zegarek, a także upływanie czasu w zgniłozieloną wieczność. Jak w dżungli, jak w tajdze. Pokonały mnie, jak zawsze, pogoda i zmęczenie podróżą. Nawet nie wiem, kiedy usnąłem. Na jakimś łóżku w barakowozie, przy ścianie prze­żartej grzybem. Trzeźwieję natychmiast, kiedy otwierają się drzwi trącone skrzynką piwa, i zamykają przed każdą następną.

Barykada – polska barykada na czas pokoju i niepokoju.

Jest Michał, Dziadek i jakiś trzeci, młody. Nie wiedziałem, że tu jest. Kładą piły pod łóżka. Młokos dokładnie wyciera siekierę i również wsuwa ją pod wyrko.

W baraku jakby od razu cieplej. Poza tym, pachnie słonina krojona w grube plastry, chleb, i cebula też.

– Swój chłop – dopiero teraz przedstawia mnie Michał swoim kum­plom.

Michał jest w sile nieokreślonego wieku. Jest z miasta, tu – znany w całym regionie pilarz. Dziadek także został pilarzem. Tną – rżną – piją – żyją. Bo tak trzeba. Bo taki jest porządek lasu i życia.

Michał był tu pierwszy, kiedy nie było jeszcze „Raju”.  Wy­rzuciło go „trzęsienie” na Wybrzeżu. Miał tam swoje życie: dom rodzinny, szkołę, kawiarnię z kinem i dziewczynę, której wszyscy mu zazdrościli.

Zaraz potem był „Grudzień”, po nim krótka rozmowa:

– Spływaj stąd! Lepiej będzie dla ciebie.

Tyle usłyszał – wszystko zrozumiał. Prysły marzenia o stu­diach.

Dziesięć lat później, nawet nieco wcześniej – mógł wrócić. Po­trzebowali go tam, był potrzebny ich Sprawie.

– Gdańsk? Gdynia? Szczecin? – zgaduję.

– Nieważne. Niech będzie gdziekolwiek.

Dziadek być może jest młodszy od Michała. Łysy i chudy, w strąkach dojrzałej brody i z tikiem, który mimo ryżych, płomien­nych kudłów rzuca się w oczy i denerwuje.

– Ćpałem, stary – to wszystko o mnie. Reszta – to sprawa twojego geniuszu.

Patrzę na niego. Uśmiecha się. Ręce ma pewne. Dlatego dostał piłę. Piła to zawód i duże pieniądze. Niekiedy bardzo duże – har­monia pieniędzy. Długo nie wierzył, że kiedykolwiek będzie ją trzymał w łapach, bo były do niczego, jak on sam. Telepały się bez wiatru.

Michał zgarnął go z miejskiego bruku, raczej asfaltu. I przygar­nął, nawet przyodział na początku. Przypadek, jak wszystko, jak zawsze, wszędzie i prawie z każdym, kto wypuści siebie z łap.

Pozostali przyjaciółmi. Nie są im potrzebne wielkie, czułe słowa, tylko męskie życie, które tu jest na każdym kroku, w każdej chwili.

W lesie trzeba być we dwóch, kiedy wali się drzewo. Zwłasz­cza przy wykrotach i wiatrołomach. Normalne, wiesz, gdzie upad­nie, nawet największe – tam, gdzie chcesz. A te wyrwane z korze­niami przez wichurę, złamane w połowie, z ukręconą koroną – to kolejne przypadki, często któryś z nich będzie ostatnim, jaki może cię spotkać.

Dobrze, kiedy nie zdążysz nawet pisnąć – przetrąci ci kręgosłup, i jak wiotkiego padalca zniosą cię w dolinę wiecznego spoczynku obok starych pocerkiewnych krzyży.

Źle – jeśli będziesz musiał do końca życia suwać dupą po trawie i czekać na litość, a tej nigdzie nie ma. W nikim jej nie ma i nie będzie. Bóg nie stworzył litości.

Michał nic nie mówił o Szwancu. Nie wspomniał ani słowem. Patrzę na niego trochę z wyrzutem. Wcale nie zwracam uwagi na nieustanne docinki i drwiny gnojka. Wylewa właśnie ostatni sik herbaty z termosu. Przeżuwa ochłapki z kanapek i popija je lurą barwy słomy dojrzałego owsa.

Za oknem ciemnieje popołudnie… Nerwowo zgarniam palcem zie­loną pleśń szybki.

– Nie patrz – chwyta moje spojrzenie Michał. Na pewno nie pój­dziesz sam, ktoś cię sprowadzi.

– Nie bójcie się o mnie. Sam zejdę ze wzgórza i odnajdę wasz „Raj”.

– Nic z tego! Mrok zmieszany z mgłą, prawie mżawką, to czarna ściana mazi, lepka jak błoto. Nie wiesz, czy jeszcze idziesz, czy już spływasz w odwieczne bagno – krainę końskich pijawek, za­skrońców i żab jak wielkie kapelusze.

Michał pierwszy sięga do pojemnika i wyjmuje dwie butelki. Otwiera je zahaczając kapslami. Szwanc wypija piwo jednym tchem. Nigdy się tego nie nauczyłem.

– Daleko do świata – przerywam gulgot ich gardeł.

Michał uśmiecha się w złym grymasie. Dziadek kończy kolejną bu­telkę i delikatnie, jakby to był kryształ, wkłada ją do transpor­tera.

– Świat jest tam, gdzie ty jesteś – mówią obydwaj. – i tam jest twoje życie – mniej lub więcej udane, albo popaprane, ale to już kwestia dystansu wobec siebie i interpretacji faktów, od któ­rej zawsze wszystko zależy – fakty też, i całe widzenie siebie, świata, wszystkiego i niczego też. Poza tym – możesz zgnoić się wszędzie, i w najlepszym świecie. Gdzie pachną doskonałą pustką, najczęściej piękne i bogate kobiety, w szampanie i koniaku, w kawiarnianych rozmówkach o niczym, a w wiecowej demagogii o wszystkim, w literaturze i sztuce. Także w swojej dziennikarce. W niej najpewniej i najszybciej, pomijając politykę wszystkich cza­sów.

Czytamy, co piszecie o nas. W tym roku było was tu pół kopy. Ciebie nie liczymy, ale na pewno nie jesteś ostatni, chociaż pierwszy, który wychylił nos poza hotel. Dlatego zobaczyłeś i dowiedziałeś się więcej od swoich poprzedników i następców, bo ci już się zapowiedzieli. Nigdy tu nie dotrą – sfotografują nas przy stolikach ze sztucznymi kwiatuszkami w „Raju”.

Z takich powodów nie nadaje się do czytania to wasze pisanie, a sezon na Wielki Bełkot dopiero się zaczyna. Na bełkot o nas, o Bieszczadach, lesie, baranach, nowych szaleńczych pomysłach zro­bienia z tej krainy doświadczalnego zadupia Polski i Europy. Dla Europy…

Nikt, żaden z was nie przyjechał tu złapać za siekierę, chwycić łopatę czy motykę, żeby z babami porobić dzień – dwa, przy sa­dzonkach. Posłuchać ich języka, trosk i żalów, których baby zaw­sze są pełne.

Każdy z was za to przelicza butelki po wódce lub piwie, liczy dupy, co tu przychodzą na czas mrozościsku, albo pozostają po to tylko, by przetrwać nikomu niepotrzebną zimę, nim pójdą po przy­godę z tysiącem obcych mężczyzn.

Niuchacie za butelką goniuchy zamiast przywieźć z miasta perlisty szampan, żeby wypić go z nami za własną, i naszą – tutejszą – wolność.

– Piszecie o nas knoty – dorzuca Dziadek.

Michał, widzę, zgadza się z nim.

– Mity! – ostro wtrąca Szwanc.

– Mam cię, Szwanc – mówię sam do siebie ze starannie maskowaną radością. Mam cię skurwielu i jesteś mój. Teraz i na zawsze.

– Ty też napiszesz o nas wielkie gówno. Nie gniewaj się, że tak mówię – mięknie Michał. – Obijesz delegację po nadleśnictwach i pojedziesz sobie. A później przyślesz nam, albo i nie, tę swoją gazetkę. Przeczytamy w niej po raz dziesiąty, że żyjemy tu bez szans na życie. Bez domu, łóżka i kobiety, która niesie radość, sens i cel życia, skazani na to i na tamto, na wszystko, co tylko zaświta ci w pale. Dawniej mnisi przepisywali książki, dzisiaj reporterzy bez jaj – przepisują gazety.

Tymczasem – nasz świat jest tyle wart, co i wasz, co każdy świat, a sam wiesz, że jest ich nieskończenie wiele za tymi wzgórzami. Tak samo sczeźniemy w razie czego. W razie nowej „wędrówki ludów” po kataklizmach przyrody lub polityki, w przypadku świecących grzybów na prześwitach polan, czy jakiejś pieprzonej czarnej dziury w niebie, przez którą słońce spali las i jego cień.

Jutro pojedziesz, nie martw się dzisiaj. Wyciągniemy cię z „Raju”. Nudno w nim jak w każdym. Sakramencko nudno. Poza tym – nie wolno w nim grzeszyć. Wypierdzielają za każdy numer jak z prawdziwego. Zamiast anioła z ognistym mieczem przychodzi poli­cjant, tajniak albo „zielony”. Równie dobrzy jak anioł, recytu­jący wyrok Boga. I również skuteczni.

Po drodze, niedaleko od hotelu, zobaczysz „Dom Waltera”. W naszym kraju bohaterowie umierają dwa razy, najczęściej bez szans na uczciwe zmartwychwstanie. Rzadki to przypadek i przywilej jedno­cześnie: raz zdychać od kuli wroga, drugi raz w strąconym na mordę pomniku, albo innym, podeptanym przez tłum, przez polityków i dziennikarzy, symbolu.

Naprawdę, rzadki to przywilej na świecie. Tak jest od początku.

– Pomnik Waltera stoi – nie dałem go tknąć – mówi Michał.

– Walter był żołnierzem i zginął jak żołnierz. Patrzy z wysokiego cokołu na wzgórze z którego padły strzały. Wokół – kioski z pi­wem. Ty napijesz się kawy. Najlepszej nie tylko w Bieszczadach. Na źródlanej wodzie. Z czystego źródła, z samej głębi czasu.

– Posłuchajcie – przerywam im nagle:

Nie o każdym śpiewają pieśń,

Nie każdemu stawiają pomnik,

Pieśni nieraz historia przekreśli,

Pomniki zburzą potomni.

Nie znają tego. Nie słyszeli. Ten wiersz – to poemat mojego za­kłamanego dzieciństwa. Recytowałem go na każdym apelu, każdej akademii we wsi: z okazji wybuchu wojny i zakończenia wojny, zwy­cięstwa rewolucji i klęski kontrrewolucji, wyzwolenia stolicy i mojej wioski, z okazji wszystkich świąt szkolnych i narodowych.

Szwanc też go nie zna. Urodził się za późno, co się zdarza mal­kontentom i demagogom. Więc – cisza trwa tak długo – dla mnie.

– Ty i całe twoje życie przesiąknięte jest mitem – nareszcie dorwał się, i gnoi mnie, Szwanc. Dawno nie miał takiej okazji.

– Chodzisz w nieśmiertelnym płaszczu z polskich mitów, dokładnie pięćdziesiąt już lat, odwiecznie zszywanych – innymi tylko nićmi, a te rwą się na każdym historycznym zakręcie, na każdym wirażu dziejów tej najgłupszej ze stref Europy. Najbiedniejszej. Pełnej charków, smarków, potu, krwi i gówna, pełnej marzeń i nadziei, daremnego umierania i niepotrzebnych nikomu narodzin.

To jest, takie jest nasze polskie piekło. I ty go tworzysz – ce­luje we mnie paluchem Szwanc. – Więc – nie wyzwolisz się z mitów ani ty, ani twój naród. Nasz naród – poprawia się. – Nigdy! Żadne katastrofy – słucham go – tragedie, rewolucje, rozbiory i pakty niegodziwych sąsiadów, nie wyprowadzą nikogo na normalną prostą wszelkiego rozwoju. Tu nie goją się rany. Tu niczego się nie za­pomina. Stąd – cuda nad Wisłą, zamiast rozumu lub dobrej armii. Stąd – objawienia w brudnych nadwiślańskich okienkach, zamiast szczerej rozmowy z Bogiem. Najgorsza – ta nieustanna konieczność cudów, ten odwieczny na nie i na świętych – popyt. I ta ich podaż – prosto z chorych umysłów. Te bohaterki-dziewice, te wysepki jasnych szczytów w zalewie ciemnogrodu i ciężkiej kołtunerii wszelkiej maści. Przykre to, żałosne nie tylko teraz, u progu nowego tysiąclecia narodowej głupoty.

Żadna pomoc, nawet przemoc z Zachodu lub ze Wschodu, a nawet oby­dwie równocześnie, nikomu nie pomogą, nikogo nic nie nauczy żadna lekcja historii. Wszystko już było, odbyło się, po kilka razy. W podobnych układach i scenerii. Historia naszego narodu jest boha­terską pijacką czkawką, dzieje państwa – tragicznym bożym igrzy­skiem. Niczym więcej, zapamiętaj pisarczyku…

Znowu cisza. Jak za każdym, i za mną muszą skrzypieć drzwi barakowozu. Za dużo piwa – za mało oliwy. Latarka z okiem Cyklopa oświetla zaledwie nikły krąg wokół nas.

– Co piszesz? – atakuję niespodziewanie Szwanca, opierając się o zgnojony do szpiku konar buka.

– Skąd wiesz? – zaskoczony, zdradza się znowu. Żałuję, że nie widzę jego miny. Mazista ciemność między nami.

– Nie strugaj głupola, bo nim nie jesteś. Wszystkie twoje szcze­niackie zagrywy poszły na marne. Już przy pierwszym słowie „mit”, którego tu nikt prócz ciebie i Michała nie używa. I nikt go nie zna.

– Piszę siebie… – mówi z pokorą mnicha.

– Piszesz, czy dopiero szukasz? – ponawiam atak. – Masz jeszcze dużo czasu na poszukiwanie.

– Piszę! Wiem, o co ci chodzi… Wszyscy jesteśmy na swój sposób nie opowiedzianym do końca mitem.

Ujmuje mnie pewnie za ramię. Szept mżawki zagłusza wezbrana rzeka albo niewielki jeszcze parę dni temu strumyk.

W hoteliku oświetlony jest tylko jeden pokój. W jego oknie trzy­krotnie gaśnie i zapala się światło.

– Nie będziesz sam w „Raju” – mówi chłopak. – Bóg nie tylko obie­cał, ale dał ci kobietę.